baner
 
 
 
 
baner
 
2006-05-09
 

BMC International Summer Rock Climbing Meet (WALIA)

Docieramy do celu i okazuje się, że grota to „świetne miejsce” z problemami w wapiennym dachu po kutych chwytach, pysznie. Skutek tego wszystkiego jest taki, że V7 zrzuca mnie notorycznie i nieustannie.


7–14 Maj 2006, Plas y Brenin, Północna Walia

Michał Kajca KW Wrocław i Jerzy Stefański KW Katowice szczęśliwie i cało wrócili z BMC International Summer Rock Climbing Meet

Wszystko zaczęło się w niedzielę. Przylot (przyjazd) do Manchesteru i tak jak można było się spodziewać – pada deszcz. Nikt jednak specjalnie nie zaprząta tym sobie głowy i po wieczornym slajdowisku oraz prezentacji rejonów wszyscy w deszczowy poniedziałek ruszają do Tromadog.
Na miejscu jest tak tłoczno, że trzeba zapisywać się na kawałek suchej skały. Zmęczeni wyczekiwaniem, wspólnie z Naomi i Jordanem, miejscowymi wspinaczami i naszymi opiekunami oraz partnerami od liny, wracamy do ośrodka. Krótki przepak i już jesteśmy w drodze do suchej groty, żeby dzisiaj chociaż pobulderować. No cóż, nie tak to sobie zaplanowaliśmy, ale przynajmniej rozruszamy się trochę po podróży.




Docieramy do celu i okazuje się, że grota to „świetne miejsce” z problemami w wapiennym dachu po kutych chwytach, pysznie. Skutek tego wszystkiego jest taki, że V7 zrzuca mnie notorycznie i nieustannie. Mogę tylko tupać nogami z bezsilności. Na nic więcej dzisiaj mnie nie stać. Wracamy na kolację, z nadzieją wyczekując poprawy zarówno pogody, jak i naszej postawy.
We wtorek rano postanawiamy, że dziś spróbujemy  sił w Slate’cie. Jedziemy czym prędzej do nieczynnego wyrobiska odkrywkowej kopalni slate’u. Wszystko wokół przypomina krajobraz księżycowy, któremu uroku dodają porzucone maszyny i urządzenia wydobywcze.
Skała, w kolorze brunatno-zielonym (przynajmniej tak mi się wydaje), jest gładka jak marmur. Są to przeważnie połogie płyty z bardzo słabym tarciem i małymi krawądkami. Na początek zaczynamy od czegoś łatwego, żeby nieco oswoić się z tutejszym wspinaniem. W miarę upływu czasu wybieramy coraz ambitniejsze cele. 
Miejsce jest naprawdę niezwykle interesujące, ponieważ wyrobisko ma kilkanaście pięter i na każdym z nich można znaleźć wspinanie. Ze względu na formacje można tutaj napotkać „handmade” spit (pamiętający co najmniej czasy Margaret Tacher). W większości asekuracja to małe stopery. Generalnie wszystko powyżej rozmiaru 4 jest za duże.
Ten dzień był naprawdę udany, jesteśmy zmęczeni wspinaniem i słońcem, które dzisiaj świeciło bezlitośnie.
Wieczorem w pubie po kolacji trwa powszechna wymiana wrażeń z kończącego się dnia oraz niekończący się wieczorek zapoznawczy (i tak właściwie będzie co dzień).
Kolejny poranek jest słoneczny, więc środa zapowiada się rozrywkowo. Dzisiaj mała zmiana – Michał wiąże się z Tobim (liną oczywiście), ja – jak się okaże już do końca pobytu –  wspinam się z Jordanem. Nasz plan to Gogarth, klify nad samym morzem. Jedyną właściwie możliwością dostania się pod drogę są zjazdy. Miejsce oferuje przepiękną otwartą przestrzeń – szumiące morze pod stopami i otaczająca nas magia kolorów. Tutaj każdy klif ma swój odrębny kolor (od białego, poprzez żółty i czerwony, aż do szarego). Można tu znaleźć okapy, przewieszone ściany, ale i lekko połogie płyty.
Michał wybiera na początek giganta Main Klif – stumetrowy klif z czterema wyciągowymi drogami, ja coś mniejszego – nieco przewieszoną Yellow Wall.
Zaczynamy... To jest to, co „lubię” – w całości mokra i śliska droga; crux w małym okapiku zrzuca na zmianę mnie i Jordana. W końcu udaje się nam przedrzeć przez ten wyciąg, ale nie bez strat: gubimy po drodze połowę liny (nie chciała iść do góry, więc ją spuściliśmy na dół), a co ważniejsze gubimy również drogę.




