Jest 5 września 2005. Ponad szczytami w dolinie Miyar zapada zmrok. 4 dni drogi od cywilizacji Michał Król i David Kaszlikowski pokonują ostatnie wyciągi dziewiczej ściany w Himalajach. Planują wejście na szczyt, który po raz pierwszy zobaczyli około miesiąc wcześniej w mailu od Paolo Vitaliego. Wiadomość brzmiała: „spróbujcie tę ścianę, do dziś niezdobytą”. Ich wejście rozpoczęło się o godzinie 3 w nocy, a plan zakłada akcję non-stop, bez sprzętu biwakowego.
Na 10 wyciągu David dostał kamieniem w rękę. Ręka nie jest złamana, ale wygląda na to, że odpryśnięty jest kawałek kości. Jak na ironię Michał, który prowadzi właśnie stromy lodowy wyciąg, doznaje kontuzji ścięgna… Po jedenastym wyciągu stają w miejscu, które z dołu wyglądało na koniec właściwej wspinaczki. Spodziewali się, że dalej będzie już tylko łatwa „śnieżna kopuła szczytowa”. Przed nimi wyciąg dwunasty. Z małej przełączki nie widać jeszcze, czy w ogóle uda się „wbić” w wiszącą nad nimi rysę. Od prowadzącej na szczyt ścianki oddziela ich bulder, z którego być może będzie trzeba wykonać skok w kierunku rysy. Właściwie jest już ciemno, ale stąd nie ma już odwrotu. Szczyt jest za blisko…
Manali to baza wypadowa w takie rejony jak Spiti, Losar czy właśnie Miyar. Prosto z owego „Zakopanego Indii” ruszamy przez czterotysięczną przełęcz Rothang. Liczba napisów na kamieniach wokół drogi jest oszałamiająca – jedne informacyjne, „drive slow”, inne zaczepne czy humorystyczne. Najbardziej przyswoiłem kawałek, który szedł jakoś tak: „Noone is gamma in the land od lama.”
Droga jest tragiczna. Jest to właściwie jedyny asfalto-żwir, prowadzący z Manali w głąb gór aż do Leh. Ma szerokość, pozwalającą na przejazd dwóch aut, ale ruch na niej przypomina raczej Marszałkowską… Dostawy dla wojska, cysterny z paliwem, ciężarówki z plonami… Najpierw stoimy w miejscu jakieś 5 godzin. Ciężarówki zerwały jedną z serpentyn. Tworzy się gigantyczny zator. Wojsko stara się dobudować zakręt. Jedziemy dalej. Nagle jedna z ciężarówek przed nami zsuwa się jedym kołem w przepaść.
Pasażer (który w Indiach siedzi po lewej stronie) w ciągu sekundy wyskakuje z wozu. Na szczęście ciężarówka opiera się na osi i w chwiejnej równowadze wisi prawym kołem poza drogą. Kierowca naszego Land Rovera, o przepraszam – nie Land Rovera, tylko TATY (bo w Indiach są tylko auta typu TATA i Mahindra), nie przejmuje się zbytnio widokiem spadających ciężarówek.
„Kilka sezonów wstecz jeden z kierowców spychacza, który pracował nad drogą runął w dół razem z maszyną, a w minionym roku z mostu spadła cała cysterna. Woda zniosła ciężarówkę kilka kilometrów w dół rzeki, ale kierowca uratował się” – relacjonuje nasz szofer. Jedziemy dalej, rzeczywiście wystają spod wody resztki auta. Nie wiemy jeszcze, że gdy za miesiąc będziemy tędy wracali, zastaniemy zerwany most w miejscowości Koksar. Jedyna droga z gór zostanie zablokowana. Spowoduje to totalne zamieszanie wśród rolników, którzy zwozić będą swoje plony do Manali. Dopiero 5 tyrolek rozciągniętych nad rzeką rozwiąże sprawę.
Już w dolinie Miyar, na samym końcu bitej drogi, ewakuujemy się z TATY.
