Dolina to takie dziwne miejsce, które ciągle tkwi gdzieś w naszym umyśle. Odkąd zaczynamy się wspinać, cały czas chcemy to miejsce zobaczyć, a gdy już nam się to uda, kombinujemy jakby tam najszybciej wrócić.
Moja obsesja powrotu na El Capa trwała prawie dwa lata, w końcu w połowie maja sięgnęła zenitu. Pomimo dużych problemów ze składem ekipy, z biletem, a w końcu i z ambasadą, 19 maja, z małym zamętem w głowie, jak zwykle po ekscytującej podniebnej podróży, witałem się z uśmiechniętym "Wawą" w najbardziej chyba europejskim z amerykańskich miast - przepięknym San Francisco.
Jeszcze tylko oczekiwanie na "Teddiego", potem na mój zgubiony bagaż i już autostrada. Amerykańskie drogi, a raczej przestrzenie, które przecinają, zawsze będą na mnie robić piekielne wrażenie. Jestem zmęczony, próbuję zasnąć z tyłu, na pace samochodu. Jednak zamiast snu przychodzą różne myśli, np. czemu, gdy zrealizuję swe marzenie i powinienem być szczęśliwy, ogarnia mnie jakiś dziwny smutek... Zastanawiając się, dlaczego tak się dzieje i co mnie tym razem czeka w Dolinie, niespodziewanie zasypiam.
Ból jest nie do wytrzymania, rezygnuje z jedzenia i pierwszy raz w życiu zażywam środek przeciwbólowy. Niestety, sen nie przychodzi, a ja, zwijając się z bólu, rozmyślam, co robić - jak tak dalej pójdzie trzeba będzie wezwać pomoc...
Od 4 dni jesteśmy z Jackiem w ścianie, próbując dokonać pierwszego powtórzenia Central Scrutiniser. Przed nami jeszcze pół ściany, a ja nie mogę wytrzymać dwóch minut bez przepłukania ust zimną wodą - tylko to powoduje, że ten piekielny ból pulsujący z mojego pękniętego zęba zanika na chwilę. Nigdy w życiu nie sądziłem, że ząb może tak boleć. Dziś, podczas gdy Jacek prowadził, złapałem się nad tym, że z bólu ciekną mi łzy. Nie mogę jeść, nie mogę o niczym innym myśleć, przeklinam to, że jestem na dwóch pieprzonych metrach kwadratowych, gdzieś wysoko, nad wcale niepiękną w tym momencie Doliną. Łapię się na absurdalnych myślach, że gdybym się wypiął ze stanu i skoczył, to przynajmniej ten ból by się skończył.
Najpierw myśleliśmy o wyprostowaniu dołu Central... i dalszym wspinaniu się trzema drogami znajdującymi się na filarze: The Nose VI 5.9 C2, Real Nose VI 5.11+ A4+ (około trzech powtórzeń) i Central Scrutiniser VI 5.11 A4+ (bez powtórzenia). W ten sposób powstałaby przepiękna i trudna kombinacja. Jednak po rozpoznaniu okazało się, że musielibyśmy na swoim wariacie wywiercić za dużo dziur pod rivety - a tego nie chcieliśmy robić. Decydujemy się na Central... Zaczyna się żmudne przepytywanie "miejscowych" o drogę, jako że Steve Grossman, autor pierwszego przejścia, nigdy nie zrobił schematu, jedynie po latach wrysował orientacyjny przebieg drogi na ogólnym topo ściany.
Jeżeli jesteś "lokalsem" to chcesz uchodzić za kogoś, kto wie wszystko o wspinaniu w Dolinie. A jak tu wiedzieć coś o drodze, której nazwę słyszysz pierwszy raz w życiu? Zakłopotanie na twarzach, mętne wyjaśnienia i informacja o konieczności zabrania trzystu headów to najczęściej otrzymywana odpowiedź. Trzysta headów, skąd taka liczba? W Dolinie żywe jeszcze były wspomnienia po najbardziej zaawansowanej próbie silnego lokalnego zespołu, która miała miejsce trzy lata temu. Wycofując się z okolic siódmego stanowiska, mieli ponoć stwierdzić, że bez tej ilości headów droga nie padnie.
