500 kilometrów bieli. Fragment artykułu z najnowszego numeru magazynu GÓRY.
Pomysł pochodził z jakiegoś bloga. José wyczytał tam o człowieku, który przewędrował północną Norwegię z psem, zyskując w Hiszpanii sporą sławę. „Wiesz, że mój pies nie żyje… Może chciałabyś pójść ze mną?” – zaproponował. Zgodziłam się, nie sadząc, że to kiedykolwiek zrealizujemy, a potem solidnie wystraszyłam, odkrywając, co nas czeka.
Finnmarksvidda leży daleko za kołem podbiegunowym. Jest największym i najdzikszym płaskowyżem w Norwegii. Jest też jej najzimniejszym punktem. Surowy, kontynentalny klimat, tundra, tylko kilka miasteczek i dróg. Renifery, rdzenni mieszkańcy – Samowie, niekończący się, nietknięty niczyim śladem śnieg.
Nie mieliśmy sprecyzowanych planów. Nasz sprzęt (poza moimi nartami) był raczej nieprofesjonalny. Wiedza o Arktyce teoretyczna, przygotowanie – ledwo wystarczające. Wyszliśmy na początku marca z fińskiego Kilpisjärvi, gdzie dojechaliśmy z Tromsø autostopem razem z 60 kilogramami bagażu: nartami, pulkami [saneczkami – przyp. red.], jedzeniem. Było ciepło. Tylko kilkanaście stopni mrozu, z metr śniegu o konsystencji sypkiego cukru, w który bez nart wpadało się aż do dna, i w którym tonął nasz mikroskopijny namiocik.
(fot.Katarzyna Nizinkiewicz)
Masz ochote na więcej ? Zapraszamy do papierowej wersji magazynu lub do cyfrowego wydania GÓR.