baner
 
 
 
 
baner
 
2007-11-07
 

Golden Lunacy – zderzenie żywiołów

Podczas ekspedycji w lodowatych, południowych fiordach Eliza Kubarska i David Kaszlikowski musieli zmierzyć się z kilkoma żywiołami na raz.

Nowa polska droga na Grenlandii nazywa się Golden Lunacy, ma 2000 m długości, z tego 1500 trudnego wspinania, (VI, VIII+, 1 x AF, reszta OS), ok. 30 wyciągów z liną, kilka na żywca. Autorzy: Eliza Kubarska, David Kaszlikowski. 

Wyprawa nosiła oficjalną nazwę Hannah Greenland Expedition
Ku wielkiemu zdziwieniu autora wyprawa została nominowana w kategorii Wyprawa Roku do konkursu TRAVELERY National Geographic. Więcej informacji na: www.nationalgeographic.pl
Sponsorzy główni: Hannah, Tendon, PZA

Sponsorzy wspierający: Yeti, Telefonia Satelitarna TS2.pl, Lhotse, ClimbOn, Hurtownia Fatra, Se-Mar

Wielkie podziękowania także dla: Jarka Mazura, Piotr Golańskiego, Doroty Rajskiej i Joanny Krośkiewicz. 

Many thanks to Jacob and Themo Benjaminsen and Niels Taekker Japsen. Qujanaq!!!

David Kaszlikowski należy do międzynarodowego temu alpinistów Hannah i Tendon.


Szczyt i linia Golden Lunacy


Tekst: David Kaszlikowski

Zdjęcia: David Kaszlikowski, Eliza Kubarska - VerticalVision.pl

Grenlandia słynie z doskonałego granitu i wielkich ścian. Tym razem, podczas ekspedycji w lodowatych, południowych fiordach Eliza Kubarska i David Kaszlikowski musieli zmierzyć się z kilkoma żywiołami na raz. 

NA FALI

Idzie następna. Straciłem czucie w palcach. Pewnie zbyt mocno je zaciskam. Idzie. Muszę się na nią wciągnąć, koniecznie pod dobrym kątem. Gdzie jest Eliza?
Jestem zmęczony. Jeżeli teraz wypadnie mi wiosło... Rozluźnij się, musisz mieć siły. A jeśli następne będą większe? Nie daj się wybić z rytmu… Gdzie Eliza? Nie mogę się obejrzeć... nie teraz. Mieliśmy się trzymać blisko… Uważaj, teraz idą trzy na raz. O kurwa! Prawie zanurkowałem, zalała mnie całego…
Gdzie jesteśmy? To miał być tylko mały kawałek, płyniemy już pół godziny, a wyspa wcale się nie zbliża. Jak tak dalej pójdzie, wyrzuci nas na otwarte morze.
Jest Eliza, pojawiła się, była za falami. Znów znika. Chciałem na nią czekać, ale ona prawie stoi w miejscu. Ciągle zostaje w tyle.
Teraz nieco wytchnienia, większa fala jakieś 200 m dalej, mam kilka sekund.
Nie wiosłuję. Czekam. Ale gdy nie wiosłuję, to tracę równowagę, więc znów wiosłuję…

Nie jesteśmy profesjonalnymi kajakarzami, ale teraz to już nie ma znaczenia. Chcemy tylko przeżyć. Płyniemy przez przesmyk między wyspami Tornarssuk i Pamialluk, na samym koniuszku południowej Grenlandii. Kilka kilometrów dalej fiord zmienia się w otwarty ocean.
Usiany krą i górami lodowymi Atlantyk ma tu temperaturę ok. 0°. I nie chodzi o to, że boimy się wypaść z kajaków i utonąć. Jest znacznie gorzej. Wszyscy profesjonaliści ostrzegali: „Po wywrotce macie maksymalnie 5 minut na ponowne wejście do kajaka i wypompowanie wody, potem nie będziecie w stanie się już ruszać. Wcale nie utoniecie, zabije was hipotermia”. Mówili jeszcze o minimalnej liczbie ludzi… Podobno na morskie tury wokół Grenlandii pływa się minimum czteroosobowymi grupami. Wszystko z powodu procedur ratunkowych. Kiedy się przewrócisz, ponowne wejście do wyładowanego sprzętem kajaka jest możliwe tylko w asyście partnera z innej łódki. Ten, po prostu podpływa bokiem do twojego kajaka, stabilizuje go i umożliwia Ci ponowne wejście. Bez tej asysty każda próba kończy się ponownym upadkiem. Oczywiście połączenie większej ilości kajaków daje większą stabilizację. A we dwoje?
Cóż, po treningowej wizycie nad Bałtykiem wiedzieliśmy, że taka ewakuacja w przypadku dużej fali jest po prostu mrzonką. To czy Eliza jest daleko czy blisko, teraz nie miało już większego znaczenia. Choć nie mówiliśmy tego głośno, oboje wiedzieliśmy, że w razie czego, już tu zostaniemy.