Z czasem robi się to zabawne - moja ostatnia próba dowiedzenia się czegoś o drodze od przypadkowo spotkanego na El Capie Meadow Bridwell`a wygląda mniej więcej tak:
- Jim, wiesz cokolwiek o Central?
- Niestety, stary, nic konkretnego - mówiąc te słowa, Jim wsiada do auta i odjeżdża w stronę Village. Nagle hamuje, cofa się i podnieconym głosem mówi:
- Coś sobie przypomniałem! Musicie wziąć dużo headów!!!
- OK. Dzięki, bardzo mi pomogłeś...
18 czerwca, po jednodniowym opóźnieniu spowodowanym niedyspozycją zespołu na skutek zbytniego zaangażowania się w świętowanie nowego sukcesu braci Huberów na Zodiaku, wbijamy się w ścianę.
"Małpując" po naszych przeszło dwustu metrach poręczy, przez myśl przelatują mi wszystkie chwile spędzone na zrobieniu tego fragmentu drogi*.
Start w czwarty wyciąg, Jacek spędza na przejście kilku metrów parę godzin. Wieczorna rozmowa to "stresik", gdy okazuje się, że według "pseudo topo" to miało być tylko A2, i że po trzech wyciągach ewidentnie widać, iż tych na drodze będzie dużo więcej niż to jest zaznaczone na schemacie.
Piąty wyciąg, 18 słabych punktów pod rząd - Jacek podnosi wycenę na A4, to będzie najtrudniejszy wyciąg na drodze.
Te zdezorientowane twarze ludzi zjeżdżających z The Nose - Co wy tu robicie? To tutaj jest jakaś droga? I dlaczego twój partner czyta na stanie książkę?
Zrzucam na ziemię kolejną poręcz, tylko że ta była na strasznie dużym trawersie. Jak my się teraz w razie czego wycofamy?
Start w 6 wyciąg. Czuję się słabo, gdy osadzam (a właściwie uczę się to robić) rządek copperheadów w tak nikłej rysie. Jeszcze gorzej czuje się Jacek - moje ewentualne "miękkie lądowanie". Te pierwsze trudne 15 metrów jest idealnie nad jego głową.
Kolejna poręcz z trawersu poszła w dół.
Siódmy wyciąg, obiektywnie nie więcej niż A3, jednak dla mnie największy kryzys, znów małe heady i moment zwątpienia w swe umiejętności.
Dochodzę do stanu, Jacek ogarnia się przed prowadzeniem następnego wyciągu, obok wiszą wciągnięte przez nas parę dni wcześniej ponadstukilogramowe świnie. Z powodu braku dobrego schematu wzięliśmy z naszego sprzętu dosłownie wszystko, aby nic nie mogło nas zaskoczyć. Woda i żarcie na dziesięć dni - to też waży swoje. Tego dnia robimy dwa wyciągi dochodząc do The Nose na wysokości Dolt Tawer. Wspinanie idzie Jackowi sprawnie, jednak ciągnięcie worów nas dobija. Kładziemy się spać grubo po północy. Po komfortowym biwaku (duże póły) rano niespodzianka. Gdy otwieramy oczy, na The Nose mija nas Heidi Wirtz z partnerką, zmniejszając czas kobiecego przejścia tej drogi do dwunastu godzin. My tego dnia też mamy swój "mały speed rekord" - pokonujemy wszystkie sześć wspólnych z Nosem wyciągów, i znów, pomimo iż dzień wcześniej przy wybijaniu haka rozharatałem sobie palec, wspinanie idzie mi łatwo (być może wpływ na to mają okrzyki, jakie dochodzą do nas z El Cap Meadow. "Popierdalaj, popierdalaj" - to "Wawa" z Giną i Jeffem dodawali nam otuchy). Transport jest za to tym, co powoduje, że wieczorem padamy z nóg. Za to rano déja vu, my zaczynamy dzień, a tu kolejny raz ktoś nas mija. Tym razem przewodnik z klientem, robiąc Nosa w dziewięć godzin.
- Jacuś, spadajmy już z tego Nosa, bo jak jeszcze raz ktoś po nas "przebiegnie..."
Dziś jego szychta. Sprytne wahadło w prawo, trochę swojego terenu i wspólne metry z inną drogą Tribal Rite VI, 5.9, A4. Nagle dobiega mnie głos "Czyża":
- Maciek, na prawo, co to ku...a jest?
