baner
 
 
 
 
baner
 
2005-11-01
 

Pustelnik Bros - sezon w Yosemite

 Pamiętam, że gdy pierwszy raz patrzyłem na El Capa, to nie wyobrażałem sobie, że mamy próbować wejść na niego klasycznie. Początkowo ten granitowy monolit wydaje się gładką, niemożliwą do zdobycia fortecą.


Piotr Drożdż: Zacznijmy od pobytu w Tuolumne Meadows, od którego zaczęła się Wasza amerykańska przygoda. Próbowaliście jakiś trudniejszych lub bardziej psychicznych dróg w tym rejonie, czy też potraktowaliście pobyt tam jako typowy rozwspin?

Adam (A): W Tuolumne chodziło nam przede wszystkim o rozwspinanie i zapoznanie się ze skałą. Zdecydowanie postawiliśmy na ilość i robiliśmy dużo łatwych lub średniej trudności dróg. Najtrudniejszą była jednowyciągowa 5.12a Goldfinger. Ponieważ zależało nam na  podszkoleniu się we wspinaniu w rysach, nie chcieliśmy w ogóle próbować sławnych runoutowych płyt. Choć niewątpliwie niektóre z klasyków, jak Bachar – Yerian albo Peace, wyglądają imponująco i fajnie byłoby je kiedyś zrobić.
Poza tym Tuolumne jest położone na wysokości około 2500 metrów, więc kiedy zjedzie się do doliny, przez pierwszych parę dni czuć zapas w płucach.

Opowiedzcie o swoich ogólnych odczuciach po dotarciu do Doliny. W końcu mówi się, że każdy wspinacz powinien choć raz odwiedzić to miejsce i prawda jest taka, że większość o tym marzy...

A:
Aaaaaaaaaaaa i zapiera dech w piersiach. Pierwszy wjazd to oszołomienie, jakbyś dostał czymś w łeb. Ściany są ogromne, wszędzie i prawie na wyciągnięcie ręki. Pamiętam, że gdy pierwszy raz patrzyłem na El Capa, to nie wyobrażałem sobie, że mamy próbować wejść na niego klasycznie. Początkowo ten granitowy monolit wydaje się gładką, niemożliwą do zdobycia fortecą. Z czasem dopiero dostrzega się formacje oraz mozaikę rys i półek. Później natomiast człowiek przyzwyczaja się i zaczyna myśleć, że to wcale nie musi być takie trudne.


Paweł (P): Pierwszy widok El Capa wywołał uczucia jednoznaczne. Po pierwsze skurczybyk jest wielki, po drugie stromy, po trzecie dla nas obu była to prawdopodobnie największa zerwa, jaką widzieliśmy (w każdym razie ani Dru, Piz Badile czy Cimy nie robią takiego wrażenia), a po czwarte – stoi 100 metrów od asfaltu. Ale Dolina to nie tylko El Cap. Wszędzie dookoła masa imponujących, naprawdę spionowanych turni. 

A: Zupełnie inna rzecz to turystyka i zwykłe życie w Dolinie. Tu odczucia są skrajnie odmienne. Kiedy okazało się że turystów jest więcej niż na molo w Sopocie, ranger nie chciał pozwolić nam przejść przez jezdnię, a „dzika” zwierzyna wciąga wszystko, co jej się pod nos podstawi, chciałem od razu stamtąd uciekać. Yosemite National Park to idealnie zorganizowane miasto. Z siecią marketów, hoteli, restauracji i różnych atrakcji, jak zwiedzanie doliny z pokładu busa. Jeżeli wspinanie ma się kojarzyć z odkrywaniem nowego i oderwaniem od cywilizacji, to jedynym sposobem jest wbicie się w ścianę i życie w niej. Choć i tak z każdego miejsca w dolinie widać albo drogę i coweekendowy sznur samochodów, albo światła Camp Curry i Awahaneche Hotel.

Pierwsza Wasza droga w Yosemite to Steck-Salathe na Sentinel Rock. Jak wspominacie tę wspinaczkę? Podobno typowo „kominowy” charakter jest nieco przesadzony – zarówno w Great Chimney, jak i w słynnych Narrows niekoniecznie trzeba stosować typowe giełganie w kominie?