Dalej auto już nie przejedzie. Wynajmujemy (porozumiewając się na migi) kilka koni i wkrótce ostatnie wsie zostają za naszymi plecami (Tingrat, Khanjar, ok. 3700 m n.p.m.).
Trzydniowy trek w głąb doliny na wysokości ok. 4000 m jest dla nas pełnym zaskoczeniem. Mijamy łąki pełne kwiatów, wokół pasą się niemal dzikie stada koni i jaków. Przekraczamy dziesiątki strumieni, a szczyty wokół wznoszą się łagodnie aż do wysokości 5000 m. Mamy szczęście, bo wędrujący tu miesiąc wcześniej zespół Rosjan został to miejsce zupełnie zasypane śniegiem. Treking jest bardzo przyjemny, mam tylko jeden problem: pomieszałem dwa leki, aspirynę i diuramid (choć ulotka wyraźnie ostrzega, żeby tego nie robić). Nie popisałem się, wysoka gorączka drugiego dnia zwala mnie z nóg.
Niemal do samej bazy nie widzimy żadnych poważniejszych ścian, za to pola kosmicznych bulderów kuszą tak bardzo, że kilka razy zatrzymujemy się specjalnie, żeby zrobić jakąś przystawkę. Gdyby ktoś gardził wielkimi ścianami, mógłby zorganizować tu bulderową ekspedycję. Zresztą Paul Rajinder ze sklepu turystycznzgo w Manali twierdzi, że co roku pojawiają się tu grupy, które bulderują gdzieś w rejonie Spiti. W Miyarze pojawia się tylko jedno „ale”: aby tutaj bulderować, musisz się co nieco zaaklimatyzować, jesteś bowiem na wysokości 4000 m n.p.m.
Namiot bazowy rozbijamy na podmokłej łące, zaraz obok źródełka. Jest sielankowo, ale już wiemy, że interesujące nas ściany są co najmniej jeden dzień drogi dalej. Kilkadziesiąt metrów od nas stają namioty małej włoskiej wyprawy z pierwszym zdobywcą Neverseen Tower, Massimo Merchegiannim na czele. Nieco dalej namioty rozbili sympatyczni Hiszpanie – Patrick Viscarret i Alberto Urtasun.
Sam nie wiem, jak te wszystkie szczyty uchowały się niezdobyte do początku lat dziewięćdziesiątych. A i tak teren został odkryty trochę przez przypadek. Paolo Vitali, włoski eksplorer, dostał od członków pewnej geograficznej ekspedycji kilka fotek interesujących, lecz absolutnie nieznanych ścian. Od razu zorganizował tam wyprawę. Potem działało tu jeszcze parę wypraw, głównie włoskich i kilka słowackich (to właśnie z artykułu Igora Kollera w GÓRACH dowiedzieliśmy się o istnieniu Miyaru).
Wiele szczytów wciąż pozostaje niezdobytych (nie są nawet nazwane). Wielkie ściany (800-1000 m) podobne w kształcie do Turni Trango w Karakorum, wyrastają tu na wysokość 6000 m. Najciekawsze urwiska znajdują się w odnogach doliny i ponad lodowcami nazwanymi Tawa i Spaghetti.
Musimy poświęcić dodatkowe dni na samotny transport sprzętu w głąb tej długiej doliny. Do miejsca, nadającego się na bazę wysuniętą, docieramy dopiero po kilku dniach wahadłowego transportu. Wejście na morenę lodowca i wędrówka po głazach, które osuwają się po nim, jest naszą największą katorgą. Nic w czasie tej wyprawy nie jest już tak nieprzyjemne, jak przechodzenie po tym zapadającym się lodowcu. Czasami głazy obracają się pod stopami, odsłaniając dziury po 7 metrów głębokości. Innym razem skalny rumosz na stromym zboczu zaczyna obsuwać się prosto na nas. Uciekamy tylko dzięki użyciu kijków. Każdego dnia zastanawiamy się, kiedy któryś z nas złamie nogę.
