baner
 
 
 
 
baner
 
2007-12-27
 

Dolina Cochamo

Miguel oderwał się od lektury i znudzonym głosem powiedział, że w północnej Patagonii jest tajemnicza dolina, niedawno odkryta, ze wspaniałymi granitowymi ścianami.

Tekst i zdjęcia: Bogusław Kowalski 

Kilka lat temu w Patagonii...

...przeczekiwaliśmy kolejne załamanie pogody pod Torres del Paine. Miguel oderwał się od lektury i znudzonym głosem powiedział, że w północnej Patagonii jest tajemnicza dolina, niedawno odkryta, ze wspaniałymi granitowymi ścianami. Przez kilka kolejnych lat co jakiś czas trafiałem na zdjęcia wspinaczy w niesamowitych rysach. A każdej zimy marzyłem o wspinaniu w rozgrzanym słońcem granicie i o tym, żeby położyć się na trawie, napić się wina i pogapić na tysiącmetrowe ściany. Chciałem oderwać się od cywilizacji, telefonu, Internetu. Chciałem, gdy przyjdzie mi ochota, pójść nad wodospad, usiąść tam na tyłku i zjechać jak w akwaparku.
W zeszłym roku, po udanej wyprawie na Sfinksa, siedzieliśmy razem z Jurkiem w kafejce internetowej w Limie. Zabawialiśmy się w planowanie kolejnego wyjazdu i pewne było tylko to, że nasz cel będzie znajdował się w Ameryce Południowej. Wtedy przypomniałem sobie o Cochamo. Wstukaliśmy więc tę nazwę do wyszukiwarki i na monitorze ukazały się nam obłędne ściany. Tak naprawdę dopiero w listopadzie ostatecznie zdecydowaliśmy się na podbój Ameryki. Chcieć znaczy móc, więc w niecałe trzy miesiące wylądowaliśmy w Santiago. Było bardzo gorąco, więc zajadaliśmy się lodami, ukryci w cieniu drzew na Plaza del Armas. Miałem w pamięci świeże jeszcze uczucie zamarzania ręki, w której trzymałem telefon. Wyrwaliśmy się z Polski w czasie największego ataku mrozu tegorocznej zimy.
Gdy wysiedliśmy w końcu w Puerto Montt wreszcie poczułem, że wróciłem do siebie. A kiedy znaleźliśmy się już we wsi Cochamo nasza przygoda rozpoczęła się na dobre. Od tego miejsca, nie tylko dla Jurka, zaczynała się terra incognita. Dwa dni później, po zwyczajowo przebrzydłym transporcie, popijając yerba mate, podziwialiśmy potężne ściany Trinidad, La Junta, Capicua oraz wiele, wiele innych, jeszcze nie nazwanych. Dotarliśmy do Doliny Cochamo, gdzie – na przekór mitom o Patagonii – jest ciepło i nie wieje. Miejscowi wspinacze nazywają ją Yosemite Ameryki Południowej. 



Alendelaca

Jurek bardzo nalegał, abyśmy zaczęli ambitnie. Miał za sobą miesięczny pobyt w El Choro. Droga na Trinidad Sur ma trudności 7b i mieliśmy nadzieję, że damy radę. Najpierw było wspinanie w rysach i bardzo przyjemny rajbung. Nie dane nam jednak było dojść do kluczowego wyciągu. Gdy kończyliśmy trzecią długość liny, zaczął padać deszcz i musieliśmy zjechać.
Dwa dni później o świcie ponownie przeprawiliśmy się przez lodowatą Rio Cochamo, a później przez dżunglę i znowu wbiliśmy się w ścianę. Czwarty wyciąg był niestety jeszcze mokry i puścił nas dopiero w trzeciej próbie.
Dwie długości liny wyżej zrozumieliśmy, dlaczego droga nazywa się Alendelaca. To słowo oznacza żart, więc najpierw był przepiękny flake, z którego niespodziewanie startowało się w bardzo czujny, tarciowy trawers. Początek nie był trudny, za to bardzo stresujący. Zafundowałem sobie dodatkowe emocje, odpisując topo ze złego egzemplarza i zamiast camalota numer cztery mieliśmy piątkę. Jurek co kawałek usiłował wcisnąć w rysę ten parasol, a ja przygotowywałem się do tego, że ewentualny lot zdemoluje nasze stanowisko. Na szczęście mój partner miał pancerną psychę i polegliśmy dopiero na mikroskopijnych, jeszcze wilgotnych i nie do końca wyczyszczonych krawądkach. Na nic się zdały kolejne próby i loty Jurka, ja urobiłem jeszcze mniej i musieliśmy zjechać. No cóż, pierwsze śliwki, mieliśmy przecież jeszcze bardzo dużo czasu.