A: Tak do końca to nie była to nasza pierwsza droga w dolinie. Wcześniej robiliśmy East Butress na Middle Cathedral Rock, gdzie mieliśmy już okazję doświadczyć co nieco „kominowania” i przeżyć naszą pierwszą przygodę. Zabraliśmy w ścianę tylko litr wody i tak się odwodniliśmy, że Paweł przy zejściu pomylił drogę i dotarł do wózka z godzinnym opóźnieniem.
Każda droga ma swoją własną historię, jednak w Yosemite historie te niewiarygodnie często przeradzają się w mity. Historycznie nadane poszczególnym wyciągom nazwy, przestają pełnić funkcję informacyjną lub pamiątkową, a zaczynają przypominać duchy, które krążą w powietrzu i z którymi trzeba się zmierzyć. Tak jest między innymi ze Steck – Salathé. Maciek z Wawą powiedzieli, że gdybyśmy nie przeszli jej przed nimi, pewnie jeszcze długo sami nie zdecydowaliby się na tę drogę, ponieważ tak wiele się o niej nasłuchali. A droga jest naprawdę piękna i wcale nietrudna. Warto wyobrazić sobie jej pierwsze przyjście i jaką wyobraźnię musieli mieć Steck i Salathé, wyszukując tak logiczną i relatywnie łatwą linię na tak wielkiej ścianie.

P: Giełganie trzeba stosować. Komin jest głęboki na kilka metrów i szeroki akurat na tyle,  że zmieścisz się w pozycji „na śledzia”, więc innych opcji raczej nie masz. No chyba, że ta, która pozwoliła  panu Salathé na pierwsze przejście, czyli drabina nitowa na zewnątrz komina.
Trudno nie jest w tym sensie, ze giełganie jest dość łatwe do opanowania i jeśli tylko jesteś w stanie zapomnieć o piekącym bólu kolan i łokci, to dasz radę tamtędy przejść. Poza tym trudno jest chyba z tego komina wypaść, bo napięcie dowolnego mięśnia ciała powoduje, że przestajesz się obsuwać.



A jak odczuliście trudności owianego złą sławą Wilson Overhang, który po urwaniu się chwytu potrafił zdziwić niejednego wspinacza?

A:
W gruncie rzeczy pod względem trudności nie różni się on niczym od pozostałych wyciągów. Nie chcę nawet myśleć, jak duży musiał być ten chwyt, żeby jego brak miał poważnie coś utrudnić, skoro w zasadzie jest to również komin. I choć też spodziewałem się czegoś ekstra, to tak naprawdę więcej problemów sprawił mi następny na tym wyciągu 5.9-kowy „squeeze”.

Mimo wszystko żywiec Henry’ego Barbera na tej drodze z 1972 roku musi chyba robić wrażenie... (choć na trawersie na płytowym wyciągu, podprowadzającym pod Great Chimney asekurował się w jednym miejscu, za pomocą długiej pętli przyczepionej do jednego punktu)...

A:
Z należytym szacunkiem i po amerykańsku – Wooow!!!

Notabene Derek Hersey zabił się właśnie w tym miejscu...

A:
Nic dziwnego. Jeśli w kominie zastanie cię burza, to bez akwalunga i średniowiecznej zbroi się nie da powalczyć.

Kolejny absolutny klasyk to The Regular North Face na Rostrum, uważany jest za wzorcową wspinaczkę rysową, na której znajdziemy wszystkie  typy klinowania w każdym rodzaju i rozmiarze „szpary”. Z tego co wiem, droga dostarczyła wam sporo pozytywnych doznań...

A:
Racja, ta droga to niesamowita lekcja wspinania w rysach. Jest równo przewieszona i żaden wyciąg nie jest łatwy. Tym bardziej, jeśli zaczyna się je łączyć, co miałem okazję zrobić z 4 i 5 wyciągiem. Sam nie byłem pewien, czy jest to dobry pomysł, ale Paweł po porozumieniu z Amerykańcami krzyczał, żeby iść dalej, więc szedłem. Dopiero na stanie dowiedziałem się, że goście, owszem, wiedzieli, że się da, ale jeszcze nigdy nie widzieli, żeby ktoś to robił. Trochę szkoda tego jednego wyciągu off-width, z którego spadł Paweł, bo w gruncie rzeczy nie był on najtrudniejszy na drodze.

P: Też żałuję, ale trzeba przyznać, że była to konsekwencja błędu popełnionego 100 metrów niżej, he he. Trzeci wyciąg to piękna równiutka rysa, opisana jako „killer hands”. Ciąg 5.9 z miejscami 5.10. Przymierzyłem ręce, jakoś nie siadały, jakby za szeroko, ale dilfer pasował idealnie… No więc wszedłem w dilfra, który opuściłem po 40 metrach na kończącej wyciąg półce… Oczywiście byłem wypluty, jakbym nie wiem co zrobił, no i potem srodze się to zemściło. 

