baner
 
 
 
 
baner
 
2007-02-11
 

Polacy w Trango (Polish Karakorum Expedition 2006)

Pakistan naszym oczom ukazuje się zupełnie inny niż malują to media w naszym kraju. Przemierzając, w kierunku naszego celu, wiele setek kilometrów tam i z powrotem, nigdzie nie spotykamy terrorystów, a jedynymi ludźmi napotkanymi z karabinami okazują się być żołnierze, policjanci i ochroniarze lepszych sklepów, banków


Minęła połowa sierpnia, Sage Symfonia Polish Karakorum Expedition Pakistan 2006 w blokach startowych gotowa do działania. Islamabad wita nas upałem i dużą wilgotnością, warunki klimatyczne zdecydowanie inne niż w naszym kraju. Jesteśmy w końcu w komplecie. Lider – Jakub Radziejowski, Maćko – Maciej Ciesielski, Wawa – Wawrzyniec Zakrzewski, Kili – Grzegorz Mikowski. Razem z nami startuje również Polish Trango Expedition czyli Siwy – Adam Pieprzyki i Niedźwiedź vel Szczota – Marcin Szczotka. Do naszej wolnej grupy pod wezwaniem „polish crazy climbers” dołącza Kuba Czarnecki z Poznania, który będzie nam towarzyszył do Trango Base Camp, tam porzuci towarzystwo szaleńców, aby móc przywieźć zdjęcia spod K2 swej dwumiesięcznej córeczce.



Pakistan naszym oczom ukazuje się zupełnie inny niż malują to media w naszym kraju. Przemierzając, w kierunku naszego celu, wiele setek kilometrów tam i z powrotem, nigdzie nie spotykamy terrorystów, a jedynymi ludźmi napotkanymi z karabinami okazują się być żołnierze, policjanci i ochroniarze lepszych sklepów, banków i różnego rodzaju instytucji, którzy z uśmiechem na twarzy pozują do zdjęć. Przez 6 tygodni, jakie spędziliśmy w tym kraju, napastowały nas dziesiątki dzieciaków, lecz nie w celu wyciągnięcia od nas pieniędzy z powodu tego, że jesteśmy biali, lecz z czystej ciekawości i radości życia, z chęci nawiązania kontaktu.

Kraj będący niegdyś częścią Indii, brytyjskiej kolonii, kraj sąsiadujący z ogarniętym chaosem Afganistanem, zaskakuje nas na każdym kroku. Z jednej strony otwarci ciepli ludzie, z drugiej wielkie kontrasty, bogactwo i nędza, żebracy, rynsztok na ulicy, krowy i kozy szwędające się po centrum miast, umierające dzieci i dorośli na ulicach. Muezini nawołują do modłów pięć razy dziennie, wierni w czapkach, identycznych jak noszą Mudżahedini w Afganistanie, biegnący do meczetów, niewiele kobiet na ulicach. Na ustach mężczyzn z wielkimi brodami, długimi do kolan koszulami i obszernymi spodniami, ciągle słychać muzykę. Mają również swojego mistrza śpiewaka, którego nazwisko jest znane w najdalszych zakątkach kraju i rozsławiło sztukę Pakistanu na całym świecie… Nusrat Fateh Ali Khan…

Ruszamy, przebijamy się przez biurokrację, ministerstwo turystyki, dalej odpowiednik naszego PZA, wszystkie dokumenty mamy już w ręku, a jest ich…bardzo wiele. Pomaga nam niezastąpiony człowiek, który będzie nam towarzyszył przez całą wyprawę, przewodnik z 20 letnim stażem Jaffer (Dżafar). Człowiek, który przełamuje z urokiem stereotypy i staje się nam bardzo bliski. Mieszkańcy Baltistanu (część Karakorum, której przebywaliśmy leży w Zachodnim Kaszmirze, a region ten nosi nazwę Baltistan, od nazwy ludu, który tam zamieszkuje) darzą Jaffera wielkim szacunkiem, jest jednym z założycieli i jednocześnie prezesem organizacji zrzeszającej tragarzy. Występują w obronie praw tych prostych ludzi i dbają o to, aby wynagrodzenie, jakie otrzymują za pracę, było na odpowiednim poziomie.



