Rawalpindi & Karakorum-Highway
Żar leje się z nieba wprost na moją głowę, zupełnie otępiając umysł i poddając w wątpliwość sens całego przedsięwzięcia. Jakby nie było dość wspinania w strefie umiarkowanego klimatu! Pozostaje mieć nadzieję, że w Skardu, na wysokości nieco powyżej 2000 metrów, temperatura będzie bardziej znośna. Póki co próbujemy uchronić nasze mózgi od udaru, chowając się w dworcowej poczekalni. Niewielki klimatyzator nie zapewnia właściwej cyrkulacji powietrza. Usiłuję zabić czas, zawieszając wzrok na wentylatorze, który działa jak hipnotyzer. Kilkanaście par pakistańskich oczu wpatruje się w nas z nieskrywaną natarczywością. Trudno się dziwić. Po pierwsze kolor naszej skóry nie pozostawia cienia wątpliwości, że przybyliśmy z innego świata. Po drugie zajęliśmy jedyne wolne miejsca w kącie przeznaczonym dla kobiet.
Do planowego odjazdu autobusu mamy jeszcze kilka godzin, trudno jest jednak gdzieś się ruszyć, bowiem 150 kilogramów bagażu jest niemałą kulą u nogi. Ktoś nagle wyrywa nas z letargu, wołając, że są wolne miejsca w autobusie, odjeżdżającym wcześniej i każe szybko iść do wyjścia. Coś więc zaczyna się dziać. Jest akcja. Jedziemy w góry. Zapominamy o niemiłosiernym upale i wkładamy całą energię w załadowanie worów na dach autobusu.
Pot, płynący po moich plecach regularnym strumieniem, tumany kurzu, dostającego się w najskrytsze zakamarki i w ogóle całe to zamieszanie wrysowały mi się w pamięć wyjątkowo głęboko. Dlaczego? Otóż po rozlokowaniu się w autobusie okazuje się, że nasze miejsca zamierza jeszcze zająć dwóch lokalsów. Machając nam przed nosem biletami, wzbudzają nasz niepokój. Wkrótce okazuje się, że ktoś wprowadził nas w błąd i nasze wory razem z nami lądują na dworcowym asfalcie. Ciskając przekleństwami w powietrze, czuję jak upłynnia się mój mózg. Kilka minut później wracamy do punktu wyjścia; wentylator, pakistańskie spojrzenia i my, malowane ptaki.
Po kilku godzinach mętnego oczekiwania, rozpoczynamy całą akcję od początku. Chciałoby się rzec „deja vu”, tyle że nasz autobus tym razem okazuje się być małym rozklekotanym busem, takim jakie jeżdżą na trasie Zakopane–Palenica Białczańska. Poza tym przydzielono nam najgorsze z możliwych miejsc, na samym tyle w środku pomiędzy dwoma lokalsami. Załamani zaistniałą sytuacją zajmujemy lepsze siedzenia i nieśmiało wyczekujemy na rozwój wydarzeń. Niestety, dla Pakistańczyków numerki są bardzo ważne i nie chcą puścić płazem naszej ściemy. Tłumaczę, wyciągając odpowiednie pigułki, że mam chorobę lokomocyjną i nie mogę siedzieć z tyłu. Jednak nieugięta postawa miejscowych sprawia, że dajemy za wygraną. Jasiek na odchodnym dorzuca jeszcze, aby nie mieli pretensji, jeśli wszystkich zarzygamy.
I tak, wyruszamy w najgorszą podróż naszego życia. 26 godzin telepania się w busie ciasnym jak puszka sardynek, prowadzonym przez szaleńca, w którego ręce powierzyliśmy swoje życie. Licząc na cud szczęścia, że nie znajdziemy się na dnie Indusu, podskakujemy na tylnych siedzeniach i przechylamy się co rusz w stronę ziejącej przepaści.
Po dotarciu do Skardu, jesteśmy przekonani, że najbardziej psychiczny wyciąg tej wyprawy mamy już za sobą.
Khande & Hotel K6
Podróż Jeepem do doliny Husie pobudza naszą wyobraźnię, jesteśmy bowiem coraz bliżej miejsca przeznaczenia. Jest nim ogromna dolina we wschodniej części Karakorum, na końcu której wyrasta majestatyczny Masherbrum. Niewielka wioska Khande u stóp doliny Nangmah wygląda niczym oaza w tych pustynnych górach i stanowi ostatni przystanek podróży przed karawaną. Nasze przybycie do Khande wywołuje niemałe poruszenie wśród mieszkańców, tych najmłodszych i tych nieco starszych. Po wyładowaniu worów z Jeepa dzieciaki myślą, że są one po brzegi wypełnione czekoladkami. Natomiast starsi mieszkańcy wioski sprawiają wrażenie, jakby byli przekonani, że nasze bagaże wypchane są zielonymi banknotami. Nic bardziej błędnego. Już chyba dawno nie było tu tak niskobudżetowej wyprawy.