Regular North Face na Rostrum to dobry pretekst, aby porozmawiać przez chwilę ogólnie  o wspinaniu w rysach. Najpierw mała retrospekcja – wróćmy na chwilę do Polski. Podobno przed wyjazdem przygotowywaliście się do wspinania w rysach na własnej asekuracji, ćwicząc w naszych skałkach? Opowiedzcie o tych doświadczeniach – jakie drogi przeszliście, w jakim stylu, itp.

A:
Dla mnie była to trochę kwestia kontynuacji tego, co robiłem w gritcie, trochę chęć przygotowania się (choćby nawet iluzorycznego) do wyjazdu do Yosemite, a przede wszystkim potrzeba zrobienia czegoś nowego. Po powrocie z Hiszpanii, czyli w maju, sporo czasu spędziliśmy w białych skałach, a w szczególności Rzedkowicach – świątyni czystego VI.1+. Tam zrobiłem Blood Sweat and Tears, Najtrudniejszą Rysę Świata, Łabędzi Śpiew (wszystkie RP). Do tego Kołkówkę, Ryski Wacha i spadłem, już wyłażąc z Komina Gwoździa w Podlesicach, z kolei na Jastrzębniku prowadziłem Linię Specjalną i Rysę Płonki. To był bardzo fajny czas, bo okazało się, że jest całkiem sporo zapomnianych, długich i ładnych dróg, które można zrobić całkiem bezpiecznie na własnej asekuracji. Nietrudnych, ale technicznie wymagających. Przy okazji zobaczyłem, jak bardzo zapomnianą sztuką w naszych skałach jest wspinanie na własnej asekuracji. Pamiętam, że jak robiliśmy Pokrzywki na Lechworze, znajomi pytali, czy jesteśmy szaleni. Szkoda, ponieważ wiele z tych dróg (z Pokrzywkami na czele) do dobrej asekuracji nie wymaga niczego więcej oprócz kompletu kości i kilku pętli. A na pewno można się na nich ciekawie powspinać i odkryć coś innego, niż wstawienia do ręki na połogiej płycie.
W czerwcu natomiast byłem w Sokolikach i wspinałem się na tamtejszych rysach. Robiłem Rysę Klimka, Rysę Nowakowskiego na własnej asekuracji, Lewą Rękę Fakira oraz kupę innych ładnych i łatwych rzeczy. Jest to bardzo dobre miejsce do trenowania tego typu wspinania. Szkoda tylko, że część z bardzo dobrze asekurowalnych dróg została poobijana.

Na ile i czy w ogóle wspinanie w polskich rysach pomogło wam w tamtejszym granicie?

P:
To na pewno ważne doświadczenie, ale słabo przekłada się na wspinanie w Dolinie. To zupełnie inna skała i inne rysy. Na przykład na Najtrudniejszej Rysie Świata łapaliśmy się chwytów, a nie klinowaliśmy, więc to taka średnia nauka, gdy stajesz pod rysą w Dolinie, która nie ma pięciu tylko czterdzieści metrów i nie da się oszukać. To znaczy, tak jak mówi Adaś, oczywiście wszystko da się „zdilfrować”, nawet Harding Slot, ale to nie jest sposób na tamtejsze wspinanie. Tak nie osiągniesz postępu, nigdy nie będziesz ani szybki, ani skuteczny. Ale zostawmy ten aspekt fizyczno-techniczny, bo jest chyba mało zajmujący. Warto powiedzieć natomiast o innej nauce, jaką wynosi się ze wspinania po jurajskich rysach. Ja już tu w Polsce, przygotowując się do wyjazdu, dowiedziałem się, że mało umiem i że bardzo wiele mi brakuje. To złagodziło mocno szok w Dolinie. Bo pytasz np. o Henry’ego Barbera. Jego przejścia budzą największy podziw. Ale żeby nabrać szacunku dla dawnych mistrzów, nie trzeba sięgać aż tak daleko. Robiliśmy przed wyjazdem na Jastrzębniku Rysę Płonki. Byłem dumny i blady, kiedy dotarłem do zjazdowca. Nasapałem się, ale wydawało mi się, że dobrze poszło. A wtedy stojący na ziemi „Makar” wspomniał, że Marek Płonka wszedł i zszedł tą drogą bez liny… Lata temu, w gorszych butach, z gorszym zapleczem treningowym etc. Refleksja jest tylko jedna: „Oni umieli, my nie”. Jest pewien wymiar wspinania, wspinanie tradycyjne, który jakby został nieco zepchnięty na margines naszego pojmowania tego sportu. I w tym wymiarze jesteśmy po prostu słabi. A w Dolinie to wymiar podstawowy.



