baner
 
 
 
 
baner
 
2007-05-13
 

COCHAMO - Zawieszona Dolina

Każdego dnia w czasie tej wyprawy w Cochamo, nasze odczucia wahają się między pewnością i zwątpieniem, przebywamy na zmianę w raju i w czyśćcu.


Od pierwszej chwili nasuwają się nieznośne pytania. Ile czasu będzie jeszcze padać?
Czy będzie możliwe wyrąbać ścieżkę w tym lesie nie do przebycia? Czy wybrany przez nas szczyt warty jest tego wysiłku? Każdego dnia w czasie tej wyprawy w Cochamo, nasze odczucia wahają się między pewnością i zwątpieniem, przebywamy na zmianę w raju i w czyśćcu.
W rozpadającym się szałasie w porywach wiatru skrzypią stare deski. W ognisku z mokrego drzewa ogień syczy i dymi. Zdaje się nie chcieć suszyć naszych zmoczonych ubrań. W rytmie kolejnych, chwilowych rozjaśnień budzi się w nas naiwna nadzieja na pogodę, ale na dworze gęste chmury pozwalają dostrzec jedynie tylko bazę granitowej ściany, po której spływają obfite strumienie deszczowej wody. Wczoraj, wezbrana rzeka odcięła nas od obozu, w którym zostawiliśmy naszą rezerwę pożywienia. Dziś rano zjedliśmy ostatnie kilka śliwek suszonych i krusząc pestkę delektowaliśmy się śliwkowym "migdałem". Nasz cel zniknął całkowicie, już nie myślimy o niezdobytej ścianie „big wall“. Jedyny cel jest naprzeciw nas, po drugiej stronie rzeki: jedzenie w bazie.



Zawieszona dolina

Wczoraj spotkaliśmy Maximo, pasterza z tych stron i zapytaliśmy go, czy ktoś już był w "Zawieszonej dolinie". "No guevon" odpowiedział, któżby tam szedł, by się zgubić?
Dzisiejszego ranka wyruszyliśmy w nieprzemakalnych spodniach, w getrach z długimi maczetami w rękach. W gęstym lesie, który chował przed nami nawet niebo, nie mogliśmy zdać sobie sprawy jak długi jest dystans, który nam został do przebycia. Wyrąbywaliśmy drogę w lesie zarośniętym  gęstym, bambusowym podszyciem, rosnącym między wielkimi pniami drzew alerces, z których niektóre żyją nawet 400 lat. Chwilami wydawało się nam, że jesteśmy uwięzieni przez tę roślinność. Zaczęło się tego dnia wesoło, ale po sześciu godzinach chcieliśmy już z tym skończyć jak najszybciej. Gdy dotarliśmy wreszcie na wzgórze zobaczyliśmy daleko przed nami granitowy cyrk. Miał piękne ściany, ale ta, która przyciągała naszą uwagę, znajdowała się za następnym lasem. Oznaczało to, że jeszcze jeden dzień spędzimy na wyrąbywaniu ścieżki. Przyznam się, że ogarnął mnie niepokój. Oczywiście widzieliśmy ten piękny, niezdobyty szczyt. Opowiadano nam, że jeden podróżnik amerykański dotarł do wejścia do tej Zawieszonej Doliny. Właśnie tu gdzie dziś dotarliśmy.  Ale co będzie jutro? Wejdziemy w nieznany świat, odseparowany od doliny Cochamo przez gęsty las, często rosnący na pionowych prawie zboczach. Nie wyobrażam sobie by móc przejść go choćby z małym zwichnięciem. Co będzie jeśli J.B. zrani się? Nie będę mógł go znieść. On zresztą również mnie. Jest nas dwóch, ale dopiero dziś czuję, jak jesteśmy sami.

 

Od 1997 roku w rytmie jednej, lub dwu wypraw na rok, otwarto około 10 nowych dróg w Cochamo, przede wszystkim w cerro Trinidad, który jest jakby strażnikiem wznoszącym się ponad preriami La Junta. Szczyty okoliczne, poryte przez lodowce, przypominają Yosemity. Skały są solidne, błyszczące i równocześnie przyczepne, ze szczelinami dość często rozchylonymi z zaokrąglonymi brzegami, często wymagającymi oczyszczenia. Wspinając się byliśmy równocześnie zachwyceni pięknem linii szczelin i całych ciągów kominków pozwalających na wspinaczkę z wspieraniem. Równocześnie byliśmy przerażeni zdradliwością frendów. Naszą pierwszą troską było znalezienie na tych dziewiczych ścianach takiej drogi, która by była wystarczająco poryta szczelinami, by móc się asekurować. Dziś wspinaliśmy się na zmianę, raz ja, raz Jean Baptiste otwierał drogę. Źle skalkulowałem kolejność i za każdym razem znajdowałem się przed przewieszką, nie wiedząc, czy przejść ją z prawej, czy z lewej strony. Mój strach brał się stąd, że między dwoma szczelinami do asekuracji, wybierałem jak w pokerze. Dla przykładu przy pierwszej czterometrowej przewieszce wahałem się do tego stopnia między szczeliną z prawej, a tą z lewej, że w końcu znalazłem się pośrodku, podwieszony na gładkim dachu wypolerowanym jak deska stołowa. Oczywiście godzinę później, na następnym stanowisku i po zmianie ról, nie było więcej mowy o mojej strategii wyboru drogi. Teraz Jean Baptiste uśmiechnięty od ucha do ucha, zaczął się wspinać wygłaszając swe nieznośne, choć przecież niezawodne porzekadło, "jakoś to będzie".




