baner
 
 
 
 
baner
 
2013-11-04
 

Spity w Tatrach - Bujdałka

Niestety, 1 listopada po długiej chorobie odszedł od nas Wojtek "Rekin" Wenta. Chcielibyśmy, abyście przy lekturze napisanej przez Niego bujdałki wspominali go jako osobę pełną pogody ducha i pasji wspinaczkowej.

Początki nie były łatwe. Chodziło przecież o przełamanie pewnej bariery. Zwolenników było tylu, co przeciwników. Z jednej i drugiej strony osoby o niekwestionowanym dorobku w górach. Ze wszystkimi się kumplujemy. Ba, mimo że chrapią, śpimy razem w namiocie. Co robić?

 

Nawet autorytet wspinaczkowy Maćka Tertelisa, mojego przyjaciela i od kilku lat wspinaczkowego partnera, wydawał się za mały na takie przedsięwzięcie. Na początku Diabelska Alternatywa Głazków z kilkoma spitami. Potem Fantazja na Żabim Mnichu. Według sławnego przewodnika, wówczas „jedyna kompleksowo wyposażona droga w Tatrach”. Autorzy powtórzeń błogosławili cytat w myślach, wpinając się do klekoczących blaszek na osławionej płycie. Co wrażliwsi chcieli dobić kilka punktów lub autora opisu. Na taborze zrobiło się fajnie, bo pachniało linczem. Po ofierze zostałby aparat fotograficzny i lornetka. Pojedyncze punkty pojawiły się także na Mnichu i Kazalnicy, wbite przez Piotra Dawidowicza przy odhaczeniu słynnych dróg.

 

 

Fot. arch. Wojciech Wenta


Zaczął Czyż. Zawołał nas i z dumą pokazał. To była pierwsza wiertarka na taborze. Jacek znęcał się nad kamieniami, testując akumulator, wiertła i kotwy. Jednak w 1993 roku nie otworzył żadnego projektu. My, z naszą ręczną spitownicą, zdawaliśmy się tkwić w innej epoce. Porzuciliśmy projekt, który Piotr Mikser Drobot zamieni niebawem na Lobby Instruktorskie, skupiając się na mniejszym, lewym kancie Mniszka. Aby zwiększyć efektywność obijania, pożyczyliśmy od krakusów spitownicę, do miana której pretendowała manetka od motoroweru Komar z dospawanym gwintem.
– Masz, potem się zmienimy – powiedział Maciek, dając mi ten cud techniki do ręki. Podczas pracy na Mniszku udało mi się posłać ją w czeluść, co kosztowało nas flaszkę. Drugą trzeba było postawić Zwierzakowi [Tomkowi Kohlerowi – przyp. red.] i Bodziowi [Bogusławowi Kowalskiemu – przyp. red.], którzy przez przypadek znaleźli to cholerstwo w Mnichowym Żlebie.

 

Krakusi niezmiernie się ucieszyli, odzyskawszy zgubę, w ich mniemaniu prawie dorównującą Petzlowi. Droga Cud Niepamięci przez chwilę cieszyła się powodzeniem. Szybko – po deszczu, który ją wyczyścił – została przeceniona. Kilka spitów robiło wrażenie, ale to jeszcze nie było to. Innym przeżyciem było kupowanie gruszki do lewatywy do czyszczenia otworów. – Jaki rozmiar? – zapytała pani w aptece. – Największy – odparliśmy przy rechocie kolejki.

