baner
 
 
 
 
baner
 
2011-04-23
 

Etiopia - Ras Dashen 2011

Wyprawa Klubu Alpinistycznego "Homohibernatus" na najwyższy szczyt Etiopii - Ras dashen.
Wieś Mursich w dolinie rzeki Omo 450 m n.p.m.

Spoglądam z niepokojem na wycelowane w nas przez wojowników z plemienia Mursi lufy karabinu AK-47 potocznie zwanego kałasznikowem, wokoło tłumnie otaczają nas mieszkańcy wsi poszturchując nas w kierunku chaty wodza wioski. Nie tak wyobrażałem sobie ten trekking do kraju słynącego z gościnności, który jako drugi na świecie przyjął chrześcijaństwo w IV wieku naszej ery zaraz po Armenii. Negocjacje niewiadomo ku czemu prowadzące trwają…

Addis Abeba 2500 m n.p.m. - 18 dni wcześniej

Lądujemy w stolicy Etiopii Addis Abeba w późnych godzinach wieczornych, kraju, który zazwyczaj znamy dzięki głodowi i biegaczowi Bikila Abebe, który na Igrzyskach w Rzymie zdobył medal olimpijski. Addis Abeba, która w miejscowym tłumaczeniu znaczy Nowy Kwiat została podarowana w prezencie dla żony Menelska II - Tajtu, władcy tych ziem. Wydające się z pozoru puste i ciemne ulice pełne są śpiących bezdomnych przykrytych kocami kurzu, pod latarniami stoją panie uprawiające najstarszy zawód świata. Pierwsze wrażenie nieciekawe, ale jakże mylne, o czym się przekonamy w późniejszym czasie.

Lądujemy w hotelu Taitu, najstarszym, bo pochodzącym z 1896 r. w stolicy, wokoło wciąż kwitnie nocne życie, dźwięki muzyki, spacerujący ludzie utwierdzają, że miasto chodzi późno spać. Widać wokoło mnóstwo rastamanów, których ruch tak rozpowszechniony na Jamajce wywodzi się właśnie stąd, nazwa pochodzi od cesarza Ras Teferi Mekonnyna, który przyjął imię Hajle Sellasje i został uznany za inkarnację Boga Jah.

Z rana po szybkim śniadaniu składającym się z yndżery, placka z nasion trawy tief wypiekanego na płaskiej patelni oraz kawy, zwanej tu bunna, która tak naprawdę z Etiopii zaczęła swoją światową karierę, ruszamy na zwiedzanie okolic. Zachwyt to zbyt duże słowo, lecz ma to miasto coś w sobie magicznego. Odwiedzamy Merkato, największy targ afrykański, kościół św. Jerzego który jest patronem Etiopii, muzeum etnograficzne z resztkami szkieletu praczłowieka Lucy. Następnego dnia przelatujemy do Gondaru, dawnej stolicy cesarstwa, obecnie miejscowości, skąd startują grupy trekkingowi w góry Siemen, a gdzie i my poczynimy przygotowania. Umawiamy tragarzy, przewodnika, kucharza, poganiaczy mułów zwanego tu muledriverem, skauta z bronią, który będzie dbał o nasze bezpieczeństwo. Wszyscy oni to Amharowie, ludy które od wieków zamieszkują tą Wyżynę Abisyńską.

Zwiedzamy zamek z warownią oraz łaźnie cesarza Hajle Sellasle, które to w dość dobrym stanie przetrwały wichry czasu. Rano jeszcze o zmroku przy dźwiękach modlitwy dobiegającej z minaretów pakujemy nasz cały ekwipunek na Land Cruisera i w drogę, w kierunku na Debark, a potem do wrót parku narodowego, w obszarze którego leżą Siemen Mountain z jego najwyższym szczytem Ras Dashen 4543 m n.p.m., a czwartym co do wielkości szczytem Afryki.

Sankabar – pierwszy camping na naszej trasie trekkingu, a zarazem wieś na 2600 m n.p.m. zaskakuje zielenią i wspaniałymi widokami. Jest już koniec sezonu i cisza i spokój od turystów jest zniewalająca. Tylko nieliczne zastępy miejscowych z ciekawości spoglądają na nas z daleka. Są szczery, uśmiechnięci i sympatyczni, od razu widać, że to dobrzy ludzie, choć bieda wokoło aż piszczy. Nasz kucharz Member wyczarowuje nam fantastyczną zupę z porów, potem drugie danie, deser i kawusia, nie spodziewaliśmy się takich dobroci.

