baner
 
 
 
 
baner
 
2019-05-27
 

Denis Urubko - "Absurd Everestu" - fragment nowej książki himalaisty

"Chmury, które po nocy kłębiły się nad doliną, gwałtownie się rozwiały. Pojawił się głęboki błękit nieba. Himalaje! Zachwycony przymknąłem oczy, chłonąc ostatnie chwile przed wyjściem na trasę. Zapowiadał się ciekawy dzień. Opuściliśmy Namcze Bazar, szlak prowadził trawersem po zboczu, niemal nie zdobywając wysokości. Szliśmy nad doliną, głęboko w dole szumiała i bulgotała rzeka Dudhkosi. Za jednym z zakrętów, ponad niewielkim trawiastym wzgórzem, majaczyło to, o czym marzyłem długie lata – majestatyczny szczyt Everestu. Przystanąłem i długo się w niego wpatrywałem. W mojej głowie kłębiło się mnóstwo myśli. Naprawdę tu jestem? Pod najwyższą górą świata? Uda mi się?"

 

"Nadszedł Starkow i zaczął robić zdjęcia. To zmusiło mnie do powrotu na ziemię, poskromienia emocji. Andriej interesował się wszystkim w inny sposób: artystyczny. Dolina rzeki Imja odchodziła na północny wschód. Dolne tarasy były zielone, wyższe żółte od zeszłorocznej wyblakłej trawy.

 

Panowało miłe ciepło, gałęzie sosen kołysały się na lekkim wiaterku. Czuć było powab lata, które miało dopiero nadejść. Wraz z wysokością urodzajne zbocza przechodziły w skalne urwiska. Posiwiała trawa, która pojawiała się między nimi, zlewała się w końcu ze śniegiem. Szczyty pięły się wysoko; tak wysoko, że miało się wrażenie, iż dla nieba nie zostanie już miejsca. Przypominający umieszczony na krokwiach błękitny dach utrzymywał się jednak tam, gdzie powinien. Odległe góry na wschodzie tworzyły niewiarygodne skalne i lodowe ściany z wyciosanymi przyporami. Na twardym tle mieszało się białe z czarnym. Trudno było pojąć, w jaki sposób to wszystko trwa, jak utknęło na sklepieniu nieba. Pionowe ściany oświetlało słońce, lecz one nie odbijały ich promieni. Nie! Raczej rodziły własną fantasmagorię światła – kolorów i ognia. Zwracały na siebie uwagę; były jaśniejsze od słońca. Skalny szaniec w oddali był koronką wierzchołków Nuptse. Grzebień osiągał wysokość prawie ośmiu tysięcy metrów. Zrozumiałem, co czuli himalaiści różnych narodów i czasów, kiedy zbliżali się do tego boskiego tronu. Zdawałoby się, że wyżej już się nie da!

 

Tymczasem zza korony szczytów sterczała bezlitosna, przytłaczająca bryła. Czarna, strzelająca w niebo baszta. Było jasne, że to kolejne tysiąc metrów do pokonania. Takiego czegoś nie powinno być w naturze. A jednak! To dźwigał się Everest. „Ptak, który wznosi się ponad wszystkie inne” – mówił o Evereście Tenzing. W sanskrycie imię najwyższej góry świata brzmi Sagarmatha, co w tłumaczeniu oznacza „Czoło Niebios”, Tybetańczycy nazywają ją natomiast Czomolungma – „Matka Bogów”. Nie wiem, jak półtora wieku temu można się było mylić, kłócić, obliczać. Tutaj, po południowej stronie Himalajów, chyba każdy podróżnik musiał pojmować, że ma do czynienia z czymś najwyższym. Góra była tak potężna, że przekreślała wszelkie wątpliwości. Piękność!

 

Mój wzrok powędrował bardziej w prawo. Tam, nad czarnym trójkątem ściany biła w niebo ostrym szczytem Lhotse. Czwarta co do wysokości góra na naszej planecie. Właśnie na jej szczyt miałem dotrzeć. A więc: poznajmy się! Przez kilka minut patrzyliśmy na himalajskie szczyty jak zaczarowani. Nasze rozmowy kręciły się wokół Everestu. W tym dniu wędrowałem razem z Simone. Sporo gadaliśmy. Mój włoski przyjaciel głośno trajkotał, jego gwałtowny i skrzypiący głos odbijał się echem po okolicy. Było nas słychać na sporą odległość. Turyści odwracali się w naszą stronę, witali, próbowali się wtrącać do rozmowy. Na szlaku panował tłok. Trekkerzy, tragarze. Z oddali musieliśmy wyglądać jak kolorowe paciorki, które ktoś z nieznanych przyczyn nanizał na żyłkę rozciągniętą wzdłuż zbocza i przesuwał to w dół, to w górę. Nad nami panoszył się jaskrawy bezkres radosnego błękitu. A na niewyobrażalnej wysokości, niczym krawędź diamentu w niebie, tkwił Everest. On był tam, a my tu, ale odległość między nami z każdym krokiem malała. Doszliśmy do kolejnej wioski. Za nią szlak zanurzał się w sosnowy las. Słońce lało żar na zakurzoną ścieżkę, wierzchołki drzew odświeżał wiaterek o korzennym zapachu.