Z niedowierzaniem podnoszę głowę znad książki. Na prawo od nas widzę zawieszoną w niebie (?), opadającą do ziemi (?), białą linę, po której osuwa się z zawrotna prędkością ktoś, kto wygląda jak człowiek. Co jest grane? Później dowiedzieliśmy się, że to amerykańscy speleolodzy bili rekord świata w najdłuższym równoczesnym zjeździe dwóch osób na jednej linie. Jako miejsce wybrali sobie El Capitana **.
Bardzo staramy się utrzymać dobre tempo, jakim jest robienie dwóch wyciągów dziennie plus transport sprzętu. Dlatego też "Czyżu" wbija się, mimo dość późnej pory, w kolejny wyciąg. Po w miarę łatwym starcie sprytna i psychiczna końcówka. To typowe wspinanie dla naszej drogi, długie (ponad 50 m), praktycznie bez śladów poprzedników, z dużym ciągiem trudności, zakończone dwoma starymi, stanowiskowymi spitami. Znów jest grubo po północy, gdy Jacek prosi mnie o wiertło - praktycznie na każdym stanie należącym wyłącznie do Central... jesteśmy zmuszeni do dobicia jednego dobrego bolta. Jeszcze tylko holowanie, jedzonko i wyrko.
Następnego dnia wstajemy później. Po pierwsze, jesteśmy już zmęczeni. Po drugie, dziś mamy do przejścia wyciąg A4, więc prawdopodobnie skończy się na tym jednym. Gdy, jeszcze śpiąc, jem śniadanie, zaczynam rozumieć fenomen Jacka. Ja traktuję pobyt w ścianie, biwak w niewygodnym portalu, załatwianie własnych potrzeb w papierową torbę*** jako zło konieczne, potrzebne do osiągnięcia celu, jakim jest pokonanie drogi. Cały czas walczę ze ścianą - trudnościami drogi, sprzętem, różnymi prozaicznymi sprawami, które tutaj urastają do dużych problemów, swoimi słabościami. "Czyżu" natomiast delektuje się stylem "big wall", uwielbia spędzać czas w portalu, a dzięki jego patentom, których na początku nie doceniałem, ściana staje się dla niego jakby "łaskawsza".
Pomału lustruję pierwsze metry następnego wyciągu. Gdy wiem, że mam prowadzić coś trudnego, zawsze odczuwam dziwny stres. Nie chodzi mi tu o potencjalny lot czy też problemy z trudnościami. Boję się, że mógłbym nie zauważyć swojej "granicy niemożliwego" i kontynuować wspinanie, pomimo iż powinienem się już wycofać, wycofać się, gdy do granicy jeszcze daleko, a jedynie ogarnął mnie strach, zwykła chwila słabości.
Wyciąg pada w miarę łatwo, choć okazuje się, że trudności mają najmniej przeze mnie lubiany charakter - biegną przez, psychiczno/luźne okapiki i odstrzelone płytki. Końcówka wyciągu to "drabina" rivetów, wyprowadzająca na najpiękniejsze stanowisko na El Capie - położone centralnie na przełamaniu, na autentycznym "Nosie" ściany.
Jest piękny słoneczny dzień, załoiłeś trudny wyciąg, na którym podżyłeś parę razy, cała Dolina jest pod tobą, obok ciebie przelatuje jakiś "szalony linoskoczek", "Czyżu", czyszcząc wyciąg, liczy rivety, by jak to On, wszystko dokładnie zapisać w swoim kapowniczku... Jest po prostu dobrze... Czy nie jest to jedna z tych chwil, dla których warto żyć?
Napieram na następny wyciąg. Czy drabina około trzydziestu rivetów przedzielona krótkim pasażem na headach może być trudna? Na pewno może zabrać dużo czasu. Płyta jest gładka i lekko wywieszona, a Grosdman "dużym facetem był". Mimo że również mały nie jestem, nie mogę sięgnąć od jednej przypinki do drugiej. Na szczęście "Czyżu" ma na swoim koncie "największe wysięgi świata", jakie występują na słynnej drabinie rivetowej z Reticent Wall. Zdradza mi patent, dzięki któremu w przewieszeniu, nie mając czego się chwycić rękoma, staję w ostatnich szczeblach ławek - każde przepięcie to długie minuty. Zbliża się burza, trzeba wspinać się szybciej...