Po zawieszeniu na ścianie 300 m poręczówki, urządziliśmy pośrodku ściany biwak na półce skalnej. Drugiego dnia byliśmy zadowoleni, że pokonaliśmy już pierwszy ciąg przewieszek, ale też niecierpliwi by podjąć wspinaczkę od wczesnego ranka. Szczyt wydawał się trudno dostępny i równocześnie bliski na wyciągnięcie ręki. Jednakże deszcz zmusił nas do zejścia. Po czterech dniach potopu, znaleźliśmy się w pobliżu bazy, oddzieleni od niej przez szeroką, wezbraną rzekę. Przemoczeni, bez pożywienia, zablokowani przez 24 godziny dostaliśmy nauczkę godną debiutantów. Tym razem w ciągu następnych dni podjęliśmy trud, by wszystko zmienić: przenieść obóz na drugą stronę rzeki, zabrać ze sobą wystarczająco dużo żywności i wciągnąć ją na wysokość naszego biwaku.


 

Prawdziwa radocha

Ranek był dosyć pochmurny, ale później pojawiło się wspaniałe słońce. Przed podjęciem ostatniego ataku na szczyt, który drwił z nas od kilku dni, wspięliśmy się wzdłuż zainstalowanej poprzednio liny statycznej. Stefan ruszył wzdłuż pięćdziesięciometrowej, szeroko otwartej  szczeliny (2+).  Gdy zostanie oczyszczona, można się będzie z pewnością wspinać po niej na żywca. Z początku wygrzewałem się spokojniutki w słońcu, ale tylko do czasu jak muchy zrozumiały, że świeże mięso znajduje się w okolicy. Po pierwszej długości liny, nastąpiły następne, jedne piękniejsze od drugich. Była to prawdziwa radocha.
W końcu, po ostatnim wyciągu, znaleźliśmy się na krawędzi skąpanej w słońcu. Sto metrów dalej byliśmy na szczycie, na małej, stabilnej, nietkniętej ludzką stopą półce.
Kolory zachodzącego słońca towarzyszyły nam podczas zejścia. W czasie gdy jeden z nas wbijał hak, drugi korzystał z wspaniałych widoków: lasy rozciągające się po horyzont, granitowe wierzchołki gór i białe, bajkowe linie dwóch wulkanów. W końcu satysfakcja zastąpiła wątpliwości. Ale dlaczego szukać jej tak daleko, na szczycie tak trudno dostępnym?




Gdy wreszcie zeszliśmy do małej skalnej półki, znajdującej się u wejścia do tego górskiego cyrku, znowu byliśmy gotowi poddać się uczuciu niepokoju. Gęsty las, otoczony ścianami górskimi ograniczającymi wydrążony cyrk, zawierał w sobie zarówno nasze siły jak i nasze słabości. Wchodząc w tę dolinę akceptowaliśmy wszystkie przeciwieństwa,  deszcz i słońce, błoto i szczyty, samotność i solidarność między nami.
W czasie wspinaczki nie potrafiliśmy oddzielić od siebie pozytywów i negatywów, przyjemności i umęczenia. Jak nam mówił pewien Indianin Mapucho, Cochamo oznacza zlewanie się, miejsce, w którym łączą się żywioły.



Autor tekstu: Stefan Cieślar, przewodnik wysokogórski, zginął wraz z  trzema swoimi przyjaciółmi 27 października 2006 r. na południowej ścianie Ganesh VII w Nepalu. Wśród nich zginął też jego partner z wyprawy w Cochamo, Jean-Baptiste Moreau (widoczny na drugim i czwartym zdjęciu).

Tłum. z francuskiego: Elżbieta Cieślar

Więcej informacji o wypadku i Stefanie:

http://www.nyka.home.pl/gaze_gor/pl/gg_index.htm

http://www.passionmontagne.com/

http://revenir-du-nepal.over-blog.org/reglement-blog.php

 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com