Pędzimy w kierunku GÓR, tych wymarzonych i wytęsknionych. Dwa dni drogi do Skardu, w sumie około 24 godziny jazdy w przypadku przemieszczania się non stop. Nasz kierowca również miał takie zapędy, ale użyliśmy siły naszej perswazji i w końcu uległ z niesmakiem racjonalnym argumentom. Żaden z nas nie miał ochoty runąć w przepaść na Karakorum Highway czy też już na drodze doprowadzającej do Skardu, z powodu zachcianki naszego brodatego kierowcy. Ta podróż to jak rosyjska ruletka, wyprzedzanie na trzeciego i mijanie z wielkimi kolorowymi ciężarówkami jest chyba bardziej niebezpieczne niż włóczenie się po górach. Maćko czasami zamyka z przerażenia oczy, ja czuję jak przyśpiesza moje serce, siedzę bezpośrednio za kierowcą. Indus pędzi oszalały dnem doliny. Nocujemy w najgorętszym miejscu Pakistanu w Chilas, w nocy temperatura spada do 35 stopni Celsjusza. Rankiem wita nas ośnieżona Nanga Parbat, a potem niespodzianka zawalisko na drodze – to rzecz normalna w tych okolicach. Przerzucenie gratów na plecach przez nieprzejezdny odcinek drogi i organizacja nowego transportu. Około 14:00 lądujemy w Skardu. Pakistańska flora bakteryjna dokonuje spustoszenia w żołądkach większości z nas, więc wieczorem otwieramy trunki zakazane w Islamskiej Republice Pakistanu, a nasz przewodnik pod osłoną nocy, gdy Allah nie widz,i próbuje polish vodka z uśmiechem na twarzy.

Następny dzień to przepak, dodatkowe zakupy, szczelne oklejenie gratów taśmą, ważenie. Wiemy już, że do Askole nie da się dojechać, bowiem są 2 zawaliska na drodze. Na szczęście między tymi zwałami skał i błota ostała się jedna terenówka, która zbija krocie na transporcie, mając na niego monopol. Nasze graty ruszają w nocy, a my bladym świtem. Droga do Thongal z przeprawą przez zawalisko zajmuje nam ładnych parę godzin, dostarczając przy tym sporo emocji na zakrętach, gdzie Toyota musiała się składać na 2-3 razy i już jesteśmy. Ważenie, dzielenie, tragarze i karawana rusza następnego dnia w drogę. Mamy już kucharza Hussaina i pomocnika Rasula. Obaj zawsze uśmiechnięci, potrafili wyczarować cuda, gdy jedzenie się kończyło. Do bazy mamy 3 dni wędrówki, mijamy Askole, potem nocleg w Jula, kolejny w Payu. Chłopaki pędzą jak szaleni, ja wlokę się na końcu robiąc zdjęcia. W Payu Wawę dopada wysokość, zostaję z nim na kolejny dzień i noc, aby dzień później znaleźć się w bazie.

Blisko coraz bliżej, sterczą turnie jak w powieściach Tolkiena w górach Mordoru, widać Trango Catedral, Great Trango, w końcu Nameless, Uli Biaho, Hainabraak, Cats Ears – to co widzimy powala na kolana. Morze skał i lodu, gdzie wzrokiem nie sięgnąć kilometry granitu, a takie 300-400 metrowe ściany, wyciąg drogi w poziomie od naszej messy.

Baza stoi, a w niej wspinacze z Austrii, Hiszpanii i Słowenii, chłopaki mają spręża, moje aparaty przygotowane, więc do dzieła.



27.08.2006 Kuba, Maćko i Wawa robią pierwsze podejście do nowej drogi na dziewiczej turni, która nie jest jeszcze nazwana. Po dwóch wyciągach wycof, brak aklimatyzacji robi swoje. Jedynie Lider czuję się rewelacyjnie odtąd zaczęliśmy mówić, że może zmieni dyscyplinę i ze wspinacza skalnego przerodzi się w pługa śnieżnego. Spręż jednak pozostaje i pomysł na wytyczenie nowej linii.
Dzień później wychodzimy w celach aklimatyzacyjnych pod Great Trango z zamiarem wejścia na wierzchołek klasyczną drogą, jednak załamanie pogody definitywnie zmusza nas do ruszenia w dół.
Zaczęła się dupówa, która trwa kilka dni, podczas jednego krótkiego okna dobrej pogody Kuba, Maćko i Wawa przechodzą tegoroczną nowość, na turni tuż ponad bazą Oceano Trango 6a. Nietrudna droga, ale bardzo ładna. 

