baner
 
 
 
 
baner
 
2003-11-07
 

Wakacje na 78°N (SPITSBERGEN)

Spitsbergen – nie mogę uwierzyć, że tu jestem. Stąd wyruszały wszystkie wyprawy na Biegun Północny...


SPOTKANIE Z ARKTYKĄ

Przyjemny chłód owiewa nasze twarze, a niebo przygniata swoim ogromem, gdy wysiadamy z dusznego i ciasnego samolotu. Spitsbergen – nie mogę uwierzyć, że tu jestem. Stąd wyruszały wszystkie wyprawy na Biegun Północny w czasach Amundsena. W tym miejscu, zaledwie kilkanaście lat temu, zaczynał swoją arktyczną przygodę Marek Kamiński. Naciskam spust aparatu bez opamiętania. Ośnieżone szczyty skąpane w słońcu na tle bezchmurnego nieba, białe języki lodowców spływające do spokojnych wód fiordu Adventfjorden, krzyk mew niespokojnych o swoje gniazda – pięknie nas wita Arktyka.
Dopiero po dłuższym czasie dociera do nas, że jest druga w nocy i przez najbliższe trzy tygodnie nie zobaczymy ani wschodu, ani zachodu słońca. Rozbijamy namiot na kempingu znajdującym się tuż koło lotniska. Po krótkiej drzemce ruszamy do Longyearbyen. W miasteczku wypożyczamy broń (Mauser, model z 1941 roku z wybitą swastyką na lufie!) i naboje. Kupujemy też trzy „potykacze”. Wydatki na bezpieczeństwo pochłaniają aż 70% naszego budżetu, ale z niedźwiedziami polarnymi nie ma żartów. Mimo iż prawdopodobieństwo spotkania miśka w okolicach Longyearbyen o tej porze roku jest bardzo małe, to przepisy wymagają, aby nosić ze sobą broń poza obrębem miasta. Zakładamy skład żywności w skrzynce w supermarkecie, co zmniejsza wagę naszych plecaków i tak obciążonych już sprzętem wspinaczkowym, paliwem i bronią. Jeszcze tylko zostawiamy w centrum informacyjnym wiadomość, dokąd idziemy i kiedy planujemy powrót. W razie wypadku gubernator wyspy zostanie poinformowany o naszych kłopotach.

Ruszamy wreszcie w stronę lodowca Longyearbreen – to pierwszy etap czterodniowej wycieczki „na rozgrzewkę”. Po drodze spotykamy parę reniferów. Ku naszemu zaskoczeniu nie są płochliwe, dlatego stają się wdzięcznym obiektem naszych fotografii. Zmęczeni wrażeniami mijającego dnia rozbijamy obóz na morenie i rozglądamy się po okolicy. Z łatwością można znaleźć tu piękne okazy skamieniałości i odcisków liści pochodzących z prehistorycznych lasów tropikalnych. Zanim położymy się do śpiworów, rozpinamy „potykacze” wokół namiotu i przeładowujemy broń. Czynności te stają się nieodzownym rytuałem, który będziemy powtarzać niemal codziennie przez następne trzy tygodnie.

Ranek, tak jak poprzednio, wita nas piękną pogodą. Pełni zapału pokonujemy ostatnie metry gruzowiska moreny i wkraczamy na lód. Okazuje się, że lodowiec jest wyjątkowo płaski, bez szczelin, pokryty firnem. Nie wyjmujemy nawet raków ani czekanów. Kiedy docieramy do przełęczy prowadzącej do doliny Fardalen, niebo zasnuwa się gęsto chmurami, a zaraz potem szara mgła zamyka nas w swoim uścisku. Na szczęście po kilku godzinach niebo się przejaśnia i słoneczna aura towarzyszy nam przez następne dwa dni podczas wejścia w głąb doliny Endalen.
Włócząc się między jęzorami lodowców spływających do doliny, oprócz zdziwionych naszym widokiem reniferów, nie spotykamy po drodze żywej duszy. Wielkie pustkowie – zaledwie kilkanaście kilometrów od miasta – to jedna z największych atrakcji, jakie oferuje Spitsbergen. Ostatnią „noc” przed powrotem do Longyearbyen spędzamy w starym, betonowym dystrybutorze prądu. W okolicy znajduje się kilka opuszczonych budynków po kopalniach węgla, gdzie można znaleźć schronienie, kiedy ma się dosyć spania w namiocie.