Noc chłodna i rankiem niewyspani zrywamy się do następnego etapu. Przed nami 6 godzinna wędrówka do kampingu Geech, który znajduje się przy wsi o tej samej nazwie. Wokoło widoki zapierające dech w piersiach, góry, skały przypominające trochę Kanion Kolorado, stada małp Dżelad z charakterystycznym czerwonym sercem na klatce piersiowej, kozice Walia Ibex, gigantyczne kruki Black Trick Raven, wszystko to jakby wycięte z innej bajki, w której do tej pory żyliśmy. Wraz z nami podróżuje mała grupka trekkingowców z Korei, od czasu do czasu wsiadają na zmianę na muła, aby ulżyć strudzonym nogom. Przy wodospadzie, przy którym urzęduje spora grupka małp robimy przerwę na obiad. Dostajemy z rana na wędrówkę tzw. lunch boxy, w których to mamy kanapki, owoce, jajka, a które to z przyjemnością pałaszujemy.

Naszym celem następnego dnia jest Chenek, ostatni z kempingów, do którego można dojechać jeepami, a gdzie to zazwyczaj zawracają po noclegu rzesze turystów. W barze można nawet kupić piwo Dashen, a cena jego jest 300% większa niż w sklepie, ale wiadomo, odludzie, choć i tak w przeliczeniu na nasze pieniądze to niezbyt wygórowana cena.

Dzisiejszy trekking dał nam się we znaki i ucinamy sobie popołudniową drzemkę z krótką przerwą na obiado - kolację. Spać zazwyczaj chodzimy w okolicach godziny 21 lokalnego czasu, 2 godziny różnicy między naszymi krajami nie jest zbyt uciążliwe.

Ostatnia wieś i kamping przed atakiem szczytowym to Ambiko. Zapomniany skrawek ziemi w górach, gdzie stada dzieci niezmordowanie powtarzają Hello Mister. Dzieci są kochane, ale 1000 - kroć wypowiedziane te słowa doprowadzają co poniektórych do szewskiej pasji. Tubylcy częstują nas brązową mazią, którą uważają za piwo, nabierają ją zardzewiałą puszką z brudnej beczki, a nazywają je Tella, nie polecam, chyba że ktoś ma ze sobą spore dawki Stoperanu.

Ras Dashen 4534 m n.p.m. – atak szczytowy

Startujemy jeszcze o zmroku, pobudka 5 rano i w drogę, która kręto wiedzie wśród wzgórz. Mijamy stada pasących się kóz i dzieci, które je doglądają. Najpierw trasa wiedzie szutrową drogą niedawno wydartą górze, dzięki czemu sąsiadujące wsie mają do siebie łatwiejszy dostęp, a później wchodzimy na rozległy płaskowyż i dochodzimy do zbocza góry, która jest pochodzenia wulkanicznego. Olbrzymie masy zastygłej lawy tworzą bardzo malowniczą mozaikę. Temperatura oscyluje w okolicach zera w skali pewnego szwedzkiego fizyka. Końcowy etap to już wspinaczka, chwyty i stopnie są dość pewne i pod niewielkim kątem. Niestety dopadają nas opady gradu, a na wierzchołku widać pokłady śniegu, co tylko potęguje naszą uwagę, bo o wypadek nie trudno. Ostre skały tną ręce, ale pomału posuwamy się naprzód. Jednak na szczycie widoki rekompensują trudy i wysiłek. Całe Siemen Mountain u stóp, wyobraźnia pracuje na pełnych obrotach, oczami jej widzimy prarzekę, która wiekami wypłukiwała skały. Wieje dość ostro, wcinamy nasze jedzenie z lunch boxów i po krótkiej sesji fotograficznej ostrożnie schodzimy na dół. Do wioski dochodzimy ok. 15.00 gdzie czeka na nas nie wiadomo skąd wyczarowana kratka piwa Saint George. 