Patrzę w dół i ogarnia mnie przerażenie. Od stanu dzieli mnie lina poprzypinana praktycznie tylko przez wystające łebki płytko wbitych śrub... Chwila zastanowienia. Jesteśmy dziwni, gdy wyciąg wcześniej, po przejściu trudnego miejsca doszedłem do rivet`ów, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, czułem się superbezpiecznie. Teraz, na takich samych rivetach, zaczynam się bać, a w głowie mam wizje jakiś absurdalnie długich lotów... Trzeba napierać, nikt nie chce zmoknąć.
Burza przeszła bokiem, tzn. pewnie w Toulumne Meadows spadł nawet śnieg, ale nad Doliną tylko postraszyło. Podobno jest to tutaj normalna pogoda pod koniec czerwca. Rozbijając portal na środku ogromnej płyty, z zaciekawieniem przyglądałem się następnemu A4-kowemu wyciągowi. Ogromny, luźny flake, przez który biegła jedyna możliwa droga do góry, nie nastrajał optymizmem.
Na szczęście jutro napiera "Czyżu..."
Na kolację jak zwykle "liof", ale wcześniej nagroda za dobry dzień. Został mi jakiś baton z szturmżarcia - zresztą, zawsze jest to samo, prowadzącemu w danym dniu zostaje szturmżarcie, a asekurantowi już w południe - brakuje...
Z narastającym bólem wypluwam kawałek pękniętego zęba. Noc i następny dzień, jak już pisałem, to koszmar. Niestety, nie pamiętam dużo ze wspinania tego dnia, a szkoda. Krawędzią flake trzeba wspinać się około dziesięciu metrów. "Czyżu", nie odważywszy się na użycie haków, osadza najmniejsze kostki. Flake jednak, rusza się do tego stopnia, że po obciążeniu wyższej kostki, wypada niższa, a z nią Jacek. Płyta na szczęście zostaje na swoim miejscu. Natomiast "Czyżu" po sporym locie zatrzymuje się poniżej portala, na którym ja zwijam się z bólu (na marginesie: świadomość,jakiego ma asekuranta tego dnia, na pewno nie wpływa na niego krzepiąco). W końcu flake pada, Jacek pokonuje go tylko na najmniejszych friendach, czyszcząc wszystko za sobą. Wpina linę w przelot dopiero po jakiś piętnastu metrach. Później wyceni to miejsce w żartach na A1 X. "No bo łatwy technicznie, tylko trochę niebezpieczny..."
Początkowo planowaliśmy tego dnia tylko ten wyciąg i odpoczynek, jednak ze względy na mój stan zdrowia, zdecydowaliśmy się napierać dalej.
Kolejny wyciąg to jedna z kluczowych długości linii Tribal Rite, z którą nasza droga znów się łączy na następne trzy. Pamiętam jakiś trudny start na hookach z możliwością przywalenia w półę i końcówkę z kolejnym ruchomym flake. Kiedy Jacek oznajmia, że jest na stanie, mija druga w nocy.
Rano decyduję się prowadzić. Do uprzęży przypinam butelkę z wodą i systematycznie płuczę nią usta. Wyciąg jest piękny, a z powodu polskich "jedynek" i doświadczeń wyniesionych z już przebytych na naszej drodze metrów, ogłaszam Jackowi:
- To było A3? Na Central miało by najwyżej A1...
Stojąc na stanie, widzę wyjście z The Nose. Wydaje się, że jest tak blisko. Nagle, znad krawędzi wychyla się Henry, sześćdziesięcioletni Niemiec, zwany "Goeringiem" - znajomy z Campu 4.
- Jak się masz Maciek? Dobra robota. Co ja tu robię? Mam już dość pytań, czy robiłem "Nosa" w jeden dzień. Dziś zrobię, tylko że od góry, zjadę nim... - uśmiecha się szeroko.
