baner
 
 
 
 
baner
 
1997-06-29
 

Torres del Paine (PATAGONIA)

Łza się w oku kręci, gdy przypomnę sobie organizację wypraw kilka lat temu. Spotkania co tydzień przez rok lub dwa, ustalenia co i gdzie załatwić, wykorzystywanie lewych dojść do dóbr, ciułanie pieniędzy.


Mit o wielkich działaniach organizacyjnych został obalony przy przygotowywaniu naszego wyjazdu. Pomysł zrodził się w głowie Ryśka Pawłowskiego rok wcześniej. Kilka telefonów do Janka Muskata i do mnie, czy jesteśmy "za" i decyzja zapadła. Potem przez prawie pół roku nic się nie działo. Rysiek jeździł z wyprawy na wyprawę i z góry na górę, a my próbowaliśmy znaleźć opisy rejonu i dróg wspinaczkowych. We wrześniu za namową Ryśka, wiedząc już jakim kapitałem możemy dysponować, dołączyliśmy do składu Janusza Gołębia. Rysiek znowu wyjechał w Wielkie Góry do pracy. W pozostałym składzie zrobiliśmy przegląd sprzętu i wyposażenia. Ustaliliśmy, co i ile każdy z nas ma zabrać i... spotkaliśmy się na lotnisku.

Łza się w oku kręci, gdy przypomnę sobie organizację wypraw kilka lat temu. Spotkania co tydzień przez rok lub dwa, ustalenia co i gdzie załatwić, wykorzystywanie lewych dojść do dóbr, ciułanie pieniędzy.



Teraz dopiero, gdy jesteś w samolocie dociera do ciebie, że jedziesz na wyprawę. I do tego tak daleko. Dla mnie był to drugi wyjazd do Patagonii po 10 latach. Tylko Janek jechał pierwszy raz. Przyjęliśmy założenie, że jadąc tak daleko trzeba wykorzystać wszystkie możliwości wspinaczkowe. Aconcagua, leżąca około 200 km od Santiago de Chile, była pierwszym łakomym kąskiem. Znający górę jak własną kieszeń Rysiek, zaproponował atak od strony wschodniej z bazy argentyńskiej. Wejście na szczyt, w zależności od warunków i kondycji, Lodowcem Polaków lub drogą normalną. 

Barierą, na jaką trafiliśmy, były muły. W Puente del Inca zaoferowano nam minimum 10 dni czekania. Jedynie zgadzając się na pokrętne warunki zaproponowane przez Mikela, mogliśmy wyruszyć za dwa dni. Siła wyższa. Czekając na wymarsz mieliśmy przedsmak tego, co czekało nas przez kolejne dni. Piekące i palące słońce, bez możliwości schronienia się do cienia. Następne dwa dni to monotonne dreptanie w stojącym, gorącym powietrzu. Janek przyrównał jeden z etapów do marszu przez Dolinę Śmierci. Szeroka dolina, przez kilkanaście kilometrów nic się w otaczającym krajobrazie nie zmienia. I słońce. Kilka godzin po zachodzie słońca można było na rozgrzanych kamieniach piec jajka. Trzeci dzień był łaskawszy, gdy weszliśmy do stosunkowo wąskiej doliny Relinchios położonej powyżej 3000 m. 