Eliza płynie pod ścianę klifu


To było na szczęście ostatnie kajakowe przepłynięcie w trakcie tej ekspedycji, ostateczny test po miesiącu spędzonym tylko we dwoje, miesiącu zmagań z żywiołami. Gdyby powyższa przygoda przytrafiła się 20 dni wcześniej, na pewno nie napisałbym tego tekstu.

Od kilku lat realizujemy naszą ideę wspinaczki na wielkich ścianach. Wytyczamy nowe drogi, wciąż poszukując ciekawych rejonów. Ostatnie dziewicze miejsca na ziemi znikają z dnia na dzień. Dlatego nie szukamy swoich celów w zgiełku sławnych dolin. Choć topowe raje wspinaczki też nas pociągają, nie pozostaje wiele czasu, by je odwiedzać.
Grenlandia jest znana z doskonałego granitu. Wiele wspaniałych ścian – takich jak te stojące nad fiordem Tasermiut – zostało już wyeksplorowanych przez dziesiątki ekspedycji. Tasermiut byłby wyjazdem na piękne wspinanie. Ale dziewicze cele do eksploracji są gdzie indziej. Dane, jakie zebrałem przez ostatnie lata, pozwalały wierzyć, że w rzadziej odwiedzanych rejonach, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów dalej, tam gdzie faktycznie kończy się Grenlandia, znajdziemy system fiordów i skalistych wysp ze ścianami sięgającymi 1000 m wysokości. Trudno w to uwierzyć, ale wiele z nich nie zostało jeszcze nigdy zdobytych. Szczególnie zainteresował mnie klif Thumbnail, zwany prze Innuitów Maujit Qaqarssuasia. Jego wysokość (1560 m n.p.m.) nie byłaby specjalnie imponująca, gdyby nie to, że w tym przypadku chodzi o niemal pionową ścianę.
Thumbnail jest najwyższym morskim klifem świata. Wyrasta prosto z wody w fiordzie Torssukatak. Co prawda działało tu już kilka ekspedycji, ale tylko jedna ekipa zdobyła najwyższy szczyt. Na ścianie szerokiej na 2 km powstały zaledwie 3 drogi.  

Jest tylko jeden problem. Jak się pod nią dostać? Jak podpłynąć?
Wynajęcie małego statku – jak kilka lat temu zrobiliśmy w Zatoce Ha-Long w Wietnamie –  tu nie wchodziło w grę. Na wyspie, gdzie każdy rodowity Grenlandczyk dostaje od rządu Danii po 10000 dolarów rocznie, gdzie ceny są wyższe niż w Skandynawii, wyprawa poważnie nadwerężyła stan naszych portfeli. Podróż do odległych, nieeskplorowanych miejsc zwykle wiąże się dużymi wydatkami, ale Grenlandia okazała się rekordowa.
W końcu, w ostatnim turystycznym miasteczku – Nanortalik, zgłosiliśmy się po zarezerwowane kilka tygodni wcześniej dwa morskie kajaki. Tylko na nich mogliśmy być naprawdę niezależni. Do każdego kajaka mieści się po kilkadziesiąt kg sprzętu, z tyłu ma ster i wodoszczelne grodzie. Podobno jest niezatapialny.
Nasz plan był prosty. Przynajmniej tak mi sie zdawało. Pierwszy odcinek otwartego morza mijamy na dodatkowo wynajętej łodzi motorowej, a już w głębi fiordów po znalezieniu miejsca gdzie moglibyśmy założyć bazę, przez miesiąc wspinamy się i eksplorujemy na naszych małych kajaczkach.
Ostatnie dni przed opuszczeniem cywilizacji były piękne. Słońce, ostatnie przygotowania kajaków, zakupy, miłe towarzystwo, sprawny terminal do karty Visa, który bez wahania wybierał z niej tysiąc po tysiącu, w końcu czekanie na zgubiony bagaż, który linia lotnicza zobowiązała się dostarczyć helikopterem… Potem też było pięknie, choć czasem niewesoło…

U STÓP OLBRZYMA

Rozłożyliśmy się na podmokłym wzgórzu na wyspie Pammialluk. Cała pokryta jest górami i ścianami przypominającymi alpejskie iglice. Jeżeli czas pozwoli, chcemy wspiąć się także tu, ale głównym celem jest klif wyrastający z wody via vis, jakieś 2 km dalej.
Przez pierwsze dni lornetkujemy ścianę i przygotowujemy bazę. Jak rozbitkowie szukamy wyrzuconych na brzeg wielkich kłód drewna. Są nam potrzebne do naciągnięcia namiotu kuchennego.
Na Grenlandii właściwie nie ma lasów ani drzew. Pnie, które znajdujemy na brzegu być może przypłynęły tu aż z Syberii. Oprócz kajaków mamy ze sobą 5 plastykowych beczek z jedzeniem i sprzętem. Mamy też wynajęty w ostatnich dniach telefon satelitarny od firmy TS2.pl, GPS-a i kilkaset metrów lin. 