A jak porównalibyście wyceny rys, które pokonaliście w Stanach do tych w naszym kraju? Czy obecnie jesteście w stanie powiedzieć, ile miałaby np. Najtrudniejsza Rysa Świata (VI.3) czy Blood, Sweet and Tears (VI.2+ lub VI.2+/3), gdyby znajdowały się w Yosemite, a nie w Rzędkowicach? A może po prostu nie da się porównać wapienia z granitem?

A:
Osobiście nie chciałbym porównywać tych dwóch światów. Choć granit w Yosemitach bywa śliski niczym Dziurki Marczaka w Podlesicach albo Abazy w Bolechowicach, to charakter wspinania jest zdecydowanie inny. Może trochę boję się, że gdyby Amerykanie mieli zrobić taką Najtrudniejszą Rysę Świata, to dali by jej coś koło VI.+, ale mam już dosyć zabawy w przeliczanie i przejmowania się tym, czy VI.3 to 5.11d, czy może już 5.12a, a tak w ogóle to przecież 7a i tyle. Jak dla mnie po to mamy zbyt odmienne skale, żeby oddawać różnorodność stylów.

Adam, ciekaw jestem, czy przydały Ci się twoje doświadczenia z Wysp?

A:
Aż głupio się przyznać, ale nie wydaje mi się. Na pewno obycie ze sprzętem i wspinaniem na własnej, co nieco pomogło na początku, ale jeśli chodzi o technikę, to jeden dzień w Dolinie dał mi na pewno o wiele więcej niż cały marzec w gritcie. Jest to jednak inny rodzaj skały, przeważają inne formacje i wymusza to inny sposób poruszania się. Grit to głównie oblaki i płyty. Rysy występują rzadko i są raczej krótkie. W Dolinie są one natomiast długie i równe. Bez chwytów lub stopni po bokach albo w środku.

Czy po zrobieniu tych kilkudziesięciu wyciągów w Dolinie możecie powiedzieć, że wasz postęp techniczny we wspinaniu rysowym jest znaczny?

A
: Bez dwóch zdań!!! Wszyscy, którzy pierwszy raz przyjeżdżają do Doliny, mówią, że jest to przede wszystkim szkoła wspinania. Uczysz się na każdym ruchu, wyciągu, i to głównie jak radzić sobie z rysami. To, że zaczynasz od nowa, poznajesz coś, czego jeszcze nie znałeś jest mocno nakręcające. A ponadto możesz znowu oglądać szybki postęp. Daje to dużo motywacji i mobilizuje do robienia coraz trudniejszych dróg.
Choć jest jedno „ale”. Każdą rysę można przejść na dilfra. Każdą! Szczególnie dla wspinacza sportowego, dla którego wytrzymałość stanowi mniejszy problem niż klinowanie, jest to wielką pokusą. Jest to niedogodne, bo trudniej założyć dobrą asekurację, ale stanowi pewną alternatywę dla nauki klinowania i zarazem skutecznie ją ogranicza.

P: Postęp na pewno jest. I w technice wspinania, i w operacjach sprzętem oraz asekuracji. Ale przed nami ciągle mnóstwo, mnóstwo nauki. Dolina to takie właśnie miejsce, gdzie przyjeżdżasz się uczyć. Chodzi też o to, że po tym pierwszym pobycie mamy na przykład lepszy obraz tego, jakie przygotowanie potrzebne do wyjazdu w tamte strony. Bo na ten przykład silny szpon potrzebny jest chyba tylko do otwierania King Cobry [bulder na Camp4 – przyp. Pd], za to bardzo przydaje się takie ogólne przygotowanie „atletyczne”. 

Wróćmy na duże ściany i konkretne linie. Pierwsza dłuższa droga to Regular Northwest Face na Half Dome. Te linię określa się jako bardziej „alpejską” niż większość znanych dróg w Dolinie (chociażby ze względu na długie podejście). Jak ją odebraliście?