W bazie, na wysokości 4400 m, ze względu na wspólną kuchnię rozłożyliśmy namioty obok siebie. Jedynie Rysiek (wysokościowiec) i Basia Batko (towarzyszka wyprawy) nie odczuwali wysokości. A reszta - powolne ruchy, zadyszka przy wysiłku. Niechęć do jedzenia. No, może gdyby Rysiek serwował mniej wyszukane potrawy, byłoby inaczej. Nie wszystkim wchodził zestaw twardej, niedogotowanej soi (dietetyczna i bardzo wartościowa - podobno?) z zupą z krewetek i makaronem. Organizm jakoś dał sobie radę z tymi przeciwnościami na tyle dobrze, że następnego dnia poszliśmy wynieść rzeczy na 4800, do I obozu. Taktyka wejścia zakładała uzyskanie aklimatyzacji podczas sukcesywnego przemieszczania się w górę. Dolegliwości związane z wysokością były wkalkulowane w zdobycie góry i dawały o sobie znać co jakiś czas. Stoki podejściowe działały równie osłabiająco. Czy podejście rozległymi piargami, gdzie ścieżka prowadzi zakosami, kilometr lub dwa w jedną i tak samo w drugą może działać inaczej? Pakując swoje rzeczy podziwialiśmy (?) Ryśka, który chyba prawie cały dom miał do wyniesienia w górę. Widać przyzwyczajony. 



Dwa wahadła i cały majdan mamy w obozie I. Zamysł, by zrobić w jeden dzień transport do drugiego obozu, udało się zrealizować tylko mnie. Chyba bardziej przeciw sobie i chłopakom. Im przeszła ochota, a ja się uparłem. Z bólem głowy ruszyłem w górę. Tłumacząc siebie przed sobą, doszedłem po ponad dwóch godzinach do miejsca, gdzie stały dwa namioty innych wypraw. Czułem się naprawdę fatalnie. Zostawiłem depozyt i posuwistymi krokami, w osuwających się piargach zbiegłem do namiotu. Następnego dnia znowu do góry. Tym razem mamy wyjść na 5900, wynieść część rzeczy. Przy moim depozycie, na 5400 przepakowuję plecak i wynoszę wszystko, co nie będzie mi potrzebne do biwaku. Na noc, dzięki takiej taktyce muszę pod głowę podkładać skorupy koflachów. Rano, podczas śniadania obserwuję Janusza wspinającego się samotnie Lodowcem Polaków. Widzę jak przytrzymuje go szczelina w lodowcu, potem lodowa grzęda spycha go w lewo tak, że zmuszony jest zrobić trawers całego lodowca. Nie jest mu chyba łatwo, bo co kawałek zapada w śnieg, tak jakby odpoczywał. W końcu chowa się na grani.

Mnie czeka dzisiaj wyjście na 5900. Znowu zakosy, piargi i słońce. Zmęczenie, zniechęcenie i brak aklimatyzacji. Sam chciałem. Mając przewagę dwóch godzin nad pozostałymi, którzy spali na 5400, przychodzę pierwszy na miejsce obozu. Aklimatyzacyjne braki dają o sobie znać ze zdwojoną siłą. Kryzys mija dopiero po kilku godzinach. Wieczorem po dobrym (moim) posiłku, sprawdzamy sprzęt i mocno sprężeni zamierzamy następnego dnia pójść Lodowcem Polaków na szczyt. Niestety, podobnie jak w bajce o ogródku i gąsce, w nocy dolegliwości wracają. Spać nie można, na dodatek zaczęło mocno wiać. Nie umawiając się, postanawiamy z Jankiem, że tym razem nie. Rysiek decyduje się pójść z Basią drogą normalną. Ma być pierwszą kobietą ze Śląska na szczycie. Gdy podnieśliśmy się ze śpiworów, z kołaczącym się w głowie bólem i pływającym żołądkiem, jedyne co mogliśmy wymyślić, to zejście w dół. Z pełną świadomością, że naszego wejścia na wierzchołek nie będzie. 

Zejście, jak sama nazwa wskazuje, nie zawsze jest w dół. Udało się nam zgubić słabo widoczną ścieżkę. Potem balansowaliśmy na stromych, rozmiękłych wapieniach marglistych, by na koniec zaliczyć 150-metrowe podejście na Nido de Condores. Schodząc dalej, utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że do góry to nic nie będzie nas w stanie wygonić. Pola piargów były 3-4 razy większe i rozleglejsze niż po wschodniej stronie góry. Przy schodzeniu natomiast, były doskonałym amortyzatorem dla naszych kolan, uginających się pod prawie 30-kilogramowymi worami.