Ze sprzętem w bazie


Na początku odkrywamy, dlaczego ktoś dowcipny nazwał tę niemal w całości pokrytą białym lądolodem wyspę – Zielonym Lądem. Kiedy w X wieku Eryk Czerwony, krwawy Wiking dotarł tu ze swoją świtą, wpłynął do wschodnio-południowych zatok, gdzie rzeczywiście jest  zielono. Tutejsze lato trwa krótko, ale jest wyjątkowo bujne. Nasz namiot stoi na 30-centymetrowym mięciutkim dywanie mchu i porostów, wokół wypełnione krystalicznie czystą wodą oczka.
Od razu wyznaczamy im zadania. Najbliżej stoi „zmywarka do naczyń”, nieco dalej umywalka do zębów, dalej wanna. Jeżeli będziemy tu mieli problemy z wodą, to jedynie z jej nadmiarem. Obok mchu wyrastają całe pola jagód i borówek. Będziemy je zbierać całymi garściami i to metodą ekspresową. Rekordowo udaje mi się nazbierać ok. kilograma jagód w 15 minut… Pobijcie mój rekord w polskich lasach. Zaraz obok rosną wielkie borowiki – tych nie ruszamy, bo nie jesteśmy pewni… Baza niemal idealna.
W nieco niepokojący nastrój wprawia nas odkrycie czterech starych grobów. Pod jednym z kamiennych kopców wciąż leżą kości. Na wszelki wypadek nie używamy kamieni rozrzuconych wokół grobów do wzmacniania naszego namiotu. Denerwuje nas jeszcze jeden szczegół – gdy wychodzi słońce nie można zbyt głęboko oddychać. Miliony muszek wchodzą do oczu i ust, siadają na włosach, wpadają do jedzenia… Jest ich tyle, że nawet nie próbuję ich wyciągać, zjadam razem z porannym muesli. Na szczęście muszki preferują biedną Elizę. Kiedy jest obok, zawsze mam spokój. Wszystkie siedzą na niej. Dobrze to rozumiem, też bym wolał...

PROSTO Z WODY

Po podpłynięciu na ścianę pierwszym problemem jest znalezienie miejsca, gdzie można by zaparkować wyładowane sprzętem kajaki. Musimy je przecież zostawić na ścianie i po zrobieniu drogi znów do nich wrócić. Poprzednie wyprawy korzystały z ekip wspierających, które wysadzały wspinaczy na ścianie i zabierały łodzie do bazy. My jesteśmy sami. To wpływa na koncepcję nowej drogi. Linia nie jest tak idealna, jakbym chciał. Jedyne miejsce, gdzie można zostawić kajaki znajdujemy blisko lewej części góry. Stąd będziemy musieli wtrawersować nieco do środka ściany.
Na razie pływamy w tę i z powrotem. To pewnie nie ma specjalnego znaczenia, ale pod nogami mamy 300 metrów głębi, martwi mnie też możliwość spotkania z orkami, które dość często wpływają do tego fiordu (czy to przez przypadek nasze kajaki też nazywają się Orca?). Angielska ekipa, która pływała tu pontonem kilka lat temu przeżyła takie stresujące spotkanie. Orki są najbardziej agresywnymi drapieżnikami oceanów. Gdy przepływają obok, rekiny uciekają w popłochu. Podobno lubią sie obcierać o przepływające łodzie. Wolę nie myśleć, co stanie się, gdy orka dotknie mojego kajaka. Na wszelki wypadek nie wspominam o nich Elizie.
Ona i tak przeżywa ciężkie chwile. Każde przepłynięcie wycieńcza ją psychicznie. Gdy wiosłuje, jej twarz tężeje. Sam nie wiem, ze strachu czy skupienia. Zmarszczka między oczami, sine, zaciśnięte usta; mówię do niej, ale chyba nie słyszy. Za to na lądzie czasem dostaje prawdziwej histerii. Nie wiem, czy któregoś dnia zupełnie nie odmówi współpracy. Choć kategorycznie zaprzeczam, zapewne słusznie uważa, że nie jesteśmy wystarczająco dobrze przygotowani do tej przygody. Mimo że w pierwszych dniach woda w fiordzie jest dosyć spokojna, perspektywa wywrotki jest dla nas gorsza niż żywcowanie w kruchym terenie. Chyba pierwszy raz w życiu bardziej boimy się „podejścia” pod ścianę od samej wspinaczki.

Pierwsze przygotowania trwają 2 dni. Transportujemy sprzęt, odnajdujemy tarciowy trawers, po którym dostaniemy się do środka ściany. Na początku wspinamy po nim w neoprenowych piankach – w razie ześlizgnięcia się do wody dadzą trochę więcej czasu na ewakuację.





(kg)

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com