P:
Alpejska, bo leży wyraźnie ponad Doliną. Jest tam chłodniej, łatwiej o burzę, podejście jest jak na tamte standardy długie itd. Ale to ciągle Kalifornia i warunki są na tyle mało srogie, że nie baliśmy się zdecydować na biwak na Big Sandy, mając tylko po jednej cienkiej bluzie, krótkie spodenki i folie NRC.

Jak zażarły wam kluczowe wyciągi między Big Sandy Ledge i Thanks God Ledge oraz odcinek nad tą drugą? 

A:
Żeby dojść do Big Sandy, trzeba przejść jeden długi stumetrowy komin. Ja szedłem go na drugiego z plecakiem i niefortunnie zdecydowałem, że nie będę małpował, tylko pójdę klasycznie. Gdy więc dotarliśmy na półkę, byłem absolutnie wydymany i przez dłuższy czas wątpiłem, czy jeszcze się podniosę.
Pierwsze dwa z trzech Zig Zaków łączy się i zrobiłem je OS. Nie jest to trudny fizycznie wyciąg i wymaga na pewno więcej techniki niż siły. Natomiast nie wiem dokładnie, jak wygląda ostatni z serii. To znaczy wiem, ale nie próbowałem oryginalnej linii, ponieważ z dwóch zacięć wybrałem niewłaściwe, trudniejsze, przez co też zrobiłem je za drugą przystawką. Są to pewnie najładniejsze wyciągi na całej drodze. Do tego robiłem je przy zachodzie słońca i było to jeden z lepszych momentów na wyjeździe. Czułem, że było to właściwe miejsce i właściwy moment.
Jeśli chodzi natomiast ich trudności to są to rysy na palce, a takowe sprawiają wspinaczom sportowym, lub ogólnie wspinaczom europejskim, relatywnie najmniej kłopotów. Dla mnie problemem było ogólne zmęczenie i na „pomylonym” wytrzymałościowym wyciągu po prostu zabrakło mi pary na ostatnie dwa pociągnięcia.
Wyciąg nad Thanks God Ledge to tymczasem zupełnie inna bajka. Jest to stosunkowo krótka, bardzo delikatna połoga płyta. Dla mnie akurat dobrze się złożyło, ponieważ robiłem ją następnego ranka i ręce miałem tak zmęczone, że ledwo mogłem wymałpować do góry po linie. Ale po 600 metrach wspinania, przy zmęczonych łydkach nic dziwnego, że właśnie ten wyciąg okazuje się kluczowy przy klasycznych próbach przejścia. Szczególnie, że top, tak samo jak i spity, jest na wyciągnięcie ręki.

Co spowodowało, że ostatecznie przy notce o stylu waszego przejście figuruje „A0”?

P: Na Half Dome dostaliśmy wielką nauczkę, bo i popełniliśmy bardzo wiele błędów. Ale bez tej lekcji nie byłoby co myśleć o El Capie…
Zabraliśmy zbyt duży wór, który na połogich pierwszych wyciągach sprawiał horrendalne problemy przy holowaniu, poza tym byliśmy bardzo słabo zorganizowani w trójkowym zespole. Wspinanie szło dobrze, cała reszta tragicznie. No i po pierwszych pięciu wyciągach trzeba było zarządzić odwrót. Wróciliśmy po zostawionych linach następnego dnia, we dwójkę z Adasiem, już na lekko i zamiarem skończenia w jeden dzień. Niestety, straciliśmy mnóstwo czasu, szukając w totalnym gemelu i kruszynie klasycznego obejścia Robbins Traverse. Ostatecznie nie odnaleźliśmy się, zjechaliśmy do linii oryginalnej i przeszliśmy drabinę bolotwą A0. Ale mimo tego zależało nam na ukończeniu drogi w jak najlepszym stylu. Pognaliśmy (o ile to możliwe w kominach) do góry. No i do piku brakło około 1,5-2h światła. Przed nami był wyciąg, który nie rokował na czyste przejście przy czołówkach (rajbung wzdłuż drabiny boltowej). Ponieważ chcieliśmy, żeby to było przejście tak klasyczne, jak tylko się da, to zdecydowaliśmy cofnąć się już z Thanks God Ledge na Big Sandy i tam przenocować. Jak już wspominałem w krótkich spodenkach i w folii NRC… W środku nocy z pomocą przyszedł nam nieoceniony Szafa, który czekał na piku. Opuścił nam na repie śpiwór i jednego windstoppera, co pozwoliło na absolutnie komforowe spędzenie nocy. No i jeszcze Szkoci, którzy poratowali żarełkiem. Cheers lads!

