Mimo bajkowej scenerii opuszczamy połudzień Taja bez większego żalu. Niestety, boom wspinaczkowo-backpakerski w ostatnich kilku latach znacznie odmienił oblicze tego miejsca. W głębi duszy liczymy na dużo większe atrakcje, bo cel jest przecież znacznie bardziej egzotyczny. Liczymy też na przychylność niebios w zasadniczej części wyprawy do Laosu. Wydaje nam się ona niezbędna, bo jak na razie do celu wciąż daleko, a perypetii nie brakuje.
Jeszcze w Warszawie okazało się, że nasze bilety do Kijowa, skąd lecimy do Bangkoku wystawione są na inną datę niż sądziliśmy, a w dodatku termin ten już minął... Na szczęście znalazły się dla nas miejsca, a zmiana kosztowała nas jedyne 100 dolców na osobę. Wytłumaczyliśmy sobie, że taka amatorszczyzna już na starcie przytrafić się mogła wyłącznie prawdziwym profesjonalistom. Tymczasem pozostało 10 minut do odlotu. Pędzimy, by nadać nasze przepastne bety i znowu amba... Nasz konkretny nadbagaż wyceniono na 50 PLN za każdy kilogram, a szpeju jest o tyle za dużo, że serce pęka, gdy tak łatwo odpływa miesiąc wypasionego lajfu w Azji …
Za pozornie tani Aerofłot bekamy więc niemal jak za prywatny samolot. Jednak już na pokładzie pozbywamy się resztek lordowskich złudzeń: żarło jak w klasycznych rosyjskich liniach, o braku telewizora nie wypada mi wspominać, bo i tak nie używam.
Finansowej padaki już na wstępie naszego tripa dopełniło popsucie się kamery, która na skutek wszechobecnej wilgoci i niszczącego działania słonych oparów wód Zatoki Andamańskiej odmówiła posłuszeństwa już w pierwszej części wyprawy. Pod wyśmienitym pretekstem poszukiwania nowego sprzętu Bangkok zassał nas więc na dłużej. Nie rwaliśmy bynajmniej z tego powodu włosów z głowy, a przymusowy kibel na Khaosan Road upływał miękko w atmosferze właściwej dla tego miejsca. Kupiony w końcu wymarzony przez Sławka Soniaczek VX2100 owinęliśmy sterylnie folią bąbelkową i udaliśmy się do najbliższego buddyjskiego klasztoru, niejako w celu podbicia gwarancji na sprzęt, czyli po błogosławieństwo tutejszych mnichów. Z koralikami na nadgarstkach, zawiązanymi na good luck przez tłuściutkiego, niczym nasi rodzimi, mnicha ruszyliśmy w dalszą podróż, ufając, że buddyjskie talizmany zadziałają na naszej nowej drodze…
Laos przywitał nas totalnym zlepkiem kultur i pomieszaniem stylów. Potworna bieda i zacofanie robią wrażenie nawet, gdy porówna się ją do innych krajów rejonu. Ten stan ekonomii, mający swoje źródła w komunistycznej izolacji kraju, paradoksalnie sprzyja wyjątkowemu poszanowaniu tradycji i religii. A to, w połączeniu z typowym dla dzisiejszej Azji kapitalizmem, tworzy przedziwny melanż, niespotykany nigdzie indziej. Dodajmy do tego resztki francuskiej architektury kolonialnej w miastach i apele z pieśniami narodowo-wyzwoleńczymi śpiewanymi przez dzieci na szkolnych podwórkach (w cieniu palm i wciąganej na maszt nieaktualnej już radzieckiej flagi). Można pomyśleć, że znaleźliśmy się w świecie, którego nie ma.
W położonej przy granicy z Tajlandią uśpionej stolicy kraju Vientiane wyczyściliśmy niemal do cna jedyny w kraju bankomat i z reklamówkami niewiele wartych banknotów (1 USD = 11000 kip) ruszyliśmy na północ. Po kilku nieplanowanych przystankach związanych z „drobnymi naprawami” busa wiemy, że również do rozkładów jazdy należy podchodzić z właściwą dla tych stron tolerancją. Naszym celem był potężny krasowy masyw w okolicy miasteczka Vang Vieng, gdzie planowaliśmy skupić się na eksploracji skał, których według naszej widokówkowej wiedzy miało być mnóstwo. Kilkusetmetrowe wapienne stożki tworzyły naprawdę niezwykły krajobraz, jednakże ściany w okolicy Vang Vieng okazały się być średnio przydatne wspinaczkowo. Zarośnięte totalną dżunglą, która wdzierając się wszędzie, nie oszczędziła nawet pionowych i przewieszonych formacji. Mówiąc krótko: ściana jest, ale zieleni... Jedyne możliwości na nowe drogi, jakie wypatrzyliśmy, znajdowały się we wnętrzach tych niezwykle malowniczych gór, a dokładnie mówiąc w jaskiniach… Tam, gdzie dżungli nie udało się jeszcze wedrzeć, a wapienne, lite formacje aż prosiły się o poprowadzenie dróg. We wnętrzach tych panowały idealne, w porównaniu z lądem, temperatury. Niestety, królowała tam również nieznośna ciemność, która nas „szczurów lądowych” nie napawała optymizmem i wolą walki...
Cały tekst dostępny we wrześniowym numerze GÓR nr 9 (148) 2006. Zapraszamy do lektury!
Tekst: Jacek Kudłaty
Zdjęcia: Jacek Kudłaty, Sławek Sławatecki
(dg)