baner
 
 
 
 
baner
 
2005-04-06
 

ACONCAGUA - mieszane uczucia

Nasz cel to zjazd na nartach z najwyższego szczytu obu Ameryk.


Ukośnie w dół spływa rozmywająca się we mgle kreska liny. Kolejny raz podciągam się na czekanach, długo wybijam w lodzie następny stopień. Głowę opieram o śnieżno-lodową ścianę, oczy same się zamykają. Po minucie ruszam dalej. Jestem sam prawie siedem tysięcy metrów nad ziemią.

W upalne południe wyruszamy z karawaną z małej argentyńskiej wioski Punta de Vacas w kierunku bazy głównej. Wąską, piarżystą scieżką powoli pniemy się do góry. Tuż po zachodzie słońca robi się bardzo zimno, lecz nie rozbijamy namiotów, aby rano nie opóźniać wymarszu. Prowadzący nasze muły gauchos miejsce biwaku nazywają Pampa de Lenas (Pełno Drewna), gdyż jest to już ostatnie miejsce, gdzie można jeszcze znaleźć trochę opału potrzebnego na przygotowanie wieczornej strawy. Następny ciepły posiłek zależy jedynie od tego, ile chrustu zdołają wynieść w górę ich wierne zwierzęta i oni sami. Jutro karawana ruszy dalej w kierunku bazy na wysokości 4200 metrów, wtedy dopiero okaże się, którędy dokładnie będziemy atakować szczyt.



Nasz cel

to zjazd na nartach z najwyższego szczytu obu Ameryk, góry prawie siedmiotysięcznej, położonej na granicy argentyńsko-chilijskiej, zwanej od czasów Inków “Kamiennym Strażnikiem” – Aconcagua. Jest nas trzech; Krzysiek, Darek i ja. W ekspedycji bierze udział również Benoit Dubarle – Francuz, który będzie próbował swych sił na desce snowboardowej. Nasze plany na najbliższe trzy tygodnie to mozolne wynoszenie sprzętu, zakładanie coraz wyższych obozów i adaptacja organizmu do przebywania na dużych wysokościach.
Przy pomocy lin i mułów pokonujemy rwące lodowcowe rzeki, zapowiadające zbliżającą się zmianę klimatu. Wkrótce wkroczymy w

strefę wiecznego śniegu i lodu,

już teraz czuję lekkie zawroty głowy –  sygnał, że nabieramy wysokości. Wreszcie, trzeciego dnia rano, gdy rozwiewają się poranne mgły, naszym oczom ukazuje się potężny masyw szczytu szczytów; lśniący srebrzyście odbijanymi od śniegu i lodu promieniami słońca. Jest przeogromny. Zadzieram wysoko głowę i patrzę na spływający spod wierzchołka jęzor lodowca, na olbrzymie śnieżne nawisy, zwieszające się w kilkukilometrową przepaść oraz na gąszcz seraków, między którymi już wkrótce przyjdzie nam wytyczać podniebny szlak. Od strony szczytu uderza w nas towarzyszący nam już od tej pory prawie bezustannie

biały wiatr – bianco viente,

zwany tak od przynoszonych znad oceanu gęstych mgieł. Zwierzęta kulą uszy, z nozdrzy unoszą się kłęby pary, a pot zebrany na naszych brwiach zamienia się w szkliste bryłki. Po kolejnych kilku godzinach marszu docieramy do Plaza de Argentina – rozległego piarżyska, gdzie rozbijamy namioty bazy głównej i żegnamy się z tragarzami – od tej chwili jesteśmy zdani już tylko na siebie. Tymczasem pogoda, z wyjątkiem wiatru, zmienia się jak w kalejdoskopie. Nie zważając na to, dzień po dniu wynosimy