Wybór „naszej ściany” spośród wielu wspaniałych turni nie jest łatwy. Przypomina mi się Taghia z poprzedniego roku, kiedy z Borkiem i Elizą zobaczyliśmy taką ilość dziewiczych ścian, że mieliśmy problem z wyborem linii naszej drogi. Wygląda na to, że mam szczęście do dziewiczych rejonów.
Dzięki Paolo Vitaliemu mamy do dyspozycji zdjęcie pewnej ściany, które otrzymaliśmy jeszcze podczas przygotowań w Polsce. Na komputerze w domu, pół żartem, pół serio, Michał nakreślił na nim linię naszej potencjalnej drogi. Szukamy słabych punktów ściany, ale zdjęcie jest nieostre i zbyt wyblakłe. Teraz, kiedy weszliśmy na morenę lodowca, widzimy Miyar w całej krasie.
ABC zakładamy na wysokości ok. 5000 m. W naszym malutkim „Khumbu” jesteśmy obłożeni całą masą przeterminowanego żarcia, które kupiliśmy na targu w Delhi. Primus multi fuel nie chce się specjalnie palić. Zastanawiamy się, czy w jego przypadku opis „multi fuel” nie oznacza, że nie pali się na żadnym paliwie…
Nasz cel, niezdobyta wieża na prawo od Neverseen Tower, na razie jest dla nas wielką niewiadomą. Dolna część ściany jest niewidoczna z naszego ABC. Decydujemy sie na wstępny rekonesans. Tego dnia zawieszamy ok. 200 m poręczówek, jednocześnie decydując, że dalszą część ściany przejdziemy w stylu alpejskim lub – jak niektórzy wolą to określać – „non-stop”. Taka koncepcja wspinaczki sprawia, że portaledge i zabawki do hakówy idą w odstawkę.
Jest 4 września. Wieczorem ciągniemy z Michałem losy. Kto wygra, ten ma przerąbane: musi pierwszy wyczołgać się z namiotu i zacząć gotowanie wody. Temperatura w nocy spada poniżej - 25 stopni, więc poranne obowiązki nie należą do przyjemnych. Na szczęście „wygrywa” Michał. Podczas gdy on walczy z naszym „multi-fuelem”, ja próbuję wyrwać dla siebie kilka dodatkowych minut snu.
O 3 nad ranem, z włączonymi czołówkami rozpoczynamy wędrówkę po stromych polach lodowych. Mamy jakieś 2 godziny podejścia pod ścianę.
W naszym rozumieniu owe pola nie należą do drogi, ale jest pewne, że nie można się tam poślizgnąć. Nie używamy liny, więc lot zakończyłby się kilkaset metrów niżej. Potem teren staje się bardziej pionowy.
Linia, którą wybieramy to typowy mikst. Dla sprzętowej wygody ustalamy z Michałem, że ja robię skałę w lekkich butach wspinowych, on idzie przez lód. Michał biegnie swoje kawałki, z rzadka wrzucając przeloty. Widać, że czuje się w tym terenie absolutnie swobodnie. W końcu procentują godziny spędzone na dry-toolach i lodzie.
Skalne wyciągi to głównie rysy. Niektóre są przeraźliwie zalodzone, że żałuję, iż nie zabrałem ze stanowiska czekana. Innym razem skała idealnie nadaje się do klasyki. Za przeloty służą tylko friendy, kilka haków i jedynki. Czasem na stanowiskach osadzamy spity.
Po południu jesteśmy w wielkiej lodowej rynnie. Słońce wytapia śnieg z kopuły szczytowej i z przewizeszonej ściany nad nami zaczyna płynąć „wodospad”. Musimy przejść pod nim, co sprawia, że po chwili jesteśmy cali mokrzy (szczególnie Michał, który czeka aż skończę wyciąg na stanie założonym akurat pod kurtyną wody).
Na innym wyciągu spadające kamienie postanawiają mnie zabić. Michał od jakichś 15 minut zrzuca na mnie bryły lodu. Wypadają mu prosto spod czekana i rozpędzone, jak na „roller-coasterze”, lecą prosto w moją stronę.