Do końca drogi było jednak jeszcze daleko, przed nami jeden z dwóch ostatnich samodzielnych wyciągów przed połączeniem się z The Nose - sprytne, nie wycenione na schemacie (!), bardzo długie wahadło w lewo. Napieram, Jacek opuszcza mnie około dziesięciu metrów. Zaczynam biec po ścianie. Problem polega na tym, że krawądki, na które mam zarzucić skyhooka są bardzo słabe. Pierwsza próba - utrzymuję się przez parę sekund i... lot z powrotem. Jacek opuszcza mnie bardziej. Następna próba - znów lot, i potem jeszcze jeden, i kolejny. Urwałem już chyba z dziesięć krawądek! Decydujemy się na zmianę, jest szansa, że Jacek jako lżejszy i bardziej doświadczony pokona to miejsce. Tak też się dzieje, po dwóch lotach osiąga stan. Spędzamy na nim kolejną, szóstą noc w ścianie. Jacek pokonuje niesamowity, przecinający charakterystyczną wielką białą płytę, długi trawers w lewo do Nosa. Nie jest on może zbyt trudny technicznie, ale za to wymaga sporego główkowania.
Jesteśmy na The Nose!!! Następuje duże rozluźnienie. "Czyżu" bacznie lustruje okoliczne płyty.
- Tu jest miejsce na niezłą, trudną i samodzielną drogę!
Kolejne dwa wyciągi nie zabierają mi więcej niż piętnaście minut.
Wisząc w ostatnim stanie, spoglądam w dół - cała ściana pode mną, niesamowity widok! Trochę wszystkiego nie ogarniam, przez głowę znów płynie potok różnorakich myśli: że to już koniec, że ząb napierdala, że zaraz się najem, że Nos to chyba najładniejsza skalna droga świata.
Przez następne dwie godziny przenosimy nasz dobytek ciut wyżej, upijamy się dwoma puszkami King Cobry, odwiedzamy biwakujących na szczycie speleologów i pakujemy się do zejścia. Popełniamy błąd, decydując się na zejście "na raz".
Po ośmiu godzinach "walki", z nieludzko ciężkimi "świniami" (na dwóch około sto trzydzieści kilo), pojawiamy się w środku nocy na Camp 4. Konsekwencje tego zejścia będziemy ponosić przez następne dwa tygodnie, przede wszystkim w postaci bólu pleców i kolan.
To wtedy zaczął kiełkować w mojej głowie plan - "Nigdy więcej powrotów z ciężkim houlbagiem - a gdyby tak spróbować zrobić ścianę w jeden dzień...?
Ale to już inna historia...
PS1. Przez kilka dni po przejściu zaznajemy "chwały". Gratulacje składa nam między innymi sam "wielki" Steve Gerberding - autor słynnego Reticent Wall i stu piętnastu przejść El Capitana.
PS2. Historia moich problemów kończy się dość poważnym stanem zapalnym, zakażeniem organizmu, a w konsekwencji wyrwaniem zęba i serią antybiotyków...
* W poręczowaniu bierze udział Tadek Grzegorzewski. Jego dalsza działalność jest ograniczona przez wcześniejszy termin powrotu do Polski
** Wynik pobili, zjazd miał długość 800 metrów, najlepszy czas to 8 minut 40 sekund.
*** Przepisy parkowe nakazują zniesienie wszystkich śmieci i nieczystości ze ściany. Dlatego własne potrzeby załatwiamy w papierowe torby, a następnie podczas dalszej wspinaczki transportujemy ze sobą w specjalnych tubach lub workach.
Chcielibyśmy podziękować wszystkim bez których ten wyjazd nie doszedłby do skutku:
- Panu Prezydentowi Miasta Gdynia Wojciechowi Szczurkowi, który ufundowała nagrode im. Andrzeja Zawady;
- PZA i Powiatowi Kościan za wsparcie finansowe;
- firmom: Hannah www.hannah.pl, Robert`s www.roberts.pl, Lhotse www.lhotse.pl za dostarczenie wysokiej jakości sprzętu;
- firmie Montano www.montano.pl - głównemu sponsorowi sprzętowemu wyjazdu;
- naszym bliskim, znajomym, a przede wszystkim Benicie i Jackowi Krawczykom, bez których pomocy nasz pobyt w Kalifornii nie byłby tak udany.
Tekst: Maciek Ciesielski
Zdjęcia: Tadeusz Grzegorzewski/Montano
"Góry", nr 11 (126) listopad 2004
(kb)