Mamy więc połówkę liny, czyli 25 m i zagwozdkę którędy dalej. Trawersuję do filarka, przechodzę na drugą stronę i wspinam się zacięciem w górę, w tym momencie tracę łączność z partnerem. Jestem 5 m przed możliwym stanem, a lina kolejny raz nawala i nie chce iść do góry. Ciągnę, ile mogę i krzyczę że potrzebuję 5 m (może to tylko chłam na stanie i zaraz ruszę dalej). Jest luz, idę do góry (właściwie wspinamy się razem, z braku liny Jordan zlikwidował stan, więc idziemy z lotną).
Nienajlepsze rozpoczęcie dnia wynagradzamy sobie wspinem na Main Klif. Dzień wspinaczki za nami. Jest tylko jeszcze jedna niewiadoma: czy bus wciąż na nas czeka, czy przed nami jeszcze przygoda związana z powrotem do ośrodka?
Biegniemy jak oszaleli. Mamy szczęście, wszyscy czekają i do tego nie są nawet źli. Sytuacja jednak szybko zmienia się na naszą niekorzyść, gdy okazuje się, że ze względu na porę o kolacji możemy zapomnieć. Z opresji wybawia nas Dave i wszyscy kosztujemy specjałów „Indian Food” w małej i niedrogiej knajpce. Naprawdę miły z Dave’a gość.
Wieczorny skrót dnia, slajdowisko i zmęczeni padamy w łóżkach.
Czwartek. Michał wybiera Tromadog, ja zaś jadę do Cloggy. Wczorajszy dzień nie należał do lekkich, dzisiaj w planie mamy zatem mniej forsownego wysiłku. Cloggy to górski klif, do którego prowadzi półtoragodzinne podejście.
Pogoda wciąż nie nawala, nawet jest trochę za duszno. Cała okolica wygląda jak Zachodnie Tatry, z tą różnicą, że ściany są granitowe i nieco mniejsze. Wspinamy się na trzywyciągowej drodze i na ostatnim wyciągu przed trudnościami dopada nas burza z gradem. „Nie jest źle, skała jest wciąż sucha” – myślę, montuję więc frienda i napieram. To była słuszna decyzja, leje na całego, kończymy drogę zupełnie przemoczeni. Pozostali w tym dniu nie mieli niestety tyle szczęścia i nie obyło się bez strat w szpeju.
Następnego dnia budzi nas po raz kolejny piękny poranek. Po tradycyjnie ciężkim śniadaniu lokujemy się w busie i jedziemy do Gogarth. Taktyka ta sama jak ostatnio, z tym że dzisiaj jesteśmy na czas, a do tego niczego nie zgubiliśmy. Drogi oraz słońce wyciskają z nas ostatnie soki, ale w końcu po to tutaj przyjechaliśmy.
Wieczorny news to niesamowita historia. Jak się okazało, z Litwy na meeting przyjechał „lucky man”. Chłopak prowadził coś dzisiaj na klifie w „Rhoscolyn” i gdy odpadł, to pozamiatał całą swoją protekcję, leciał przez około 12-15 m. Lot skończył się na ziemi i, choć to niewiarygodne, facetowi nic się nie stało, wyszedł z tego bez draśnięcia. Wielki szczęściarz!
Pobudka w sobotę. O! Nareszcie pada deszcz (wszyscy odbierają to w ten sposób) może dzisiaj nie będzie wspinu? Planowaliśmy Landberis Pass, ale w tej sytuacji jedyną opcją jest Gogarth again.




Gdy docieramy na miejsce jest zimno i nie pada, więc nie pozostaje nic innego, jak zdecydować, który klif dzisiaj odwiedzimy. Wybór pada na North Stack. Jednowyciągowe wspinanie w zupełnie wyjątkowym miejscu: małej zatoczce, otoczonej pionowymi ścianami z jednym ogromnym dachem o wysięgu 10 metrów. Jest to stworzony przez naturę amfiteatr, do którego dostać się można jedynie zjazdami. Montujemy więc linę i jesteśmy już w samym środku tego przepięknego skalnego ogródka. Jestem tak zmęczony tygodniem wspinania, że prowadzę dzisiaj tylko klasyki. Jordan w przeciwieństwie do mnie czuje się świeżo i próbuje czegoś bardziej wymagającego.
Pierwsze 20 m przychodzi mu gładko, asekuracja wygląda dobrze, próbuje więc przedrzeć się przez płytę i skończyć drogę. Jest około 7 metrów nad ostatnim przelotem i w tym momencie widzę jak  na nieboskłonie pojawia się WIELKI PTAK, który mknie prosto w moją stronę.
Nie tylko nie to, nie rób mi tego... – to chyba pierwsze, co przyszło mi do głowy. Lina napręża się, wyszarpując po kolei dolne punkty i w końcu wyłapuję lot.
Niewiele brakowało... Opuszczam Jordana cztery metry i staje na ziemi, obił sobie trochę „plecy” przy lądowaniu, ale to nic poważnego. Nie bardzo wierzy, że dudniący flake, za który włożył frienda wyłapał cały lot. A to niespodzianka.
Ja nie mam tak dobrego nastroju jak on, bo najadłem się trochę strachu. Chwila przerwy i tym razem wszystko idzie jak trzeba. Słyszę jak Sir „AIR Jordan” (nowy nickname) krzyczy „safe” i oddycham z ulgą.
Kończymy dzień, wspinając się na jedną z ładniejszych rys, jakie robiłem na tym wyjeździe i wszyscy razem wracamy na kolację.
Jeszcze czekają nas całonocne tańce (pożegnalna impreza), szkoda tylko, że Michał musi zerwać się o 4.30, żeby złapać samolot. Ja nie mam tego problemu, więc na parkiecie robię, co mogę, żeby nadrobić osłabienie naszej reprezentacji.
I znowu niedziela, jak to wszystko szybko się skończyło. Niestety, to nasz dzień powrotu, obiecujemy sobie, że tutaj wrócimy, jeszcze tyle rzeczy zostało do zrobienia.

Chcieliśmy podziękować Polskiemu Związkowi Alpinizmu za udzielone wsparcie finansowe i umożliwienie nam wyjazdu na tegoroczny meeting. Dziękujemy również naszym partnerom i opiekunom, z którymi wspinaliśmy się przez ten tydzień.

Tekst: Jerzy Stefański

Zdjęcia: Michał Kajca

"Góry", nr 5 (144) maj 2006

(kg)

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com