najcięższy sprzęt

– żywność, liny, czekany, raki i śruby lodowe do kolejno zakładanych obozów: jedynki – na wysokości 5100 i dwójki na 6000 metrów.
Właśnie z obawy przed kompletnym załamaniem pogody podejmujemy, być może brzemienną w skutkach, decyzję – obóz trzeci na wysokości około sześciu i pół tysiąca metrów założymy już w czasie ataku szczytowego i po spędzeniu w nim jedynej nocy ruszymy w kierunku wierzchołka. Tym samym zamierzamy złamać podstawową zasadę wspinaczki w górach wysokich: po nocy spędzonej na dopiero co zdobytej wysokości należy zejść niżej, aby umożliwić organizmowi przyzwyczajenie się do funkcjonowania w powietrzu z obniżoną o połowę zawartością tlenu. Po biwaku – rano – będziemy bardziej zmęczeni niż poprzedniego dnia wieczorem, a w przypadku wystąpienia objawów choroby wysokościowej ryzykujemy więcej niż samo powodzenie całego przedsięwzięcia.
Wszystko to kalkulujemy na zimno, siedząc przed namiotami dwójki i patrząc na jęzor Lodowca Polaków, wyprowadzający prawie na grań podszczytową. Z jego prawej strony, prawie w linii spadku wierzchołka, prowadzi – ginąc w szczelinach lodowca i przeskakując bariery skalne “Polish Direct” – droga naszego planowanego wejścia i zjazdu na nartach. Obserwuję promienie zachodzącego słońca, odbijające się od lodu i wsłuchuję się w panującą dookoła absolutną ciszę. Zdaje się, że wieczny śnieg i mróz, który zabija tu każdą iskierkę życia, zatrzymał też czas. Patrzę na schodzące brzegiem lodowca

"penitenty" – śniegi pokutujące

– zadziwiające bryły śniegu, często przypominające przygarbione ludzkie sylwetki. Czy to możliwe, aby niektórzy z nas byli po śmierci zamienieni w takie lodowe igły za swe złe uczynki, by w nie kończącej się wędrówce mdleć z wyczerpania? Milczę.
Z dołu podchodzi kilku Peruwiańczyków.  – “Gringos, jeszcze tylko kilka dni pogody" – mówi ich przewodnik, pokazując kłębiące się daleko na horyzoncie chmury. Białych wiatrów boją się tutaj wszyscy, nie tylko alpiniści. Zwykle zjawiają się znad oceanu z pierwszymi oznakami jesieni. Są niezwykle silne, a przychodząca wówczas z nimi gęsta mgła, oplatająca oleistą cieczą, dezorientuje i wysysa resztki życia ze śmiałka, błądzącego w niej w kółko niczym w zaczarowanym tańcu, póki starczy sił. Decyzja zapada sama. Te kilka dni to właśnie tyle, ile potrzebujemy. Jeśli jutro wyruszymy do trójki, to

pojutrze będziemy na szczycie,

potem jeszcze zjazd, a niżej już sobie jakoś poradzimy. Ewentualnie zostawimy część sprzętu. Wieczór schodzi nam na pakowaniu, czujemy się dobrze, więc zabieramy tylko najniezbędniejsze rzeczy.
Rano, przy prawie idealnej pogodzie, wyruszamy w kierunku skalnej bariery, na której zamierzamy spędzić ostatnią noc przed atakiem szczytowym. Bez trudu pokonujemy początkowo leniwie wznoszącą się ścianę lodowca i mijamy pierwsze spiętrzenia seraków – potężnych lodowych brył pozostałych po obrywie gdzieś wyżej. Powoli zdobywamy wysokość. Późnym popołudniem, podczas stawiania namiotu, staczamy zwycięski pojedynek ze wzmagającym się wiatrem, lecz wściekle uderzające o siebie ścianki namiotu kładą kres marzeniom o spokojnym śnie i cieple.
Wstajemy, gdy jeszcze jest ciemno. Tętno od przyspieszonego brakiem tlenu bicia serca uderza w skronie. Wszystko w namiocie przykryte jest warstwą śniegu. Maszynka nie chce się zapalić, więc rezygnujemy z picia – na tej wysokości i tak nie ogrzalibyśmy wody powyżej kilkudziesięciu stopni, a topienie śniegu trwałoby wieczność. Wystukuję kawałki lodu ze skorup, botki, choć całą noc były na moich nogach w śpiworze, też zamarzły. Czekolada jest twarda jak kamień, więc traktuję ją z buta, a następnie upycham kawałki w ustach, nie starając się nawet poczuć smaku. Wyruszamy. Potem jeszcze oglądam się i widzę pierwsze oznaki zorzy.