– Rób stan, bo mnie zabijesz – krzyczę spanikowany, bezskutecznie chowając się pod plecakiem. Bryły uderzają w kask i w plecy z silą pozbawiającą oddechu. Wiję się i klnę na Michała, ale naprawdę ciężki ładunek ma dopiero spaść. Tym razem z grani powyżej leci coś czarnego. Zasłaniam twarz i przyjmuję jeden z kamieni prosto na przedramię. Czuję, jakby ręka była złamana. Byłby to prawdziwy pech, bo do szczytu mamy już tylko kilka wyciągów. Przeprowadzam test. Opieram rękę o skałę. Naciskam. Nie „składa się”. Może będę w stanie jeszcze jej dziś użyć.
Następne wyciągi należą do mnie. Część po skale, a potem kilka metrów śniegu. Wybijanie stopni ciasnymi skałkowymi La Sportivami trochę trwa. Mimo presji czasu nie spieszę się zbytnio, w tym miejscu wolę nie polecieć. Pode mną w kruchym zagłębieniu zostawiłem frienda, a na jedynkę wbitą parę metrów niżej wolę nie liczyć.
Zaczyna się ściemniać, a my jesteśmy dopiero na prowadzącej w kierunku szczytu przełęczy. Przed nami jeszcze krótka rysa, w której klinuje się już po ciemku.
Na szczycie jesteśmy o 21.45. Jest już całkiem ciemno. Na jednym z głazów blisko piku wbijam jedynkę, zawieszam na niej malutką buteleczkę, taki „message in the bottle” – z datą, nazwą, szacowaną wysokością i e-mailem.
Godzinę później rzucamy pierwsze zjazdy. Oczywiście nie mamy ze sobą żadnego sprzętu biwakowego, jedynie Winproteki i Windbloki, więc mamy szczęście, że pogoda dopisuje. Niestety, już podczas drugiego zjazdu pojawiają się komplikacje. Po zjeździe Michała uświadamiam sobie, że ściągając linę, zwalimy na nasze głowy luźne tafle granitu. Obniżam się kilka metrów i w mokrą skałę wbijam dwa haki. Siadają dosyć płytko, ale chyba utrzymają... Na wszelki wypadek proszę Michała, żeby zamocował linę w stanowisku poniżej. Zawsze wolę walnąć 100 m i zachować jakieś szanse.
Gdy ok. godziny 8 następnego dnia stajemy w końcu na płaskim, bezpiecznym lodzie, sekundę po tym, jak siadam na jakimś kamieniu, mój film urywa się… Michał leży gdzieś obok.
Do namiotu bazowego jest jeszcze pół godziny, które wydłużamy, usypiając co kilka kroków. Następnego dnia, po 10 dniach pobytu na wysokości 5000 m, decydujemy się na powrót w doliny. Pogoda zepsuła się i tragarze z końmi mają na nas czekać tylko do nazajutrz. Nie mamy wyboru….
Wrzucamy do plecaków po 50 kg ładunku i zaczynamy powolny, autodestrukcyjny marsz do bazy głównej. Siadamy co 10-20 kroków, patrzymy się na siebie tępo, a łzy stają w oczach.
Mój wygodny pas biodrowy z każdym krokiem wyrzyna mi coraz większą dziurę na plecach. Mimo to liczymy, że nasz „ciąg dalszy” w Himalajach nastąpi już wkrótce.
Szczyt nazwaliśmy Lotos Peak (od świętego kwiatu hinduizmu i buddyzmu)
Został zdobyty pd.-zach. ścianą, drogą długości 750 m (VIII-, M6, lód 80°) akcja non-stop 28 godz. Po himalajskiej części wyprawy i pogorszeniu pogody w górach przenieśliśmy się „na urlop” do bardziej tropikalnych rejonów, jakimi są skały Hampi i Badami na południu Indii.
Tekst i zdjęcia: David Kaszlikowski
Sponsorzy główni: PZA, Alvika, Tendon.
Sponsorzy wspierający: Lhotse, Marabut, Fabryka Farb i Lakierów Śnieżka, Miasto Nowy Targ, Montano, Hurtownia Fatra.
Góry, nr 3 (142) marzec 2006
(dg)