 

Szło się lekko, mimo zmęczenia spowodowanego wcześniejszym ciężkim dniem – schodziliśmy w głęboką dolinę. Potem wiszącym mostem przeprawiliśmy się na drugi brzeg rzeki i zaczęliśmy ponownie zdobywać wysokość.

 

Przypomnij mi, żebym dał ci kije – odezwał się Simone.

– Skąd je weźmiesz? – zapytałem.

Są w moim bagażu. Tragarze przyniosą wieczorem.

 

Skinąłem głową. Szliśmy stromo pod górę i nie da się ukryć, że czułem już różnicę między organizmem wypoczętym a zmęczonym. Z kijkami byłoby o wiele łatwiej. Ale była na to rada. Znalazłem w krzakach jakąś gałąź, nadawała się na kostur. Dzięki niej mogłem część ciężaru przerzucić na ręce. Ten łajdak, czyli plecak, mocno obciążał moje ramiona; podczas odprawy na lotnisku okazało się, że waży niemal trzydzieści kilogramów. Pocieszałem się, że w trakcie ciężkiej pracy organizm łatwiej się dostosowuje do wysokości. Aklimatyzacja – ważna rzecz, może więc chociaż trochę rekompensowało to moją głupotę.

 

 – Do bazy pod Everestem masz zapewnionych dwóch tragarzy. – Simone patrzył na mnie ze zdziwieniem, nieco zmartwiony tym, co widział.

 

Gdzie to jest zapewnione? – zdumiałem się.

W umowie z agencją. Po co taszczysz to wszystko?

Ach, hm… – zrobiłem dobrą minę do złej gry – po prostu trenuję, Simone! To ważne, żeby się szybko aklimatyzować.

 – Russian style. – Mój przyjaciel skinął głową z niejakim podziwem.

Super! Czy Andriej Starkow również trenuje w tym samym stylu?


Otaczały nas zimozielone drzewa. Zieleń była nasycona i żywa, taka, jakiej potrzebujemy, żeby odczuć piękno świata. Ponad koronami trwał szczyt nazwany przez Simone Kangtegą. Miało się wrażenie, że świeci od środka niczym pałac z lodu. Jakby wisiał w powietrzu i płynął w nieważkości. Harmonię między niebem a ziemią podkreślały intensywnie kolorowe kwiaty na drzewach. Simone, jak zwykle wykazał się erudycją i objaśnił mi, że drzewa te to rododendrony. Kiście kwiatów – purpurowe, czerwono-bordowe lub różowe – wzbudzały romantyczne odczucia. Chciało się być godnym tej krasy.

 

Myślałem o doskonałości świata i o prawdziwości wszystkiego, co tworzy naturę. Nad górami powoli zaczynały się gromadzić chmury. Ale nim zaczęło padać, zdążyliśmy dotrzeć do hotelu w Tengboche. Wioska słynie z buddyjskiego męskiego klasztoru. Diabli wiedzą, co ludzie mieliby tu robić poza kontemplacją, trudno bowiem zaprzeczyć, że Tengboche znajduje się w niezwykle urokliwym miejscu. Z woli natury powstał tu taras nad doliną, z pięknym panoramicznym widokiem na Himalaje. Według legendy, jakieś czterysta lat temu z Tybetu do Nepalu wędrował znany lama. Tu zastały go ciemności. Padał rzęsisty deszcz, lama wdrapał się na skałę, owinął kocem i zasnął snem sprawiedliwego. W nocy przyszło objawienie: powinien pozostać w tym miejscu, tu bowiem znajduje się brama do królestwa Szambala. Rano okazało się, że podczas snu lama odcisnął w skale wgłębienie, które przypominało kształtem ludzkie ciało. Uznał to za znal, a wiadomo, że ze znakami się nie dyskutuje. Duchowny zgromadził Kobiety też zarabiają, nosząc towary 134 135 więc braci w wierze i nakazał im zbudować gompę. W ten sposób Szerpowie zamieszkali w Solukhumbu.

 

Pod wieczór Simone zaczął nalegać, żebyśmy poszli do klasztoru. Udało się porobić zdjęcia i nakręcić film, choć wszędzie widniały zakazy. Potem zostaliśmy zaprowadzeni do rinpocze, by poprosić o błogosławieństwo na dalszą drogę. Odmawiając mantry, żartując i miło gawędząc, duchowny zawiązał nam na szyi żółte sznureczki na szczęście. Jak zawsze chłonąłem wszystko, co się wokół mnie działo, i mało brakowało, a buddyzm zawładnąłby mną całkowicie. Było to jednak ulotna wizja, jedno z tych wyobrażeń, które składały się na powiew młodości. A może uciekałem przed sobą samym? Kiedy zapadł wieczór, nad górami bliżej dolnej części wąwozu zaczęło się błyskać. Szła burza. Zasnąłem. Odgłosy grzmotów i stukanie kropel deszczu o dach wybijały we śnie moje wątpliwości. Zwykle kumulowały się one i dawały o sobie znać w jednej – najważniejszej – chwili, gdy trzeba było szarpać się na granicy sił i możliwości. A nawet poza tą granicą."

 

***

 

Powyższy tekst jest fragmentem książki "Absurd Everestu" Denisa Urubki. Książka ukazała się 15 maja br. nakładem Wydawnictwa Bezdroża. Możecie ją zamówić w naszej internetowej księgarnii KsiążkiGór.

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com