Na Plaza de Mulas, z radości, że już nie musimy maszerować, zafundowaliśmy sobie kanapkę z piwem za całe 10 dolarów. Nawet ta kwota nie była w stanie zmącić radości.

Po dwóch dniach zeszli Basia z Ryśkiem, a my następnego dnia znowu w dół. Jednym skokiem do Puente del Inca. Niezbyt duży plecak, marsz w dół, prześliczne kolory skał na mijanych szczytach, śmieszne kształty zbieranych na pamiątkę kamieni to niewątpliwe plusy w czasie ośmiogodzinnego marszu. A minusy - po dwa bąble na nogach. Bez wahania wyłożyliśmy po 5 dolarów, by ostatnią godzinę wędrówki przejechać samochodem. Przez kilka następnych dni nudziliśmy się czekając na nasze bagaże i wymyślaliśmy jak zrobić słońce w "lolo". W wiosce były możliwe dwa miejsca do schowania się przed nim. Jedyne drzewa (6 sztuk) w koszarach wojskowych oraz... łazienki z termalnymi wodami. Gdy słońce zdrowo nas przypiekło, schowaliśmy się w ich cieniu.

Po powrocie do Santiago polecieliśmy w bardziej "ludzkie" (krajobrazowo i klimatycznie) rejony Chile, do Patagonii. W parku Torres del Paine zameldowaliśmy się 28 lutego, jako I wyprawa alpinistyczna z Polski. Polacy, owszem, odwiedzają ten zakątek świata turystycznie. W tym roku było nas 33 osoby.

W bazie pod Torres jesteśmy jedynymi wspinaczami. Dzięki temu dostajemy jedną chatkę do wyłącznej dyspozycji. Drugą wykorzystujemy do ablucji. Pogoda na powitanie nie jest zbyt zachęcająca. Chmury, opady i bardzo silny wiatr - to typowe. Tak było przez cały tegoroczny sezon. Na dwa miesiące dwa dni pogody. Opady śniegu 30-40 cm w bazie. Mamy być bardzo krótko, około 17 dni, więc atak na wschodnie, ponad 1000-metrowe zerwy nie wchodzi w rachubę. Jedynie ściany zachodnie, około 500-metrowe, dawały nadzieję na sukces. 

Zaprawieni w podejściach pod Aconcaguą, tutejsze 2-3-godzinne to prawie spacer. Podczas pierwszego wyjścia wynosimy sprzęt do wspinania, rozpoznajemy rejon, zawieramy znajomość z kończącymi działalność Chilijczykami. Dobrą, skoro pożyczają nam flexa nr 4 - "godny" rozmiar. W Tatrach takich się nie używa, tu są koniecznością. Po odpoczynku (wiało), wychodzimy z zamiarem wspinania się. Wybieramy drogę Bonningtona-Whillansa na Torre Centrale. 16 wyciągów, trudności 6b, A2, droga z 1963 roku. Ze zdobytych informacji wiemy, że trochę sprzętu w ścianie być powinno.



Wstajemy o 2 w nocy. Przed nami cztery godziny podejścia nieznanym terenem. Jest cicho, dosyć ciepło. Gdy jesteśmy pod ścianą Turni Północnej zaczyna wiać. Dzięki bliskości ścian, jeszcze nas nie przewraca. Na przełączkę, skąd startuje droga, docieramy po starych poręczówkach. Wiatr jest coraz silniejszy. Janusz zaczyna prowadzić. Po dwudziestu metrach ma dość. Zimno, odrywający od skały wiatr i trudności, na których trzeba się skupić. Janek, łagodną perswazją namawia go do skończenia wyciągu. Wiatr dalej łomocze o skały i dudni na przełączce. Rysiek traci, niezauważalnie, jedną ze swoich "ulubionych" czapek - pomknęła z wiatrem. Po zaporęczowaniu zdobytego terenu zjeżdżamy. Na dzisiaj wystarczy.

