baner
 
 
 
 
baner
 
2017-04-26
 

Cho Oyu (8201 m n.p.m.)

Jedziemy !

Pomysł zorganizowania wyprawy pojawił się po udanym wyjeździe na Chan Tengri w 2002 roku. Góra ta jak na siedmiotysięcznik była wymagająca, więc po jej zdobyciu chcieliśmy spróbować swych sił trochę wyżej – najlepiej w Himalajach.


Pomysł ambitny, ale wiedzieliśmy, ile nas czeka pracy, aby ten plan stał się rzeczywistością. Fundusze, fundusze, urlop i inne przeszkody piętrzyły się przed nami co najmniej na wysokość 8000 metrów...

 

Podejście do obozu drugiego. W tle obóz pierwszy - 6400 m n.p.m.


Po wielu miesiącach przygotowań niemożliwe stało się jednak faktem i 31 sierpnia 2003 wylecieliśmy do Kathmandu! Naszym celem było wejście od strony Tybetu na szósty szczyt świata Cho Oyo (8201 m n.p.m.). Ten potężny masyw górski, który wchodzi w skład grupy górskiej Khumbu Himal, wznosi się zaledwie 28 km na północny zachód od Everestu. Znaczenie nazwy Cho Oyu nie jest do końca jasne – powszechnie uważa się, że najbliższe oryginalnemu znaczeniu tłumaczenie to Turkusowa Bogini.


Z Polski w wyprawie udział wzięła jeszcze Sylwia Bukowicka z Gorzowa Wielkopolskiego. Ze względów finansowych jak i również bezpieczeństwa razem w trójkę dołączyliśmy do innej wyprawy w skład, której wchodziła trójka Hiszpanów, Szwed, Australijczyk i Brytyjczyk. Skład uzupełnili mistrz kulinarnych rozmaitości Asal i jego dwóch pomocników. O dziwo żaden z nich nie nazywał się Pasang... Razem byliśmy więc całkiem standardową liczebnie wyprawą.

 

Przeprowadzka
Ze stolicy Nepalu wyruszyliśmy w stronę Tybetu, dotarliśmy do granicy nepalsko-chińskiej w Kodari, gdzie formalnościom nie było końca. Tam również opiekę nad nami roztoczył chiński oficer łącznikowy, który na szczęście nie pojechał z nami do bazy głównej (5600 m n.p.m.), tylko czekał na nas w niższej bazie chińskiej (5000 m n.p.m.).
12 września dotarliśmy do bazy, gdzie pierwszym zadaniem było znalezienie najdogodniejszego miejsca dla naszej wyprawy. Gdy wybraliśmy najlepsze wolne miejsce okazało się, że 2 tony naszych bagaży zostały zdjęte z jaków jakieś 150 metrów dalej. Tylko 150 metrów, tylko 2 tony, 9 facetów? „No problem” – pomyślałem. Ale podczas pierwszego dnia na wysokości 5600 m było to zadanie naprawdę wymagające. Po każdym przeniesionym ładunku robiliśmy przerwy. Przerwy robiły się dłuższe, ładunki coraz cięższe – a tu się trzeba było spieszyć, bo jeszcze zostało rozstawianie namiotów, kuchni, mesy. Wieczorem miałem wrażenie jakbyśmy przenieśli co najmniej pół bazy do obozu pierwszego.

 

 

Przechadzka aklimatyzacyjna podczas dojścia do bazy głównej

 

Pizza? – Proszę bardzo !
Po dwóch dniach spędzonych w bazie czuliśmy się na tyle dobrze, że postanowiliśmy wynieść namiot do obozu I (6400 m n.p.m.). Droga do jedynki prowadziła moreną lodowca i była według wielu bardzo niewdzięczna, ponieważ przez pierwsze 80% trasy prowadziła bardzo nieznacznie pod górę, ale ostatni odcinek przed jedynką to prawdziwa męka – ostre ok. 400-metrowe podejście – po ruchomym piarżysku. Gdy doszliśmy do jedynki okazało się, że prawie wszystkie miejsca w obozie są zajęte tzn. albo stoi namiot albo teren jest ogrodzony chorągiewkami przez innych wspinaczy, którzy byli już w jedynce, ale namiot będą rozbijać dopiero za kilka dni. Nam osobiście ta praktyka bardzo się nie podobała, bo można sobie wyobrazić, że kiedyś jakaś duża wyprawa ogrodzi całą jedynkę i powie, że oni się tutaj za trzy tygodnie będą rozbijać...
Kilku pomocników robiło co mogło, abyśmy byli dobrze odżywiani – codziennie były owoce, czasem ciasto, a nawet pizza. Gdy jeszcze dodatkowo Hiszpanie wyjmowali jakieś smakołyki ze swojego tajemniczego bębna, to rozkoszom kulinarnym nie było końca!

 

Wyczerpujący serak nad obozem pierwszym

 

Dwójka stoi

19 września wyszliśmy do obozu I z ekwipunkiem potrzebnym do założenia obozu II (7000 m n.p.m.). Pogoda nazajutrz była dość pochmurna – mimo to zdecydowaliśmy się na wyjście. Ciężkie plecaki powodowały, że marsz był wyczerpujący – szczególnie że do pokonania mieliśmy pionowy serak. Wiatr wiał coraz mocniej, zawiewał nasze ślady. Po godzinie dodatkowo spadła widoczność – po krótkiej naradzie z Kingą zdecydowaliśmy, że idziemy do góry – drogi nie powinniśmy zgubić, a w najgorszym wypadku spędzimy noc w dwójce. Na nasze szczęście po dotarciu do dwójki okazało się, że do zejścia w dół szykowała się trójka Hiszpanów. Szybko zakopaliśmy depozyt i na dół. Następnego dnia odpoczywaliśmy w jedynce przed jutrzejszym wyjściem na nocleg do dwójki. Noc w dwójce przebiegła bez większych rewelacji, co było dobrą prognozą przed ostatecznym atakiem szczytowym, który planowaliśmy na następne wyjście. Teraz czekał nas kilkudniowy odpoczynek regeneracyjny w bazie – a poza tym musiałem podleczyć swoje gardło.


26 i 27 września były dniami z najlepszą pogodą na atak szczytowy – bezchmurne niebo i znośny wiatr. My, nie będąc jeszcze do końca zaaklimatyzowani, mogliśmy tylko kibicować innym wyprawom.

1 | 2 |
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com