Następnego dnia lecimy do Lalibea. Powiadają, że być w Etiopii i nie zobaczyć tego starodawnego miasta, to jak nie być w Etiopii. Faktycznie, kościoły wyryte w skale, które są schowane w ziemi robią duże wrażenie. Nazwa miejscowości pochodzi od imienia króla, który w XIV wieku kazał wydrążyć w skale drugą Jerozolimę dla swojego ludu w podzięce dla Boga za uratowanie mu życia, gdy był ciężko chory. Jednak największe jak zwykle wrażenie robią na nas ludzie. Przemierzamy miejscowy targ, który jest miejscowym supermarketem, można na nim kupić wszystko, co jest niezbędne tu do życia, od papryki poprzez siekierę po osiołka. Nasz przewodnik Kassa zabiera nas do zaprzyjaźnionego Tedż - hausu, gdzie oglądamy tradycyjne palenie kawy oraz miejscowe tańce. Kosztujemy tedżu, napoju alkoholowego wytwarzanego z miodu, a podawanego w naczyniach przypominających menzurki chemiczne. Nastrój jest przedni. Włodek korzysta z usług tzw. listro, czyli chłopców, którzy czyszczą buty, a których są tu setki. Agnieszka zakupuje jednej dziewczynce książkę do szkoły, czym zyskuje sobie jej dozgonną wdzięczność, a przynajmniej do wieczorną. Następne na celowniku naszej wyprawy jest Bahir Dar, miasto nad jeziorem Tana słynące z klasztorów położonych na wyspach. Wokoło zbiornika przepięknie kwitną fioletowe drzewa Jakarandy. Płyniemy do każdego z klasztoru motorówką, niestety wiele z nich jest zamkniętych ze względu na prace remontowe, ale klimat jaki jest wokoło, wydaje się mistyczny. Oglądamy w miejscowym muzeum księgi i relikwie, które mają po kilkaset lat, dziwi fakt, że nikt tego solidnie nie pilnuje. To dziedzictwo kulturowe trzymane jest w chatkach bez żadnych zabezpieczeń. Może wielka bogobojność Etiopczyków sprawia, że wszyscy są o nie spokojni.

Płyniemy do ujścia rzekim, skąd wlewają się wody Nilu Błękitnego, stada hipopotamów radośnie pluskają się w zatoce.

Na drugi dzień jedziemy jeepem za miasto do wsi Tys Yssat, gdzie możemy podziwiać przełom Nilu Błękitnego i wodospady Blue Nil Waterfalls. Dochodzimy do nich pokonując 400-letni most, pozostałość po Portugalczykach, którzy tu wtedy urzędowali. Co ciekawe, Etiopia jako jedyny kraj afrykański nigdy nie był skolonizowany, tylko między 1935-41 był przez krótką chwilę pod okupacją Włochów. Przez jeden z potoków jesteśmy przenoszeni przez miejscowych młodzieńców na tzw. krzesełku - wymyślili sobie formę zarobku dla turystów, którzy nie chcą zdejmować butów. Sam wodospad robi kolosalne wrażenie, miliony hektolitrów wody przelewają się nad urwiskiem, mikro - mgiełka świętej wody niesie przyjemne orzeźwienie w ten słoneczny dzień. Powracamy do stolicy, gdzie żegnamy się z Agnieszką, jedną z uczestniczek, która musi wracać do kraju, a sami wsiadamy do Land Cruisera i jedziemy na południe kraju, które jak przed tysiącem lat zamieszkują dzikie plemiona, a które nawet sobie nie zdają sprawy, że mieszkają na terenie Etiopii. Pierwsze miasto na drodze to Arba Mynch, gdzie zostajemy na noc. Duża baza noclegowa standardem niestety pozostawiająca dużo do życzenia sprawia, że sporo czasu spędzamy na decyzji, gdzie zamieszkać. Pomieszczenia od takich, gdzie toaleta jest w dowolnym punkcie pokoju po średniej klasy afrykańskie pensjonaty ze śniadaniem w cenie. Ceny zresztą jak wszędzie w dwóch cennikach, jeden dla miejscowych, a drugi 100% wyższy dla ferendżi czyli obcokrajowców. Następnego dnia zwiedzamy wioskę rolniczego ludu Konso, który hoduje swoje rośliny na tarasach z trudem wyrwanych górom, robi na nas spore wrażenie. Żyją w wioskach otoczonych murami z kamieni i korzeni. Wg pali pokoleniowych zatkniętych na głównym placu niektóre wsie mają po kilkaset lat. Po drodze odwiedzamy jeszcze targ, na którym spotykamy Hamerów, charakterystyczny lud z plecionymi warkoczykami i najpiękniejszymi nogami na świecie, tak jak u kobiet jak i u mężczyzn. Do Jinki, centralnego miasta w dolinie Omo, dojeżdżamy tuż przed zmrokiem. Kładziemy się wcześniej spać, bo następnego dnia skoro świt ruszamy do wsi Mursich, do plemion, z których kobiety wyróżniają się charakterystycznymi krążkami w wargach. Na pograniczu parku dosiada się do nas jeszcze skaut, który jest dla naszego bezpieczeństwa niezbędny. Gdy dojeżdżamy do wsi opadają nas całe stada miejscowych, wojownicy, noszą karabiny, które są nim niezbędne do obrony terenów i podczas walk między plemionami. Groźnie wymachują nimi nad głowami, ale nasz przewodnik uspokaja nas, że to wszystko to tylko ich gra. Poszturchują nas, ale gdy negocjacje dochodzą do skutku, już spokojniej pozwalają nam obejrzeć ich okolice i chaty. Żądają tylko za każde zdjęcie pieniędzy, kobiety z obwisłymi wargami trzymające dzieci przy piersi próbują sprzedać nam ich gliniane krążki, a chłopcy robią groźne miny pozując do zdjęć.