Wypełniony śniegiem żleb zejściowy pozwala na szybki, narciarski zjazd na butach. Na lodowcu, osłoniętym granią Fortalezy i Escudo, prawie bezwietrznie. Przygnębieni, schodzimy do bazy. Spoglądamy co chwilę na chmury i góry, czy rzeczywiście u góry wieje. Szybko pomykające chmury, nie pozostawiają cienia wątpliwości. 

Po dwóch dniach znowu jesteśmy w kolebie. W nocy za budzik posłużyły nam "przejeżdżające pociągi wiatru". Rano jest podobnie. Janek z Ryśkiem robią jednodniową wycieczkę do bazy. Razem z Januszem zostajemy w kolebie. Byle do wieczora.

W nocy znowu cisza. Jest zimniej niż poprzednio. Podchodząc, zastanawiamy się skąd na pionowej ścianie Escudo płaty śniegu. W dzień ich tam nie było. Sprawa wyjaśnia się, gdy ustalamy położenie księżyca. Escudo służy za ekran, na którym księżyc wyświetlił zarys grani Torres. O wschodzie słońca podobne efekty, tylko w różowych barwach. 

Pogoda utrzymuje się nadal. Wchodzimy w ścianę. Skała sucha, ostra, bajecznie kolorowa w odcieniach żółci, pomarańczu, brązu. Cały czas ciągi rys, zacięć, ścianek, przewieszek. Duża ilość haków, stanowiska, na których można wygodnie stać pozwalają na szybkie posuwanie się w górę. Stare kawałki lin tworzą kolorowe wiechcie nitek. Niewielkie mgiełki snują się po grani, dodając uroku widokom. Trudno w to uwierzyć, ale pogoda dalej idealna. Nie chwalimy zbytnio, by nie zapeszyć. Zmiana, tylko na gorsze, może być już za chwilę.

O 18.30, po 11 godzinach wspinania, wydając okrzyki radości stajemy na szczycie. Widok aż po Cerro Torre, na zachodzie widać początki lądolodu, w drugą stronę wiele jezior o bajecznych kolorach wody: zielone, niebieskie ze skałami tworzącymi białe obramowania brzegu. Filmowanie, zdjęcia, jeden, drugi, trzeci aparat. Słońce powoli zachodzi. Gdy zaczynamy zjeżdżać dochodzi ósma. Mając dwa komplety lin do zjazdu, udaje się nam szybko tracić wysokość. Ciemności łapią nas już po trawersach. Nocne zjazdy, przy słabej czołówce są wielce emocjonujące. Jedzie się, nie wiedząc czy dojedzie się do następnego stanowiska. Co z tego, że mam dużo sprzętu, jak na płycie nie mam żadnych szans. Robię wahadła po gładkiej, pionowej płycie. Nic. Nie widać stanowiska zjazdowego, żadnych formacji. Wracam (z konieczności) do pionowego kierunku zjazdu. Wpadam pod przewieszkę. Dalej płyta. Dopiero po przejechaniu 45 metrów dostrzegam starą linę i po niej docieram do stanowiska. Tu znowu rozpoznaję gdzie jestem. Trzy zjazdy i po czterech godzinach jesteśmy na przełączce. Nocne zejście stromym kuluarem i kruchymi skałami wymaga uwagi. Głupio byłoby się zwalić. Pod ścianą Turni Północnej zostawiamy sprzęt, mając nadzieję na jeszcze jeden dzień szczęścia. Zjazdy na butach co trochę przerywa brak śniegu. Wytapia się w zastraszającym tempie. O 1 w nocy docieramy do koleby, po 23 godzinach akcji. Rzucamy się na jedzenie, picie i padamy. Rano trudno się oswoić z myślą, że byliśmy na szczycie, że pogoda wytrzymała i dalej jest, że nikomu nic się nie stało, że...