Nastał 1994 rok. Ojciec Maćka zlitował się i dorzucił się do wiertarki. Drugą przywiózł Czyż. Trzecią Drobot. On i Mikowski rzucili się na Kazalnicę. Po południu rozeszła się fama – odhaczyli i obili Direttisimę. Konkurencja zawyła z zazdrości. Pomimo późnej pory zdobywcy nie wracali. Jak w książkach – szykował się sukces okupiony tragedią. Nawet szefowa taboru lekko się zaniepokoiła. Wrócą – zawyrokował Maciej, kładąc się spać. Zdobywcy przyczołgali się w nocy. Ich stan wskazywał na wyczerpanie bynajmniej nie wspinaniem. Aby się wzajemnie nie pozabijać, zorganizowano okrągły stół. – Mam projekt na Czołówce – rzucił Czyż. – Miejsca jest dla dwóch. Szybko dogadał się z Tomkiem Kohlerem. Efektem współpracy były kompleksowo obite Preludium i Greystone. Andrzej Mucha z Dominikiem Malcem bąknęli o lewej Kopie Spadowej. My poszliśmy środkiem. Kiedy ubezpieczaliśmy wiertarką Pachniesz Brzoskwinią, dobiegały nas odgłosy stukania. Krakusi ze swoją spitownicą przypominali dwa dzięcioły.

 

Było tylko kwestią czasu, kiedy nastanie „ten dzień”: ze ściany doszło nas nieludzkie wycie. Dominik, człowiek o długich włosach, wisiał na własnej fryzurze wplątanej w przyrząd zjazdowy w pozycji „włosy w pionie, wspinacz w poziomie”. Andrzej na górze był bezsilny. My pokładaliśmy się ze śmiechu, obserwując próby wyrywania cebulek i odciążenia liny. Wrzaski trwały do wieczora. Rano Dominik pojawił się pod ścianą z ujmującym uśmiechem i w gustownej chusteczce na głowie. Nazwa Jak Oskalpować Apacza była z życia wzięta.

 

 

Kopa Spadowa. Wojciech Wenta na trzecim wyciągu podczas I przejścia Pachniesz Brzoskwinią w 1994. Fot. M. Tertelis



Aby nie oszaleć, lataliśmy na Zadniego Mnicha. Efektem tych wycieczek były trzy w całości ospitowane drogi. Teren ewidentny. Kompleks Stolicy powstał z marszu, był logicznym rozwinięciem wariantu Maćka do Drogi Gromka. Na Masowanie Kompleksów obok Drogi Mroza zwracali uwagę już inni. Trzeba było się śpieszyć. Wakacje w Tybecie powstały ad hoc. Kuba Rozbicki i krakusi po powtórzeniach utrzymali wycenę, więc nie obawialiśmy się darcia z nas łacha.

 

Aby urozmaicić życie, wprowadzaliśmy limity czasowe. Na przykład trasa tabor - Orłowski na Zadnim – tabor zajmowała cztery godziny. Byliśmy młodzi, wybiegani, świat należał do nas. Towarzystwo samo sobie podnosiło poprzeczkę, szczególnie kondycyjną. Młodzi starali się dotrzymać kroku starszym. Marcinowie Tomaszewski i Michałek stwierdzili kiedyś, że... idą się powspinać do Kieżmarskiej i na Łomnicę. Przyszli po paru dniach, zrobiwszy jakieś straszne drogi. Bodziu wstał po kawie, rozejrzał się, stwierdził, że jest sam i wrócił wieczorem, po przejściu grani Moka. Wszyscy się znali, nie było ściemniania i problemów z partnerami. Tabor tętnił życiem. Przyjechał Tomek Samitowski, wówczas świetny wspinacz skałkowy. Wieczorem przy kartach i winie zapytał, gdzie jest Mnich i jak się tam idzie. Kpinom nie
było końca. Rano poszedł i zrobił kombinację na wschodniej, od której wszystkim opadły szczęki. Nikt się już nie śmiał, gdy przy kolacji pytał o kolejne ściany.