(Zachodnia ściana Trinidad Sur, pokonane trudności 6c/c+, wycof po próbie na szóstym, kluczowym wyciągu)


Gorilla

Spod Trinidad Sur schodziliśmy z kwaśnymi minami. Podniosłem głowę i nagle doznałem olśnienia:


 – Jurek spójrz na Gorillę, na tę formację z prawej. Do okapu rysą, nad nim znowu kawałek rysy, trochę rajbungu i rysą do końca ściany.
Podeszliśmy pod ścianę, zostawiliśmy żelazo i zbiegliśmy do campu. Wbiliśmy się w nią po dniu odpoczynku i początkowo wszystko szło zgodnie z planem, choć zdziwieni byliśmy spitami, które czasu do czasu napotykaliśmy. Na trzecim wyciągu przeszkodą okazała się płynąca rysą woda. Kolejne dwie długości liny wiodły rysą, a w zasadzie obłą rynną. Wspinaliśmy się na odlotach, na słabej asekuracji, przy okazji zaznajomiając się z tarciem a la Cochamo. Następny wyciąg to był już zupełny horror, skończyły się przerdzewiałe spity, rysa była pełna ziemi i trawy, płynęła nią woda, a w dodatku asekuracja stawała się coraz gorsza. Jasne stało się, że nasi poprzednicy wycofali się i nie ukończyli drogi.
Jurek już po kilku metrach przesiadł się w ławy, a po kilku lotach zirytowany i umorusany, z ziemią na twarzy i w zębach, zjechał na stanowisko. Niestety, czekała mnie ta sama orka: czyszczenie rys z ziemi, obsunięcia i loty. Skończyłem wyciąg i znowu ruszył Jurek, ale gdy zaliczył kilka lotów, postanowiliśmy, że zjeżdżamy po więcej haków i przede wszystkim po wodę. Nękani przez tabanos, przebrzydłe końskie muchy oraz pragnienie zjechaliśmy do końca liny. Stąd mieliśmy jeszcze ponad sto metrów do podstawy ściany. Jakimś cudem zeszliśmy, zostawiając poręczówki w postaci taśm, lin, repików, cięgiełek kości. Ale i tak musieliśmy się mocno gimnastykować, żeby cało dotrzeć do ziemi. Zmęczeni, wyprani psychicznie i odwodnieni wróciliśmy do namiotu.
Dwa dni później z zapasem psychy, sprzętu i wody wbiliśmy się w ścianę. Najpierw czekało mnie dokończenie wyciągu, który rozpoczął Jurek. A później już klasycznie doszliśmy do okapu. Tu czekała na nas niespodzianka – komin wyprowadzający ponad okap był szeroki i „wyjazdowy”, w dodatku jego ścianki pokryte były porostami. Natomiast nasze największe camy siadały gdzieś w głębi, gdzie było tak ciasno, że nie można się było poruszać. Nie wiem do dziś jak przeszedłem te kilkanaście metrów i nie wiem też jak je wycenić. Pewne jest to, że nie umiemy w Polsce wspinać się w czymś takim. Jurek podszedł jeszcze dwadzieścia metrów i umościliśmy sobie gniazdko na noc. Na biwaku było nam ciepło i niewygodnie, za to towarzystwa dotrzymywał nam księżyc. Śniło mi się, że oganiam się od atakujących mnie tabanos.
Obudziliśmy się zdrętwiali, wypiliśmy resztkę wody i Jurek zrobił kolejne dwadzieścia metrów do wygodnej półki. To w tym miejscu powinniśmy biwakować, ale kto o tym mógł wiedzieć? Niebawem zaatakowały nas tabanos, słońce oraz trudności. Powyżej snuło się coś co miało być rysą, a było zalaną rynną. Nie wyglądało to dobrze, ponieważ z taką asekuracją mieliśmy wyjść w płytę. Po kilku próbach zaliczyłem w końcu nieprzyjemny lot, który skończył się obtarciami. Byliśmy zniechęceni walką (bo przecież nie wspinaniem), odwodnieni, nękani przez końskie muchy, a przede wszystkim sfrustrowani. Postanowiliśmy się wycofać. Wybraliśmy naprawdę piękną linię, na której było dużo czyszczenia i brzydkiego wspinania. O niepowodzeniu zadecydował także fakt, że zrezygnowaliśmy ze spitów oferowanych przez Daniela – gospodarza rejonu, które prawdopodobnie pozwoliłyby nam skończyć drogę. Ale chcieliśmy ambitnie i czysto...

(Południowa ściana La Gorilla, pokonane trudności 6c A2, wycof z wysokości około 370 metrów)

El Monstruo


To było jeszcze na początku pobytu w Cochamo. Po porannej kawie wybrałem się na spacer po campie. Przysiadłem do Boba i jego argentyńskiej przyjaciółki, którzy na dzień dobry poczęstowali mnie winem. Zaczęliśmy rozmawiać o wspinaniu, Cochamo i tabanos – jedynych drapieżnikach w okolicy. W pewnym momencie Bob ostrożnie, niemal z nabożeństwem, wyjął kartkę z wyrysowaną ołówkiem ścianą i zniżając głos, wyszeptał:




– Budyu, Look! This is Monster.
Uśmiechnąłem się w myślach, bo chyba trafiłem na kolejnego nawiedzonego gringo. Jednak Potwór na stałe już zagościł w mojej głowie. Przez kolejne dwa tygodnie miotaliśmy się po dolinie, szukając godnego celu i co jakiś czas, napomykaliśmy o wielkiej ścianie zza grani. Aż w końcu zjechałem do Puerto Montt, gdzie chciałem nabrać dystansu do tego, co robimy. Nic nam nie wychodziło, zaczynaliśmy się niecierpliwić, a czas płynął sobie jak pobliska Rio Cochamo. Po moim powrocie z miasta zastanawialiśmy się nad kolejnym celem. Przedstawiłem wtedy Jurkowi listę moich pomysłów. Ten wysłuchał mnie, przypomniał o mitycznej już ścianie i rzucił:
– Wiesz, może lepiej chodźmy zobaczyć tego Monstera.
Następnego dnia niespiesznie wyszliśmy naprzeciw przygodzie. Początek był jak droga do pracy...

Więcej na temat pobytu w Dolinie Cochamo w Górach, nr 8 (147) sierpień 2006 r. 





(kg)
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com