Gdyby nie te karabiny, to można by pomyśleć, że żyją tu tak jak przed setkami lat. Wprost przeciwnie zdanie mamy u plemion Dorze, których charakterystycznym znakiem są nawet 10-metrowe domy wybudowane z liści palmy bananowej. Są tak wysokie, bo spód regularnie podjadają termity i po wielu latach domy te będą malutkie. Są dość dobrze zorganizowani, żyją przede wszystkim z tkactwa na wysokości 2500 m n.p.m. Jest tu dość chłodno, więc mieszkają razem ze swoją trzodą, która ogrzewa pomieszczenia swoim ciepłem. Co zadziwia, to brak brzydkich zapachów - odchody regularnie wyrzucane są przez mały otwór w chacie. Oglądamy proces wytwarzania koczo, czegoś w rodzaju chleba z mączki z liści bananowca, które to ciasto fermentuje przez 3 miesiące, zanim trafi na patelnię. Kosztujemy lokalnej wódki Araki. Ktoś dobrze tu wymyślił cały ten show dla turystów.

Zjeżdżamy do Arba Mynch i udajemy się nad jezioro Chamo na tzw. Targ Krokodyli, czyli do zatoki, gdzie w symbiozie żyje wiele gatunków ptactwa, krokodyle i hipopotamy. Nasza mała łódka napawa mnie niepokojem, gdy pływamy pomiędzy krokodylami sięgającymi nierzadko 6 metrów długości i hipopotamami ważącymi po 4 tony.

Ogólnie nasz trekking trwał 20 dni, przemierzyliśmy po kraju pieszo, na mułach, łodziami, samolotami i jeepami ponad 3 tys. kilometrów i spokojnie mogę stwierdzić, że Etiopia obecnie należy do najbezpieczniejszych krajów w Afryce. Ludzie tu są życzliwi i serdeczni, może i natarczywi, ale ze względu na biedę i nieurodzaj, który nawiedził ten kraj w 80. latach ubiegłego wieku, gdzie głód dotknął 8 milionów ludzi, a ponad milion z nich zmarło, to nie ma się co dziwić, że każdy chce tu coś zarobić. Nawet teraz średni dochód roczny na jednego Etiopczyka nie przekracza 270 $. Są bardzo pracowici i przedsiębiorczy i twierdzę, że przyszłość tego kraju, jeśli nie pojawi się znowu jakiś konflikt wojenny, będzie kolorowa.

Zbyszek Bąk „Homohibernatus” - Addis Abeba 2011
 Etiopia - Ras Dashen 2011
 Etiopia - Ras Dashen 2011
 Etiopia - Ras Dashen 2011
 Etiopia - Ras Dashen 2011
 Etiopia - Ras Dashen 2011
 
 Etiopia - Ras Dashen 2011
 Etiopia - Ras Dashen 2011
 Etiopia - Ras Dashen 2011
 
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com