Czas opowiedzieć o najambitniejszym wyzwaniu, jakie podjęliście i największym, choć niepełnym sukcesie – powtórzeniu Free Ridera. Pamiętam, jak rozmawialiśmy po ukazaniu się numeru GÓR z relacją Steph Davis z przejścia tej drogi i wydawałeś się bardzo zainspirowany jej opowieścią. Czy z perspektywy czasu możesz powiedzieć, że ta relacja była jedną z inspiracji do zmierzenia się z tą drogą?

A:
Cóż, pewnie i miało to jakieś znaczenie, choć już wtedy po głowie latała mi inna relacja. O wiele bliższa naszym doświadczeniom. Był to opis próby zrobienia Free Ridera przez Neila Bentleya – czołowego wspinacza gritstoneowego (autor Equilibrium E10 7a). Dokładnie pamiętam, jak w drobnych szczegółach przedstawiał on, zresztą nieudaną, walkę o każdy centymetr na Monster Crack’u. Pamiętam też, że ich zespół poległ nie tylko na przerysach i pomyślałem sobie, że niezależnie od tego, jak słaba bądź silna może być Steph, to jest ona Amerykanką i wspina się w rysach od zawsze. Natomiast jeżeli naprawdę chcemy zrobić tę drogę i wyciągnąć jakieś wnioski z czyjejś relacji, to więcej uwagi powinniśmy skupić na odczuciach Neila, gdyż jego umiejętności mogą być nam znacznie bliższe.
Zresztą na poważnie o zrobieniu tej drogi zacząłem myśleć dopiero, kiedy poznałem Nico (Nicoals Favresse – w zeszłym roku z partnerem Sean’em zrobili Free Ridera OS bez jednego wyciągu – jak Leo Houlding w tym roku). Dowiedziałem się od niego dużo o Yosemite, o trudnościach Free Ridera i dzięki wspinaniu z nim, dokładnie zrozumiałem, jak ważne jest wybieranie sobie trudnych celów i walka o to, by je realizować.

Opowiedz o swojej walce z Monster Crack na Free Riderze?

A:
Monster Crack dzieli się na dwa wyciągi. Pierwszy – krótszy i łatwiejszy, który przeszedłem. I drugi – dłuższy i trudniejszy, na którym skapitulowałem pięć metrów przed końcem. Za asekurację służy nowy camalot numer 6, którego mieliśmy sztuk jeden. Może zostawienie go gdzieś w połowie wyciągu byłoby o tyle „rozsądne”, że ze strachu nie odważyłbym się odpaść, ale posłuchałem głosu serca i przypiąłem go sobie do daisy, a w miarę jak poruszałem się do góry, przesuwałem go nad sobą. Także, kiedy nie mogłem już dłużej walczyć i zacząłem się osuwać, po prostu zawisnąłem na nim. Tak na serio to był to prawie dwugodzinny koncert charczenia, stękania, lamentowania i bluźnienia. Nie miałem odpowiedniej techniki, by przejść te wyciągi, a żeby je przejść siłowo potrzeba wiele zapasu. Jednak najgorszy był moment, kiedy już zawisnąłem na friendzie. Nie, dlatego że oznaczało to koniec z klasycznym przejściem drogi, ale z tego powodu, że dopiero wtedy do ciała dotarło całe zmęczenie. Dostałem skurczy w dłoniach, ramionach i łydkach. Ledwo dawałem radę iść się do góry i bałem się, że za którymś razem camalot, który coraz mniej dokładnie przesuwałem, poślizgnie się, gdy tylko go obciążę i walnę lot na całą długość wyciągu.

Niestety, poległeś również na off-width pod koniec drogi...

A:
Od Monster Crack’a prowadziłem wszystkie wyciągi oprócz jednego i nie miałem już siły na to, by jeszcze raz zmierzyć się z bestią. Po drodze nie dałem rady nauczyć się, jak radzić sobie z off-witdh, poza tym czułem, że nie należy mi się przejście tego wyciągu. Albo będę miał technikę i nie będę musiał się z nim siłować, albo go nie zrobię.

Leo Houlding, z którym rozmawiałem ostatnio w Łodzi, był bardzo rozczarowany, że nie udało mu się zrobić oesem kluczowego wyciągu tej drogi, przez co spalił przejście „od strzału” całości. Houlding podkreślał, że wyciąg jest łatwy dla większości europejskich wspinaczy i wydaje się, że tak naprawdę ma zawyżoną wycenę. Ty pokonałeś go oesem, więc zapewne zgodzisz się z takim stwierdzeniem.