Po dwóch dniach jesteśmy znowu pod ścianą Torre Norte. Krótsze podejście o ponad godzinę i sprzęt pod drogą, pozwala nam na luksus spania dłużej o pół godziny.

 



Droga Pioli, 6b+, A2, 10 wyciągów. Znawcy dróg Pioli twierdzą, że nawet jeśli nie będzie przelotów, to stanowiska będą na pewno. Srodze się zdziwiliśmy. Mimo bardzo dobrego opisu, na początku mamy trudności z ustaleniem przebiegu drogi. Nie ma żadnych śladów. Na całej 500-metrowej drodze znaleźliśmy 3 (trzy) haki i jedną kostkę. O stanowiskach szybko zapomnieliśmy, a o wygodzie na nich mogliśmy tylko marzyć. Było dobrze, gdy dwie osoby mogły wisieć obok siebie. Cały czas pion. Wytężające wspinanie, wymagające solidnej asekuracji. Na szczęście droga prowadzi rysami. Mniejsze, większe, czasem całkiem duże, tak że Janusz chowa się w nie cały, by założyć przelot asekuracyjny. Wspinanie nie idzie tak gładko jak na Turni Centralnej. O zmroku jesteśmy dwa wyciągi przed końcem trudności. Nie widać miejsc do biwakowania. Zaglądamy w prawo, w lewo, nic z tego. Jedyne, co możemy zrobić, to zjechać jeden wyciąg, gdzie były nieduże półeczki. Janusza lokujemy na pochyłej półce a my kilka metrów niżej zasiadamy na nocleg. Półka tylko na tyle pozwalała. Sadowimy się na niej dosyć długo. Będzie krótsza noc. Zmęczeni, zasypiamy na dwie godziny. 

Od trzeciej co chwilę budzimy się pytaniem, która godzina. Drzemiąc, spadając z półki, poprawiając się, rozgrzewając nogi i zdrętwiałe ciało dotrwaliśmy do rana. Po szóstej zaczynamy likwidować biwak i podchodzimy po pozostawionej linie. Zalodzone szczeliny utrudniają wspinanie. W nocy było jednak zimno. Dwa wyciągi trudnego wspinania, trochę łatwego terenu - szczyt - południe. Radość z wejścia jest trochę przytłumiona zmęczeniem, niewyspaniem i pustym żołądkiem. Trochę zdjęć na tle Turni Centralnej i możemy zjeżdżać. Widać pierwsze stanowisko zjazdowe. Następne powinny być. Tylko gdzie? Nie zawsze są widoczne. Czasem są schowane pod przewieszką lub w głębokim kominie. Wiszące stanowiska, rysy, w których klinuje się lina i 50-metrowe zjazdy zmuszają do kombinacji linowych. Kruszyzna. Mimo uwagi Rysiek dostaje kamieniem w głowę. Kasku nie miał. Miał za to dwie czapki, tak że skończyło się na strachu. Trzy zjazdy przed końcem tracimy linę. Na tym kończą się emocje.

Jak nazwać taki dar?

Dwa wejścia, pierwsze polskie, trudnymi drogami na przepiękne góry, piękna bezwietrzna pogoda, szczęśliwy powrót do bazy.

Cud, szczęście, ...?!

Itinerarium
Skład wyprawy: 3 prezesów i 1 członek.

Rejon i okres działania:
Argentyna i Chile, 4.02-24.03.1997

Osiągnięcia:
Aconcagua Lodowcem Polaków: Janusz Gołąb, 16.02.1997
Aconcagua drogą normalną: Ryszard Pawłowski, Basia Batko, 17.02.1997
Torre Centrale, I polskie wejście drogą Bonnington-Whillans na zach. ścianie (6b, A2): 9.03.1997
Torre Norte, I polskie wejście drogą Pioli na zach. ścianie: 13-14.03.1997

Adam Potoczek    

Z archiwum Magazynu GÓRY


(kg) 
 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com