Maciej w tym czasie aktywnie szkolił. Wówczas – jeśli była taka możliwość – wspinałem się z Krzyśkiem Jacquesem lub innymi kolegami. Jak nie – chodziłem z Maciejem i jego uczniami. Do mitycznych zespołów kursowych należał skład: spadochroniarz, weterynarz i ksiądz. Pół taboru żyło ich przygodami, gdyż każde wyjście było niewiadomą. Godzina i miejsce powrotu nieznane, nierzadko zamiast po południu, wracaliśmy po północy lub rano. Elementem destrukcyjnym mimo wsparcia kolegów był duchowny, jakże różniący się od królującego na taborze ks. Krzysztofa Gardyny. Któregoś razu po przejściu grani Żabiej Lalki schodziliśmy na Żabie Wrotka. Maciej ze spadochroniarzem przeszli przez ostatni
uskok i stanęli na przełęczy. Zanim ruszyli następni, zacząłem schodzić na żywca do chłopaków.

Pomyślałem, że „na wszelki wypadek” wepnę się ekspresem do liny. Chwilę potem stopnie przestały istnieć i poleciałem. Ksiądz w tym czasie – wbrew zasadom – wypiął się z auta i podszedł do krawędzi uskoku obserwować moje wyczyny. Nagle dostał niewidzialnego kopa w tyłek i wyleciał z wrzaskiem w przepaść. Opatrzność zdecydowała, że wpiąłem się w jego linę. Po dojściu na przełęcz Maciej sklął mnie jak szmaciarz konia. Księdzu odpuściliśmy. Całą drogę powrotną go przepraszałem. Był markotny i obolały. Na taborze przywitała nas Anka: – Ty ksiądz, były jakieś dziewczyny i pytały o ciebie, są w Bukowinie. – Dziewczyny? – ożywił się ksiądz. – A pożyczysz rower? Maciek wściekły stwierdził, że wychodzimy o 7.00 rano. – Będę, będę – powiedział duchowny i żwawo pognał na dół. Rano zameldował się około 6.00. Po przeżyciach poprzedniego dnia nie było śladu. Dużo później dowiedzieliśmy się, że porzucił kapłaństwo. Z weterynarzem w nagrodę poszliśmy na Kazalnicę.

Przez dwa miesiące z obawy przed niedźwiedziem sikaliśmy w nocy na krzaki wokoło namiotu. Chaszcze pod koniec sierpnia zmieniły się w cudowne maliny, których z uwagi na użyty nawóz nikt nie śmiał zjeść. Naszym partnerem, gdy tylko mógł, był Robert. Dużo od nas starszy, bardzo stateczny asystent na uczelni, skrywał w mikrociele siłę, która pozwalała mu kiedyś dawać ze szmaty. Zadzwoniliśmy, aby otworzył z nami Brzoskwinię. Wracamy z Maćkiem z gór. Robert zgodnie z umową czekał przed namiotem i... dojadał ostatnie maliny.

Dylematy dotyczące otwierania nowych dróg omawialiśmy wielokrotnie w dyżurce TOPR, między innymi z moim instruktorem, a naszym mentorem Piotrkiem Malinowskim. Akceptował, bo liczył się z tym, że będzie dzięki temu mniej stłuczonych tyłków i skanalizowanie ruchu na kilku drogach. Władek Cywiński jako ochroniarz nie rozumiał, ale jako ratownik akceptował z podobnych pobudek, co ten pierwszy. Jego stosunek najlepiej oddaje nasze spotkanie w dyżurce z Maciejem Rysulą, ujmującym zakopiańczykiem.
– Wasze ekstremy to miałki fiut – huknął Cywka z uśmiechem. – Maciek właśnie powtórzył Drogę Grońskiego na Hińczowej Turni. Droga jest krucha, ale bardzo pouczająca. Było to dopiero trzecie przejście od 1939 roku. To jest wynik, to jest przygoda! – spojrzeliśmy po sobie, a potem przez okno na cel naszego kolegi. Na tabor powlekliśmy się po ciemku jak zbite psy. Po drodze zaatakował nas cień w krzakach oraz sapanie, które oznaczało tylko jedno – niedźwiedź. Maciek z furią potraktował go kamieniami, w niewybrednych słowach każąc mu sobie pójść. Za chwilę sapanie zamieniło się we wrzaski i błaganie o litość, bo okazało się, że chciał ukamienować parkę ściskającą się w kosówce. Mieliśmy zdecydowanie za słabą psychę i robiliśmy się za starzy na romantyzm.