A:
Na pewno wyciąg ten wydawał mi się łatwiejszy od kilku innych na drodze. Jak mówiłem wcześniej, wszystkie wyciągi, gdzie potrzebna jest siła palców (finger cracki, bądź płytki, takie jak „kluczowa” na Freeriderze) są relatywnie łatwe lub mało wymagające dla wpinaczy sportowych. Z tym konkretnym wyciągiem jest natomiast inny problem. Płetwa, do której robi się monostrzał, rusza się dosyć mocno, i raczej prędzej niż później urwie się. I wtedy zarówno Salathe, jak i Freerider, trzeba będzie chodzić z lewej, przez od dawna nie robiony Teflon Corner albo na płycie będzie prawdziwy bulder.

Yuji Hirayama pisał, że takie drogi, jak Free Rider, które zawierają tak dużą ilość średnio-trudnych wyciągów niezauważalnie „wysysają” z ciebie energię, w związku z czym trzeba się bardzo kontrolować, aby jej całkowicie nie spalić. Czy również zaobserwowaliście takie „zjawisko”?

A:
To jest właśnie to, o czym mówiłem przy próbie przejścia off-width pod koniec drogi. Ta linia tak na prawdę nie ma jednego bardzo trudnego wyciągu (może oprócz Monster Cracka), tylko powoli wyżera cię. Holowaniem, małpowaniem, dużą ilością kominów i przerys oraz równych wytrzymałościowych rysek. Jeśli robisz ją kilka dni, to trzeba być przygotowanym na to, żeby codziennie walczyć. Po prostu nie jest to wspinanie, jak w skałach, gdzie na dwa dni akcji przypada jeden dzień restu. I albo jesteś w dobrym zespole i na trudnych wyciągach możesz prosić o zmianę na prowadzeniu, albo trzeba mieć bardzo dobrą wydolność organizmu.

Jak oceniasz, w kategoriach wyczynu, przejście takiej drogi w ciągu jednego dnia? Czy na razie jest to dla was totalna abstrakcja?

A:
Myślę że jednoosobowe (tak jak robiła to Steph), a nie zespołowe przejście tej drogi w jeden dzień to dla przeciętnego wspinacza, jakim jestem, byłby spory wyczyn. Wymagałoby  to dobrej znajomości drogi i naprawdę solidnego przygotowania wydolnościowego. My jak na razie zastanawiamy się nad dwudniową próbą, a i tak myślę, że będzie to dosyć trudne. Chociażby z konieczności przejścia Monster Cracka pod koniec dnia. Natomiast mimo tego, że ciągle jednodniowe przejście El Capa reprezentuje wysoki poziom, to poprzeczka została zawieszona o wiele, wiele wyżej. To, co Tommy zrobił dwa miesiące temu, jest właśnie taką totalną abstrakcją. W czasie, kiedy wydawało się, że następnym ekstremem byłoby pobicie kolejnego rekordu czasowego albo odhaczenie nowej drogi, on znalazł nową jakość. Zrobił coś w sumie nowego, co chyba mało komu wydawało się możliwe. I to jest naprawdę inspirujące.

Wreszcie ostatnia droga – choć biorąc pod uwagę sławę: last not least – czyli Astroman. Podobno byliście nią nieco rozczarowani. Czy można zatem powiedzieć, że w waszym odczuciu Astroman nie sprostał legendzie, jaką obrósł?

A:
Prawie każda droga w Yosemite ma jakąś swoją legendę, która z czasem narasta i narasta, tak, że w końcu zaczyna mocno odbiegać od rzeczywistości. Bo jak Steck – Salathé, to musi być strasznie, natomiast gdy Astroman – to pięknie itd. Ludzie sami się tym nakręcają, a w efekcie końcowym traci na tym i droga i my. Nie przyjmujemy jej bowiem taką, jaką jest, tylko podchodzimy z nastawieniem, że musi być taka a taka. Nie próbujemy też odczuć jej na swój sposób, tylko staramy się odszukać to, co rzekomo powinniśmy na niej znaleźć. Ponieważ na Astromana wybieraliśmy się dosyć długo, zdążyliśmy się nasłuchać różnych historii i w pełni przyswoić sobie jego legendę. I osobiście nie poczułem tego dreszczyku emocji, który rzekomo miał nam towarzyszyć. Na pewno po trosze dlatego, że robiliśmy ją zaraz po Freeriderze, ale na pewno jej legenda już przerosła rzeczywistość.

