Wschodnia ściana Kedar Dome (6831 m), szczytu położonego w indyjskich Himalajach Garhwalu, wznosi się niezwykłym monolitem nad lodowcem Gangotri. Jednak niełatwo ją dojrzeć - ukazuje się tylko tym, którzy ruszą w górę lodowcem ok. 4 dni marszu od ostatniej miejscowości, do której dochodzi droga.
Z bliska ściana robi niesamowite wrażenie. Absolutnie gładka i pionowa 1300-metrowa zerwa, pozbawiona wiodących formacji, przez znawców nazywana największym wyzwaniem całego rejonu Gangotri. Jedyna droga na niej to droga Węgrów z 1989 roku, biegnąca lewym ograniczeniem - przełamaniem ściany, wyceniana przez zdobywców na VII, A2. Do dzisiaj nie doczekała się powtórzenia.
Wyprawa węgierska działała tuż po dwóch wyprawach brytyjskich, które załamały się po przejściu 400 metrów dolnych spiętrzeń, ale zostawiły Węgrom depozyty i liny poręczowe. I to właściwie wszystko jeśli chodzi o sukcesy na wschodniej ścianie. Pozostałe liczne wyprawy załamywały się po pokonaniu dolnych spiętrzeń. Wiszący nad nimi monolit odbierał ochotę do walki.
Tak było do 1999 roku, kiedy ścianę zaatakował big wallowy zespół z Polski, w składzie: Jacek Fluder, Janusz Gołąb i Stanisław Piecuch. Działając w stylu alpejskim, w 14-dniowej wspinaczce pokonują oni środek wschodniej ściany drogą o trudnościach VIII, A3+. Oto garść szczegółów z przejścia Polaków:
Bazę na polanie Sunderban zakładają 7 września 1999 roku, a następnie działając tylko w trójkę, transportują ok. 150 kg niezbędnego sprzętu i żywności pod ścianę (z bazy ok. 6 godzin marszu).
Horrorystyczne jest wejście w ścianę. Spękany, trzeszczący i obrywający się pionowy lodowiec, a potem mokre i kruche kominy. Te partie poręczują. Wspinaczkę non stop rozpoczynają 22 września, spędzając w ścianie 14 dni. Pierwsze miejsce biwakowe to zbudowana półka w kociołku u podstawy monolitu. Tam spędzają 8 nocy, wspinając się w górę i zjeżdżając na noc. Przeczekują tak także 2 dni śnieżycy. 500-metrowy monolit nad pierwszym biwakiem to kluczowa część ściany. Płytowa formacja z zanikającymi szczelinami, pozbawiona jakichkolwiek półek. Wszystkie stanowiska są wiszące. Na całej drodze Polacy osadzają ok. 35 spitów, wiercą też ok. 20 dziurek pod sky-hooki, najczęściej wbijane haki to knify i jedynki.
Codzienne następuje zmiana prowadzącego, który wspina się wyłącznie w miękkich, wspinaczkowych butach. Słońce, jeśli jest, świeci do ok. 14, potem chwyta mróz. Bardzo dokuczliwy jest brak żywności, już po pierwszym załamaniu pogody racjonują dzienne porcje, jedząc pod koniec tylko jedną zupkę na dzień.
Po 13 dniach dochodzą do znacznie łatwiejszych partii ściany i połączenia z Drogą Węgierską. Z uwagi na trwającą fatalną pogodę i brak żywności, decydują się zrezygnować z planu wejścia na szczyt i następnego dnia zjeżdżają Drogą Węgierską do podstawy ściany.
...zamieniam się w mysz
jestem myszą
przemykam po posadzce w gotyckim kościele
gdzie nocą nie ma nic żywego
nie wiadomo kiedy
nagle kot wielki jak wieżowiec
- w dwóch oknach światła -
w jego cieniu zamarza woda
czy też go widzisz
gdzie jest następny chwyt
zamieniam się w kota
Zbyszek Król
Indie... kierat bez końca. Nasza limuzyna "Ambasador" miarowo mknie drogą ośmiu milionów zakrętów przez Himalaje. To czy dojedziemy cali do Delhi, jak wszystko tu, zależy od Shivy. Obrazy pełne ekspresji. W kabinie jest gorąco, śmierdzi ropą i wzbijają się tumany duszącego kurzu. Jesteśmy skonani.
Na Pahar-gang docieramy na kilka godzin przed lotem do Europy. Pełną gębą, pierwszy raz od półtora miesiąca zażywamy mieszczańskiego dekorum, napięcie i stan czujności znikają. Idziemy do sklepu po whisky.
Trudności trzymają do końca, na lotnisku wywołujemy wielką awanturę. Nasz przewoźnik żąda od nas astronomicznej sumy za przewóz nadbagażu. Sytuacja staje się nerwowa. Celnik doznał kompletnego skarlenia uczuć, w konsekwencji czego zmuszeni jesteśmy do porzucenia części sprzętu na lotnisku. Jako "artyści" odważnie patrzymy na rzeczywistość i dostrzegamy przejawy jej absurdalności i okrucieństwa. W koflachach i gore-texach wchodzimy do samolotu, zahaczając o duty free shop.