 

 

Maciej Tertelis podczas osadzania asekuracji na Wakacjach w Tybecie, Zadni Mnich. Fot. arch. Wojciech Wenta


W 1995 roku rzuciliśmy się na Mnicha, by zrealizować Wacławy. Praca szła szybko, pomagała nam Magda, żona Macieja. Któregoś dnia na taborze zameldował się wieczorem mój ojciec, turysta górski. – Chciałbym wejść na Mnicha – oświadczył. Tatę zakwaterowaliśmy z Paszczakami. Rano Alicja rzuciła się nam do gardeł. – Specjalnie to zrobiliście, bydlaki! Starszy pan chrapał całą noc.

Nigdzie nie możemy pójść! – czym prędzej pognaliśmy na górę. – Tato, tak wyglądają taternicy – oświadczyłem, pokazując tłumek na zachodniej ścianie. – A tak wspinaczka „na żywca” – wskazując bohatera, który dziarsko ruszył Skierskim do góry. Solista na końcu płyty zatrzepotał nerwowo i zwalił się na dół, wprost pod nogi ojca. – Nic ci się nie stało? – zapytał przestraszony starszy pan. – Nic – odpowiedział lotnik, po czym kuśtykając oddalił się w kierunku szlaku. Przywiązany woreczek z magnezją świadczył, że trudności na jego drodze jeszcze się nie skończyły.


Wacki, które zrobiliśmy szybko i bez przygód, urozmaicaliśmy wypadami „za winkiel”. – Dlaczego na wyjściu z Kosińskiego jest trawa w półkole? – zainteresowałem się. – Pójdziesz, to zobaczysz – skwitował ze śmiechem Maciek. – Dla mnie trawy starczyło – dodał tajemniczo. Fereńskiego kontynuowaliśmy Kosińskim. Wychyliłem głowę z drugiej przewieszki. Trawa była tuż-tuż, a ja nie mogłem jej dosięgnąć. Ci przede mną ją wykarczowali. Abym tylko mógł zwolnić obie ręce. Po walce z godnością oddaliłem się w czeluść. Potem przyjaciel długo tłumaczył mi, jak wyjść i poskładać się bez trawy.

Innym razem zza kantu na Międzymiastowej dochodziły wzburzone głosy. Temperatura wyraźnie rosła w zespole złożonym z dwóch pań i pana. Spotkaliśmy się na stanowisku wyjściowym. Jedna z dziewczyn z furią poszła na „ściankę z klincalami”. Po wyjściu odwiązała linę i przez półki zeszła do domu, nie czekając na partnerów. Awantura musiała być naprawdę niezła. Druga z pań po ściągnięciu liny odważnie zaatakowała problem. Nagle odpadła, a ekspresy urywały kolejne sznurki, do których były powpinane. Dużo niżej wyhamowała pupą na płycie, straszliwie drąc odzienie. Po walecznym odzyskaniu sprzętu para zjechała.

 

W kolejnych latach tempo obijania dróg w Tatrach wyraźnie spadło. Mucha i Tomek Ferber otwierają Porfaworę, inni koledzy Bastion, my z Maćkiem walczymy bez skutku na obitej wcześniej Alabamie, Maciej prowadzi MuMuMu na Zamarłej (też ubezpieczone wcześniej) i prostowanie Wacków. Drobot kompleksowo rozprawia się z Kościelcem, sytuując tam popularne i trudne linie. Swoich spitów doczekuje się Kazalnica (Wędrówka Dusz, Gacopyrz, ścianka na Długoszu) Po kilkunastu latach wchodzi w życie „Porozumienie Tatrzańskie”.