Hotel K6 okazuje się być zwykłą wiejską chałupą bez prądu i bieżącej wody, ponieważ jego poprzednik został zniszczony kilka lat temu przez lawinę. Przeróżne zdjęcia i plakaty zdobiące ściany jadalni świadczą o wspinaczkowym klimacie tego miejsca. Wynajęcie przewodnika i tragarzy w wiosce nie jest żadnym problemem. Jedyny problem stanowią pieniądze. Od razu więc przystępujemy do negocjacji, które wcale nie są takie proste. Przy oparach gorącej herbaty zostajemy zapoznani z obowiązującymi stawkami i trasą dwudniowej karawany. Pierwszą turę rozmów kwitujemy głębokim milczeniem i ostentacyjnie opuszczamy hotel, udając się na krótki rekonesans. Po powrocie negocjacje stają się jeszcze bardziej skomplikowane z uwagi na wejście do gry jeszcze jednego przewodnika. Co prawda ułatwia nam to ustalenie korzystnej ceny, lecz zmuszeni jesteśmy zażegnać narastający konflikt, który o mały włos nie przeradza się w regularną bijatykę.
Następnego ranka wspólnie z czterema porterami i przewodnikiem wyruszamy w głąb doliny w poszukiwaniu górotworów.
Dolina Nangmah
Są takie chwile, które pozostawiają w naszej pamięci wyjątkowo głęboki ślad; chwile, które naznaczają naszą osobowość, sprawiając, że stajemy się bogatsi w nowe doświadczenia. Tym niezwykłym momentom towarzyszą zazwyczaj najzwyklejsze czynności i dopiero z perspektywy czasu zdajemy sobie sprawę z ich znaczenia i roli jaką odegrały w naszym życiu. Planując wyprawę wyobrażamy sobie, jakich to walecznych czynów dokonamy i jakie to przygody będzie nam dane przeżyć. Nie zawsze, niestety, wyobrażenia nasze pokrywają się z rzeczywistością, a po powrocie do domu okazuje się, że to nie wspinanie jako elementarna część wyprawy odcisnęło piętno na naszych wspomnieniach, ale proste zupełnie czynności i nie przesiąknięte aurą tajemniczości chwile. Do tych najzwyklejszych czynności należy chociażby picie herbaty, która w górach zawsze smakuje inaczej, czy na przykład palenie ogniska, którego dym przesiąka nasze myśli i zaczarowuje nas, unosząc ponad rzeczywistość.
Tym razem ogień rozpalają porterzy. Gotując herbatę z mlekiem oraz pewne tajemnicze potrawy, śpiewają pieśni zwane przez nich „Balti Songs”. Dzielą się z nami swoimi specjałami, a my częstujemy ich polskim oscypkiem. Przede wszystkim jednak dzielimy się nawzajem tą wyjątkową chwilą.
Wcześnie zachodzące słońce wyznacza rytm dnia i nocy, który towarzyszyć nam będzie w najbliższym czasie. Wiatr, smagający czubki drzew, przypomina, że nie jesteśmy panami tej krainy i każe pokornie chylić przed nim czoło. We wszechogarniającej ciszy dolina układa się do snu.
Kolejny dzień daje nam możliwość zajrzenia prosto w oczy granitowym turniom oraz pozwala na założenie bazy. Niestety, to nie wszystkie prezenty, jakie przynosi nam drugi dzień w dolinie Nangmah. Zostajemy jeszcze obdarzeni nieznośnym bólem głowy, który nie opuści nas przez kolejnych parę dni oraz cirrusami na niebie – zwiastunami nieuchronnego załamania pogody. Nadchodzi okres panowania czarnych chmur.
W blasku księżyca
Dorzucam jeszcze chrustu do paleniska, usiłując rozbudzić nieco wygasający ogień. Pełen nostalgii wieczór przywołuje wspomnienia najciekawszych wspinaczek w Dolomitach, Tatrach i Hradoku. Z rozrzewnieniem rozpamiętuję spacery z najbliższymi w moich ukochanych Beskidach. Do tak paradoksalnej sytuacji doprowadziły nas nieudane próby na północnej ścianie Rounkanchanga III, gdzie zamierzaliśmy poprowadzić nową drogę w stylu oblężniczym. Piękna monolityczna ściana okazała się być zachwaszczonym urwiskiem. Nie po to przebyłem kilka tysięcy kilometrów, aby teraz plewić sześćsetmetrową zerwę. Rysy wypełnione ziemią z wyrastającymi kępami traw zniechęciły nas do eksploracji, natomiast lite płyty byłe zbyt lite, aby pokonać je bez wiercenia dziur.
Szum płynącego opodal potoku uspokaja nasze myśli i równoważy emocje. Nasz wzrok wędruje w kierunku grani, zza której lada moment wynurzy się pełen blasku księżyc, oświetlając stopniowo całą dolinę.