Zapowiada się piękny dzień.

Zajęci wspinaczką nie zwracamy uwagi na kłębiące się w dali pod nami gęste chmury, w końcu takie chmury to tutaj nic niezwykłego. Wkrótce jednak obejmuje nas ich potężny cień. Spada temperatura, a chwilę później zrywa się pozbawiający tchu porywisty wiatr. Miotany przezeń śnieg wciska się prawie wszędzie. Na rzęsach czuję zamarznięte grudki lodu. Do tego dochodzi wysokość; każdy ruch wymaga wielkiego wysiłku i koncentracji. Tymczasem niskie ciśnienie spotęgowane jeszcze nadchodzącą burzą wywołuje niechcianą senność. Nie widzę już swoich towarzyszy – ukośnie w dół spływa rozmywająca się we mgle kreska liny. Kolejny raz podciągam się na czekanach, długo wybijam w lodzie następny stopień. Głowę opieram o śnieżno-lodową ścianę. Oczy same się zamykają. Po minucie ruszam dalej. Jestem sam prawie



siedem tysięcy metrów nad ziemią.

Wychylam się nad skalny próg, trochę na prawo majaczy jakiś kształt. Czekam aż serce uspokoi się na tyle, bym mógł myśleć. Ten człowiek nie żyje już długo – rozrzucone ręce w niemej skardze, rozczapierzone palce w zastygłym cierpieniu. Patrzę na skuty lodem na wieczność moment śmierci człowieka. Teraz nie mogę o nim myśleć, zastanawiam się tylko skąd dokładnie spadł, żeby nie popełnić jego błędu. Jednak widzę tylko wszechogarniającą biel.
Potem, wyżej, już tylko ból rozginających się na czekanie palców, lód, stopy ufające tylko przednim zębom raków zawieszonych nad próżnią. Omdlewanie i wiatr odpychający od ściany. Igiełki lodu w oczach. I za nic nie dać się oderwać. Docieramy w pobliże grani. Wiatr wciąż wzmaga się, w śnieżnej zadymce tracimy jakikolwiek kontakt ze sobą. Podmuchy rzucają mną na różne strony, a terkot kurtki targanej wichrem i atakowanej drobinkami zbitego śniegu zagłusza wszystko. Po luzie na linie orientuję się, że musimy być niedaleko siebie. I rzeczywiście wkrótce mijamy się. Nie mamy sobie wiele do powiedzenia – to, co zobaczyliśmy przed chwilą i szalejąca wokół burza zamykają nam usta. Na wierzchołek musimy poczekać do następnego dnia. Rozpoczynamy mozolne, krok po kroku zsuwanie się z grani. Lina, jakby zapominając o grawitacji, wskazuje horyzont, a w mózgu roztrzaskana czaszka tego człowieka tam w dole. Człowieka, którego nikt nie szuka.
Wreszcie decydujemy się na założenie nart. Pierwsze kilkaset metrów zjeżdżamy, asekurując się liną. Prawie nic nie widać, a pamiętamy, że już gdzieś niedaleko należy przeskoczyć szeroką szczelinę. Na szczęście trochę się rozpogadza i odnajdujemy drogę w dół. W chwilę potem robimy nawet kilka zdjęć. Ale czuję pustkę, chcę jak najszybciej

być jak najdalej

stąd. Burza śnieżna wciąż gdzieś nad nami pastwi się nad rozebranym przez wiatr ciałem. Nie patrzę za siebie – gdy pojawia się słońce i w dole, pod nartami, widzę maleńkie namioty drugiego obozu, jest tak pięknie, że wszystko to, co dopiero się wydarzyło, zdaje się być koszmarnym snem i z całych sił pragnę, aby się nim stało. Na szerokiej ścianie lodowca kładę się w głęboki łuk, a narastająca prędkość przyspiesza magiczną przemianę teraźniejszości w przeszłość.

Tekst i zdjęcia: Dominik Zadęcki

www.chamonix.prv.pl 

"Góry", nr 4 (131) kwiecień 2005

(kb)

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com