W samolocie kolejny atak na naszą wolność. Stewardessa w śmiesznym przebraniu, przywodzącym na myśl Czerwonego Kapturka, ma do nas pretensje że "spożywamy". Rozsierdzenie sięga zenitu, ale to nic, ona przecież nie rozumie że jesteśmy patrolem pakerów z Rzędkowic po przeżyciach. A poza tym "wspinacz nie wielbłąd - musi się upić".
Om... Mani Stone
Wrzesień w górach - ukochana moja pora roku. Zapach śniegów zaczajonych w niebiosach i granatowa chmura nad mieszanym lasem granitu, w którego cieniu zamarza woda. Te i inne motywy wielokrotnie już opisane, albo nie opisane.
W lodowatym blasku księżyca pod zerwą nasza przystań. Nie mogę zasnąć - trudno uwierzyć, że to już jutro. Ogarnia mnie zmęczenie minionych dni, przepełnionych mozołem transportowania żelaza pod ścianę. A lodowiec jest nieznośny - jeden z najdłuższych i najbardziej niewygodnych w Himalajach.
Obrazy bezwiednie przemykają. Śnią mi się lata dzieciństwa, kiedy zboczenie z trasy i zabłąkanie wśród dróg, lasów i pól urastało do rozmiarów przygody. Było namiastką podróży do dalekich krajów. Ostatni kolor snu kradnie bezlitosny budzik, swoją parszywą melodią.
Zbyt szybko obejmują nas ciepłe promienie słońca. Wiszący lodowiec pod ścianą jest niebezpieczny: lecą ogromne bryły lodu, seraki niemiłosiernie wykrzywione "jęczą" pod swym ciężarem.
Wyżej, już w ścianie nie jest lepiej i spadające głazy przecinają jedną z naszych lin. Drogę wyznacza ogromna mikstowa rampa. Kamienie wytapiają się z lodu i jeden trafia Stasia w kask, który rozpada się na dwie części. Ogarnia nas strach. Głowa Stasia na szczęście cała, więc napieramy dalej.
Późnym popołudniem docieramy do czerwonej turniczki i tu rozbijamy nasz ścianowy namiocik. Następnego ranka rzeczywistość budzi frustrację. Pada gęsty śnieg. Wraz z nim kłębi się poczucie bezradności i niemocy. Lecz dziwny splot smutku i nadziei pozwala nam wyrazić twórczą postawę - trzy noce i dwa dni nie ruszywszy się z miejsca, walczymy z mroźną masą.
Czwartego dnia niebo wypiękniało. Teraz możemy zabrać się do rzeczy. Gładkie lustro środka wschodniej ściany Kedar Dome czeka na nas. W tej partii brak jest jakichkolwiek wiodących formacji. Punktem odniesienia stała się dla nas upiornie wyglądająca, poderwana baszta, na szczycie której widać małą półką w kształcie litery "M".
Droga rodzi się w patetycznym napięciu, które bliższe jest boskiej nirwany niż codziennej rutyny. Pasja, z jaką przechodzimy kolejne metry ściany budzi we mnie głębokie zastanowienie. Zerwa jest trudna, taka jaką lubimy, wątłe ryski, słabe stanowiska, dudniące płyty granitu. Klasyka niczym z Ryby na Marmoladzie, hakówka misterna: A1+ - jedynki, A2 - dobre sky-hooki, A2+ - słabe. Codziennie zmieniamy się na prowadzeniu, daje to okazję do niewyrażalnego wytchnienia. Pozwala zebrać chęć do pójścia wprzód, w nieznane.
Parę kolejnych dni w doskonałej pogodzie pniemy się uparcie w górę, a na noc zjeżdżamy do namiotu. Ściana stała się dla nas spotkaniem całej jaskrawości życia. Jest to miejsce kataraktycznie żądające zapłaty za każdy przebyty wyciąg. A jednak ani trudności techniczne, ani lodowaty ziąb, który ogarniał ścianę, gdy słońce, jakże szybko, chowało się za Filar Węgierski, nie były nam zbytnią przeszkodą. Wręcz przeciwnie. Nasze ciała, nasz umysł stawały się twardsze, każdy urobiony metr wyzwalał pozytywną dawkę energii. Co wieczór żywiołowo rozprawialiśmy o przebytym odcinku i o tym co nas będzie czekać wyżej, no i oczywiście o tysiącu innych, mniej lub bardziej ważnych spraw... Rozważania na tematy filozoficzno-moralne zwykle kończymy stwierdzeniem, że... pora już późna.