Chcąc wykorzystać okres dobrej pogody, od razu następnego dnia wyruszamy w poszukiwaniu nowego celu. Tym razem interesuje nas szybka wspinaczka na lekko, bez zbędnego balastu. Zachodni filar turni zwornikowej w masywie Changui Peak urzeka nas złocistym granitem i sprawia wrażenie „puszczalskiego”. Decyzja zapada więc szybko i jednogłośnie.
Na drogę zabieramy dwa komplety friendów, kilka haków, ekspresy i zestaw „help”, czyli woreczek z kotwicami i wiertłem. Idziemy bez sprzętu biwakowego, pakując do plecaków jedynie gore-texy i kalesony. Początkowo zabieramy jeszcze puchówki, ale ostatecznie zostawiamy je u stóp filara.
Dolna część drogi bardzo leży i nie nastręcza zbyt dużych trudności, wobec czego wspinamy się z lotną asekuracją. Po pokonaniu 200-300 metrów zakładam stanowisko i od tego miejsca asekurujemy się już na sztywno. Początkowo trudności nie przekraczają piątki, a nieco wyżej pojawiają się miejsca szóstkowe z jednym wyciągiem siódemkowym. Na całej drodze asekuracja jest bardzo słaba, a miejscami wręcz iluzoryczna. Przeważa rajbungowe wspinanie w zwietrzałym granicie z wystającymi kamykami, służącymi za stopnie i chwyty. Świadomi tego, że biwak byłby raczej mało komfortowy, narzucamy sobie ostre tempo. Pozwala nam na to dobra aklimatyzacja i ograniczona zawartość plecaka. W miarę zdobywania wysokości robi się nieco chłodniej i postanawiamy założyć kalesony. Wygodna półka daje nam możliwość wykonania tak skomplikowanej operacji. Głupio byłoby stracić równowagę w takiej chwili i znaleźć się pod ścianą w samych tylko slipach. Żarty odkładam jednak na bok, aby nie rozprężyć się za bardzo przed „szczytowaniem” i drogą zejściową. Ciekawym fragmentem na naszym filarze jest studnia o długości ok. 30 metrów, przez którą prowadzi linia drogi.
Kiedy wydaje nam się, że do naszego szczytu już blisko, a trudności ustępują, okazuje się, że najtrudniejszy odcinek mamy jeszcze przed sobą. Rajbungowy filarek o trudnościach VI- bez żadnej asekuracji na odcinku ponad 30 metrów. Jasiu wykonuje swój taniec po wystających ze ściany chrupkach, nie mając w zasadzie drogi odwrotu. Kiedy kończy mu się lina, likwiduję stanowisko i podchodzę kawałek, aby mógł dosięgnąć dobrej półeczki i założyć stan.
Na całym filarze wbijamy tylko jednego spita – na stanowisku na samym końcu drogi, kiedy nie ma już możliwości założenia niczego innego. Niewybitny wierzchołek przechodzi teraz w długą i postrzępioną grań, a my szykujemy się do zjazdów. Kiedy ciemność ogarnia całą dolinę, wyciągam zestaw „help” i rzucam dwa końce liny w czeluść.
Zjeżdżamy w kierunku żlebu, w którego w górnej części zalega lód, musimy więc trafić poniżej lodowej skorupy. Monotonnie i resztkami sił w ramionach wbijam kolejne kotwy, aby móc doprowadzić tę górską przygodę bezpiecznie do końca. Zjazdy to najmniej przeze mnie ulubiona część górskiej zabawy.
Po osiągnięciu podstawy ściany, księżyc zagląda nieśmiało do żlebu, a już niedługo całkowicie oświetli nam drogę do doliny. Zejście żlebem to w zasadzie stąpanie po osuwających się kamieniach i omijanie spływającego potoku. Ogromne zmęczenie. Jedenaście godzin sprintu na wysokości prawie 5000 metrów kosztuje nas tyle co ponad 20-godzinna akcja zimą w Tatrach.
Kiedy docieramy do namiotu, raz jeszcze spoglądam w niebo. Obaj z Jaśkiem milczymy. Nie odczuwam zupełnie nic. Radość, satysfakcja, spełnienie są mi całkowicie obce. Myślę tylko o moim ciepłym śpiworze.
Tekst: Tomasz Polok
Zdjęcia: Jan Kuczera i Tomasz Polok
Główni sponsorzy wyjazdu, bez których nie byłby on możliwy to:
PZA
Lhotse
Za okazaną i jakże potrzebną pomoc chcemy podziękować Jerzemu Natkańskiemu, Piotrowi Xięskiemu, Tomaszowi Szumskiemu, Staszkowi Piecuchowi, Marcinowi Tomaszewskiemu, Piotrowi Poloczkowi, Grzegorzowi Siemieńcowi, Wojciechowi Kozakowi, Pawłowi Pallusowi i Potrowi Ćwiąkale
Dodatkowo należą się podziękowania dla sklepu Weekend w Rybniku oraz firmom Cumulus i Montano
"Góry", nr 2 (141) luty 2006
(kg)