 

 

Maciej Tertelis podczas prowadzenia tzw. Okapu Tertelisa vel W poszukiwaniu Straconego Czasu. Kościelec 1992 rok. Fot. arch. Wojciech Wenta


Nową jakością samą w sobie jest obicie Mnicha i dostosowanie go do bezpiecznego wspinania. Na Alabamę wróciliśmy w 2007 roku – znów bez sukcesu. Namówieni przez Artka Paszczaka i Szalonego [Piotra Korczaka – przyp. red.] udaliśmy się na Sprężynę, obitą według nowych standardów. Przy wejściu na półki dobiegło do nas truchtem dwóch mocno wyżyłowanych małolatów. – Czy mogą panowie nas przepuścić? – zapytali. – Bo goni nas grupa karków, na których krzywo spojrzeliśmy, kiedy jedli śniadanie w schronie. Na pewno chcą nam ryje obić – dyszeli wyraźnie przestraszeni młodzieńcy. – Na Mnicha nie wejdą, na Międzymiastową tym bardziej – gadali jeden przez drugiego. „Świat zwariował” – pomyśleliśmy z Maciejem. Po zrobieniu drogi i wyjściu na wierzchołek naszym oczom ukazała się duża grupa osiłków. Jeden z nich był wyraźnie znajomy. – Co to za cyrk? – pytamy, witając się z Wojtkiem Mateją i Jasiem Tyborem. – Zaliczenie z przedmiotu „wspinaczka” dla policealnej szkoły detektywów – padła odpowiedź naszych kolegów. Zeszliśmy bez komentarza – szło nowe.

Mija dwadzieścia lat. Temperatura wokół spitów i ringów nie zmalała, choć dziś oprócz Mnicha trudno wskazać w polskich Tatrach Wysokich nowe linie powstałe w stylu francuskim. Są to raczej punkty umieszczane na popularnych drogach dla zminimalizowania potencjalnych niebezpieczeństw. Wówczas do największych przeciwników stałych punktów należeli między innymi Artek Paszczak (główny ideolog), Krzyś Jacques czy członkowie Dream Teamu. Dziś trudno sobie to wyobrazić, ale adwersarze kumplowali się, razem spali w namiotach, a nawet – o zgrozo – wspinali się razem w zespołach. To, że mieliśmy różne zdania, nie przeszkadzało nam wspólnie pić piwa przy jednym stole, żreć z jednej menażki, a temperaturę sporów podnosił wyłącznie fakt, kto ma ją umyć.

Macieja Tertelisa poznałem w 1990 roku. Od 1991 roku przez 22 lata kilkaset razy wiązaliśmy się liną w różnych górach i skałach. Ukształtował mnie jako wspinacza, trwał przy mnie w naprawdę ciężkich chwilach, gdy byłem daleko od gór. Za tę przyjaźń i zaten uśmiech bardzo Ci Maćku dziękuję.

 

Wojtek Wenta

 

Artykuł pochodzi z GÓR nr 222


Pogrzeb Wojtka "Rekina" Wenty odbędzie się w czwartek, 7 listopada 2013 roku. Będzie podzielony na dwa etapy.

I etap - msza żałobna - odbędzie się w Szczecinie o godzinie 8.00 w Kościele przy parafii rzymskokatolickiej p.w. Przemienienia Pańskiego, przy ulicy św. Kingi 3 (dzielnica Gumieńce),

II etap - ceremonia złożenia urny w grobie - odbędzie się w Świnoujściu o godzinie 15.00 na Cmentarzu Komunalnym przy ulicy Karsiborskiej 11 (wymagana przeprawa promowa).


Z uwagi na ograniczenia czasowe związane z organizacją pogrzebu prosimy, aby kondolencje po mszy żałobnej składały tylko osoby, które nie będą uczestniczyć w ceremonii na cmentarzu.

Agnieszka Wenta prosi, aby osoby związane z górami zabrały dziabki, aby uczcić w ten sposób górską pasję Wojtka.

W przypadku pytań można pisać na adres lockies@wp.pl lub dzwonić na numer 721 220 230.

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com