GOŚCIE NA STATKU I W KOPALNI

W mieście uzupełniamy zapasy paliwa i żywności. Przed sklepem spostrzegamy grupę młodych ludzi. „Na pewno Polacy” – stwierdzamy, gdy widzimy w co są ubrani i jaki mają sprzęt. Okazuje się, że jest to część załogi „Oceanii” – statku badawczego Polskiej Akademii Nauk. Z nieukrywaną radością przyjmujemy zaproszenie na herbatę. W ciepłej stołówce na pokładzie okrętu opowiadamy o swoich przygodach i z ciekawością słuchamy relacji z rejsu „Oceanii”. Oczywiście na „herbacie” się nie kończy. Dostajemy ciepły posiłek (pierwsze normalne jedzenie od kilku dni) oraz słodycze. Co więcej możemy też wziąć prysznic. Niestety, wszystko co miłe szybko mija. Leniwie i bez przekonania zbieramy się, aby stawić czoła raptownie pogarszającej się pogodzie. Przy pożegnaniu dostajemy zaproszenie za dziesięć dni, kiedy to „Oceania” zawinie do portu, aby wziąć na pokład nowych ludzi. Chłostani zimnym deszczem i wiatrem wychodzimy kilka kilometrów poza miasto. Zanim zdążymy znaleźć odpowiednie miejsce na obóz i rozbić namiot jesteśmy zmoczeni i wychłodzeni.
Nieopodal naszego namiotu spostrzegam pokaźnej wielkości ślad niedźwiedzia, na szczęście wygląda na dosyć stary. Porównuję go do mojego buta – jeśli ten misiek nosi jakieś obuwie, to co najmniej rozmiaru 46! Wiatr i deszcz nie popuszczają przez noc. Z rana postanawiamy znaleźć jakieś schronienie w budynkach nieczynnej kopalni numer 6. Przy takiej pogodzie każde pomieszczenie, które ma cztery ściany i dach, zdaje się nam przytulniejszym miejscem niż mokry namiot. Brudny, blaszany barak pełen dziwnie wyglądających maszyn do mielenia i transportu węgla staje się naszym domem przez następną dobę srogiej niepogody. Powybijane szyby i ślady po kulach wskazują, że miejscowi ludzie traktują starą infrastrukturę górniczą jako strzelnicę, miejsce rozrywek w chwilach wolnych od pracy. Mamy tylko nadzieję, że paskudna pogoda skutecznie zniechęci tubylców do tego rodzaju zabaw.

KOMARY I LÓD

Wraz z pierwszymi przebijającymi się przez chmury promieniami słońca ruszamy w stronę obszernej doliny Adventdalen. Dolina stanowi rozległe rozlewisko rzeki Adventelva, dlatego teren staje się podmokły i poprzecinany licznymi strumieniami wody z topiących się śnieżników i lodowców. Nagle pojawiają się też komary, lecz nie są one tak natrętne i dokuczliwe jak te w Polsce. Z zapałem próbują wbić żądło w gruby polar lub lufę karabinu...
Obóz rozbijamy przy rzece Foxelva, skąd mamy piękny widok na górę Arctowskiego. W tych okolicach spędzimy najbliższe kilka dni. Zachęceni piękną pogodą postanawiamy ruszyć na jeden z języków lodowca Foxfonna. Znów, nie zakładając raków, a jedynie używając kijków, docieramy do obszernego, płaskiego jak stół cyrku lodowcowego. Słońce odbite w milionach kryształków śniegu piecze naszą skórę. Czujemy się, jak w ognisku soczewki. Powietrze jest tak przejrzyste i niebo tak błękitne, że filtr polaryzacyjny założony na obiektyw wydaje się nie mieć żadnego wpływu na jego intensywną barwę. Następnie wdrapujemy się na plateau Breinosa, aby zobaczyć, jak wygląda z góry miejsce, do którego dotarliśmy poprzedniego dnia. Z płaskowyżu rozciąga się też niesamowity widok na lodowiec Scott-Turnera i okoliczne góry. W końcu pogoda przestaje być dla nas łaskawa i po kilkunastu godzinach „kiblowania” w namiocie postanawiamy schronić się w znanej nam już kopalni.

TUŃCZYK Z MADAGASKARU W MIEŚCIE DUCHÓW

Znużeni bezczynnością do granic wytrzymałości zaczynamy tracić nadzieję, że wiatr kiedykolwiek przestanie miotać strugami deszczu w nasz blaszany barak. Jednak w końcu siła wiatru maleje, a deszcz zamienia się w niegroźną mżawkę. W pośpiechu zwijamy sprzęt i spragnieni ruchu oraz nowych wrażeń wyruszamy w stronę Bjorndalen. Rozbijamy obóz nieopodal brzegu fiordu Isfjorden, u wylotu doliny, która wżyna się na kilka kilometrów w głąb lądu, aby potem raptownie zatrzymać się na czołach niewielkich lodowców spływających z gór Lindstromfjellet i Haberget.
Słońce, zieleń trawy i mchów, kamienista plaża oraz ośnieżone szczyty układają piękną kompozycję w kadrach naszych aparatów. Soczyste, zielone poszycie oraz zacisze doliny sprawiają, że pasą się tu całe stada reniferów wraz z młodymi.