Jedyną rzeczą stałą jest tu zmienność i napór żywiołów. Dziewiątego dnia dochodzimy do stromej lodowej półki, gdzie zakładamy biwak. Uporczywie pracując czekanami wyciosujemy platformę pod namiot. Pierwszy raz od ponad tygodnia ściągamy z siebie uprzęże i ostrożnie, pozbawieni autoasekuracji, układamy się do snu. Gdzieś w środku nocy powracają stare nieszczęścia. Jest cicho, słychać tylko szelest osuwającego się śniegu. Czas euforycznej wiary w przemianę aury minął. Pogrążeni w letargu leżymy bez ruchu. Gdy ponownie zasypiam, spada na nas coś większego. Przenikający mrok utajonych zakamarków świadomości - nie ma alternatywy dla piekła bezduszności gór. Jacek, który leży od zewnętrznej strony, mówi zdławionym głosem, że jest całkowicie przysypany. Przestraszeni wygrzebujemy się spod śniegu, do wnętrza wdziera się zimny bicz - burza szaleje. W lekkiej panice zakładamy uprzęże i resztę nocy spędzamy na siedząco, podtrzymując rękami i nogami uszkodzony namiot. Każdy z nas bez bólu przenosi się w strefę własnej wyobraźni. Następnego dnia w porywistym wietrze Staś i Jacek przechodzą jeden trudny wyciąg i zjeżdżają do namiotu, gdy śnieg znowu zaczyna sypać. Znaleźliśmy się w kłopotliwej sytuacji. Kończy się żywność, a wycofanie się z tego miejsca w tych warunkach jest niemożliwe. Lawiny śnieżnego pyłu groźnie omiatają całą zerwę.
Wspinanie, cholera, nas zgubi... Żyję. Umieram, żyję.
Półka na szczycie "M-Tower" jest mała, z ledwością mieści się na niej nasz namiocik. Codziennie wieczorem gotujemy główny posiłek dnia - zupę z makaronem. Gdy żremy to cudo, mamy niebo w gębie i chwilowo złudne uczucie sytości. W nocy temperatura spada do -20 stopni, na ściankach namiotu osadza się gruba warstwa szronu.
Jedenastego dnia niebo trochę się przeciera. Linia drogi prowadzi wprost w górę pionowymi zacięciami, do których dostajemy się wykonując serię wahadeł. Wysokość wzrasta, każdy ruch powoduje szybsze bicie serca. Późnym popołudniem nadeszła kolejna śnieżyca, która nabiera ciemnego, przerażającego koloru, jakby rodem z koszmarnego snu.
Dwa dni później docieramy w pobliże krawędzi ściany. W południe niebo pociemniało. Była godzina pierwsza, gdy znajdowaliśmy się w centrum wschodniego wiatru, który uporczywie nękał nas od paru dni. Gdy przechodzimy misterny trawers, dopada nas kolejny ciężki opad śniegu. Na domiar złego przy próbie wbicia nita, rozpada się spitownica. Wyciąg jest ryzykowny, prowadzi gładkimi płytami pod okap, z krawędzi którego zwisają girlandy ażurowych sopli. Z wiszącego stanowiska idziemy wprost przez wyrwę w przewieszkach, krótkim pionowym sopelkiem, którym dostajemy się do śnieżnego żlebu. Pierwsze tak płaskie i prozaiczne miejsce od wielu dni wspinaczki. Wicher przybrał na sile. Do szaleństwa zacina pyłem śnieżnym w nasze zalodzone twarze, gdy poprzez tuman śniegu staramy się dostrzec koniec ściany.
Wbrew naturze wspinając się pod prąd śnieżnej rzeki, przechodzimy jeszcze jeden wyciąg. Pod małym skalnym progiem łączymy naszą drogę z trasą, którą 10 lat temu wytyczyła silna ekipa Węgrów (Lewy Filar). Pomiędzy uderzeniami pyłówek dostrzegamy oddalony o sto metrów wierzchołek ściany.
Targani wichrem i strachem doznajemy mizerii duchowej. W tych warunkach nie przejdziemy najeżonej nawisami śnieżnej grani szczytowej. Na nasze stanowisko co chwilę spadają pyłówki - przez tę ścianę zapadnę w psychozę maniakalno-depresyjną. W ostatnich pięciu dniach zanotowano wszystkie rekordy pogodowe XX wieku.
Na siedząco spędzamy ostatnią ciężką noc w ścianie. Ciemna mroźna masa przenika w głąb ciała, w obolałym umyśle ogniskuje się rozterka. Cóż to w nas jest, los nam to zgotował, przegrywamy, a może wygrywamy? Tej nocy w naturalny sposób odradzają się myśli. Z jednej strony o dekadencji, z drugiej - o początku czegoś nowego. Te góry, cierpienie, nadzieja, uczyniły z nas tych, wierzę: "którzy tworzą więcej, posiadając mniej". W nocy przestaje sypać, zamiast dostrzec pułapkę, czepiamy się cienia nadziei. Parę godzin później nadciąga kolejna burza z Tybetu (...).
Jacek Fluder i Janusz Gołąb
Z archiwum Magazynu GÓRY
(kg)