A jak to jest w końcu z mistycznym Harding Slot?

Tak, to jest akurat jedna wyjątkowa rzecz na tej drodze. Wyciąg sam w sobie nie jest bardzo trudny i tak naprawdę to spieprzyłem sprawę, nie przechodząc go OS. Ale kiedy się pierwszy raz po nim stoi, to robi spore wrażenie. Jest to równo przewieszające się zacięcie, które w pewnym momencie rozszerza się do szerokości wąskiego komina, tworząc szparę w dachu, w którą trzeba wpełznąć. Giełganie w środku jest niesamowite pod dwoma względami. Po pierwsze, jest naprawdę wąsko i zawodnik o dużych rozmiarach może autentycznie mieć problemy z przeciśnięciem się. Po drugie, gdy już się wpełznie, to człowiek znajduję się pewnego rodzaju w rurze skalnej. Z boku ściany zwężają się, a pod nogami zamiast komina widać lufę i jedyna droga na zewnątrz to iść do góry – w stronę światła…

Mówiliśmy o wielkich solistach Doliny przy okazji Steck-Salathé. A co powiedzie o Crofcie, który sobie wchodził i schodził tą drogą na żywca?

A:
Wielki, wielki reeeessspect dla zioma – chyba tylko tyle można powiedzieć.

Podejrzewam, że macie już jakieś sprecyzowane plany na następną wizytę w Dolinie. Adam, skoro zainspirowało cię osiągniecie Steph, może pomyślisz o powtórzeniu jej wyczynu z tego sezonu...?

A: Szczerze mówiąc nie chciałbym robić Salathé w stylu, w którym zrobiła ją Steph. Po pierwsze to 11 dni w ścianie, a po drugie na Headwallu od maja wisiały jej poręczówki do patentowania drogi. Rozumiem, że dla niej i wielu lokalnych wspinaczy El Cap i Dolina to skałki i czują się tam jak w domu, ale nie powinno się odbierać innym zespołom prawa do przygody, jaką jest przejście wielkiej ściany samodzielnie. Poręcze są ułatwieniem, z którego korzysta wiele zespołów, często tylko dlatego, że po prostu tam są. Poza tym nagle w ścianie zaczynają się pojawiać ludzie, którzy wchodzą na szczyt El Capa przez East Ledges i zjeżdżają w dół na poręczy, tylko po to, żeby znaleźć się na chwilę na Headwallu. Nie chce im oczywiście odbierać prawa do tego, ale wydaje mi się, że w ten sposób odbiera się temu miejscu naturalność i sprowadza je do zwykłego punktu widokowego.
Ale nie tylko o to chodzi, bo ten sam proceder zastosowali Beth i Tommy, przygotowując się do prowadzenia Nosa i tak samo mocno mi się to nie podobało. Uważam, że drogi powinno się robić od dołu. Tak jak robił to Yuji na Salathéone push. Jak nie dasz rady, wracasz i próbujesz jeszcze raz. Dlatego też miedzy innymi nie jesteśmy do końca zadowoleni ze stylu, w jakim zrobiliśmy Half Dome.
Następnym razem w Dolinie chcielibyśmy przede wszystkim dokończyć już rozpoczęte przygody. Czyli Freerider w całości klasycznie i Half Dome w jeden dzień. Chciałbym też spróbować El Niño, i może w końcu zrobimy jakąś hakówkę. Bo niezależnie od tego jak bardzo wolałbym się wspinać klasycznie, przejście tej części ściany, gdzie jest na przykład Mescalito, musi być niesamowite. Zresztą o cele nie trzeba się martwić, bo jest ich cała masa. Ważniejsze to zacząć się robić na Pudziana, bo z tą wydymą, którą mieliśmy tym razem, dużo więcej nie damy rady zrobić.

Za wsparcie chcielibyśmy podziękować sponsorom, bez których wyjazd ten nie doszedłby do skutku, oraz wszystkim, którzy pomogli nam na miejscu: Benicie i Jackowi Krawczykom,  Barbarze i Kimowi Marienthal, Chadowi Sheppardowi, Maćkowi Ciesielskiemu i Wawrzyńcowi Zakrzewskiemu.

Rozmawiał: Piotr Drożdż

Fot.: Maciej Szafnicki

"Góry", nr 11 (138), listopad 2005

(kg)     
   
     

 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com