Zwiedziwszy Bjorndalen, wdrapujemy się po jednym z kamienistych piargów do okrągłej kotliny (pozostałość po cyrku lodowcowym), która zaprowadzi nas na płaskowyż Plataberget. Przeżywamy chwilę niepewności, gdy wraz z kamieniami zjeżdżamy w dół po stoku, którego nachylenie przekracza zapewne 45°. Niestety, duże zachmurzenie i mgła nie pozwalają nam cieszyć się widokami. GPS oszczędza nam czasu, który stracilibyśmy na szukaniu powrotnej drogi w monotonnym terenie przy kiepskiej widoczności.

Czujemy, że powoli zbliża się koniec naszego wyjazdu. Wyruszamy więc na ostatnią wycieczkę do opuszczonej rosyjskiej osady górniczej Grumantbyen. Już na kilka kilometrów przed bezludnym miasteczkiem napotykamy ślady bytności człowieka. Narzędzia górnicze, sanki, zardzewiałe raki, łuski po nabojach, a co smutniejsze trupy reniferów, które zdechły z głodu, po tym, jak zaplątały się rogami w kłęby drutów. W zrujnowanych betonowych domach wybudowanych w typowo sowieckim stylu teraz znajdują schronienie jedynie stada krzykliwych mew. W osadzie – ponoć aż do lat siedemdziesiątych – pracowali więźniowie ze Związku Radzieckiego. Szarobura pogoda doskonale koresponduje z klimatem tego miejsca. Czujemy się, jak w mieście duchów. Jedynie znaleziona puszka świeżego tuńczyka z Madagaskaru przypomina nam, że to rok 2003. Madagaskar? Boże, przecież to drugi kraniec świata! 

Informacje praktyczne:

Spitsbergen to największa wyspa archipelagu Svalbard, położona zaledwie 1300 km od Bieguna. Jest to bodaj najłatwiej dostępny i najcieplejszy region Arktyki. Średnia temperatura lipca wynosi ok. 5°C. Temperatura odczuwalna waha się znacznie w zależności od wiatru i zachmurzenia. W słoneczny, bezwietrzny dzień można chodzić w podkoszulku (temperatura odczuwalna około 15-17°C), bez słońca przy wietrze temperaturę odczujemy jako kilka stopni poniżej zera. Pogoda bywa niestety kapryśna. Podczas naszego pobytu (lipiec) średnio trzy dni na tydzień były wietrzne, deszczowe i chłodne. Nie tak rzadko zdarzają się jednak piękne dni, kiedy słońce krąży po bezchmurnym niebie przez 24 godziny na dobę.

Spitsbergen oferuje cały wachlarz możliwości, jeśli chodzi o turystykę. Począwszy od poważnych zimowych wypraw do kilkugodzinnych „desantów” do sklepów wolnocłowych dla turystów z luksusowych promów. Niezależna turystyka piesza jest rzadkością, częściej ludzie przybywają tu, aby pożeglować jachtami po okolicznych fiordach lub wynajmują przewodników na kilkugodzinną wycieczkę pod lodowiec koło miasta. Cały Svalbard podzielony jest na strefy.

Najbliższe okolice Longyearbyen (w promieniu kilkunastu kilometrów od miasteczka) to tzw. strefa 10. Każdy, kto planuje większą wyprawę poza rejon zony 10 musi się ubiegać o specjalne pozwolenie u gubernatora wyspy. Przede wszystkim należy pokazać, że posiada się dobrą polisę ubezpieczeniową. Za wszelkiego rodzaju wykroczenia, np. strzelanie do niedźwiedzi w sytuacjach nie zagrażających życiu lub wkraczanie w rejony objęte ścisłą ochroną, grożą bardzo wysokie kary. Każde zdarzenie, w którym doszło do użycia broni, jest poddawane skrupulatnemu dochodzeniu. Sklep prowadzony przez Paulsena to jedyny punkt w Longyearbyen, gdzie można wypożyczyć broń, nie posiadając pozwolenia.

Serdeczne podziękowania dla pani Ewy Skulskiej oraz załogi statku „Oceania“ za bezinteresowną pomoc i wsparcie.

Dojazd
1. Wersja najdroższa
Samolot: Warszawa – Kopenhaga – Oslo – Longyearbyen (w obie strony): 3500 PLN

2. Wersja średnia
Prom: Gdańsk – Nyneshamn (młodzieżowy, w obie strony) 380 PLN
Samolot: Sztokholm – Oslo – Longyearbyen (w obie strony) 2400 PLN

3. Wersja najtańsza
Prom: Gdańsk – Nyneshamn (młodzieżowy, w obie strony) 380 PLN
Pociąg: Sztokholm – Narvik (ok. 24 godzin jazdy, w jedną stronę) od 320 SEK
Autobus: Narvik – Tromso 350 NOK
Samolot: Tromso – Longyearbyen (w obie strony, last minute) od 700 NOK

1 NOK = 0.55 PLN, 1 SEK=0.5 PLN

Tekst i zdjęcia: Grzegorz Pałagan    

GÓRY, nr 11 (114) listopad 2003 

(kg)

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com