05. 09. 2006. „Polish crazy climbers” napierają po raz drugi na tę dziewiczą turnię, na której byli kilka dni wcześniej. Odprowadzam ich pod ścianę, rozstawiam sprzęt fotograficzny, przez kilka godzin obserwuję jak zdobywają kolejne metry. Po południu wracam do bazy. Przygotowujemy kolację, czekam z herbatą i posiłkiem na chłopaków. Zapadła noc, tzn. ciemność. Na niebie gwiazdy, Uli Biaho i „Kocie Uszy” oświetlone światłem księżyca. Co kilkanaście minut wychodzę sprawdzić czy na morenie nie widać latarek. Trango Glacier jęczy, gdzieś w dali echo roznosi łoskot lawiny kamiennej. Około godziny 21 słyszę charakterystyczne : WOWOWOWOW!!!!! UUUHUUUHUUUU!!!! Są, wracają, cieszę się razem z nimi ich sukcesem. Powstaje nowa droga, pierwsza polska na dziewiczym szczycie w tym rejonie od kilkunastu lat. Lider mówi, że zawsze trzeba kończyć drogę na szczycie, więc chłopaki zaliczają również wierzchołek turni, która zostaje ochrzczona jako GARDEN PEAK (ok. 5000 m n.p.m.), w nawiązaniu do jej sąsiadki GARDA PEAK oraz traw, które bardzo chętnie pojawiały się w rysach w najmniej oczekiwanych momentach. Maćko w szczytowej partii ściany nieźle się nadłubał w ziemi zalegającej w rysach, co niezbyt dobrze wpłynęło na stan jego palców. Droga otrzymuje nazwę PIA, w rozwinięciu oznacza Please Inform Allah lub Pakistan Inshallah Airlines (w oryginale to skrót pakistańskich linii lotniczych – Pakistan International Airlines). Trudności drogi to VIII-, 1xA0 (wahadło), zostaje pokonana bez znajomości, w czystym stylu bez użycia młotka i haków, same kości. Długość drogi około 540 m.

Tymczasem w bazie skończyło się mięso, czekamy na obiecaną kozę, która zostaje ochrzczona przez Jaffera „polish crazy climbing KOZA”. Zwierzę przyszło na rzeź, a my w międzyczasie się z nim zaprzyjaźniamy, zastępuje nam nasze domowe pieski i kotki. Towarzyszy nam podczas wieczornych pogawędek, gry w brydża i czytania książek zamknięta przed niebezpieczeństwami nocy w naszej messie. Nasza szalona KOZA pożyła około tygodnia, a potem została przerobiona na gulasz i inne smakołyki. Żal zwierzaka, ale takie życie.

Prognozy pogody na najbliższy tydzień były bardzo dobre, w związku z tym chłopaki spokojnie się regenerują i wychodzą pod Trango Nameless Tower, z zamiarem wbicia się w Drogę Słoweńską lub Eternal Flame. Niestety po biwaku powyżej 5000 m Wawa ma poważne problemy z wysokością, zapada jedyna słuszna decyzja: w dół.



W bazie święto, Słoweńcy odnieśli wielki sukces: Silvio i Andriej zrobili Nameless w 24 godziny. Tina, Tatiana i Sandra – pierwsze kobiece wejście na Nameless. Do tego jeszcze synowie Toma Česena oraz Matjaž i Matevž  również zameldowali się na szczycie. Baza była rozświetlona lampkami oliwnymi, wyśmienita wspólna kolacja, transowe tańce i śpiewy przy dźwiękach bębnów w jakie przemieniły się plastikowe beczki transportowe, trwały do późnej nocy, a polish vodka i koniak przydały się na tę okazję. Bawiliśmy się razem, Słoweńcy, Hiszpanie, my i nasi przyjaciele z Pakistanu, kucharze, przewodnicy, portersi.

Świętowaliśmy niestety bez Siwego i Niedźwiedzia, którzy trzeci dzień walczyli w ścianie Nameless w bardzo trudnych warunkach. W nocy podchodziliśmy do wylotu żlebu spadającego spod Bezimiennej Turni i wypatrywaliśmy ich czołówek. Od czasu do czasu, gdy chmury nieco się podnosiły, pojawiały się niczym zjawy na drodze słoweńskiej światełka. Niestety chłopcy następnego dnia rano zatrąbili na odwrót, ściany były zalepione śniegiem, a Adam się poodmrażał.

12.09.2006. Kuba, Maćko i Wawa ponownie wychodzą pod Trango Nameless, aby w końcu zmierzyć się z głównym celem wyprawy. Niestety organizm Wawy odmawia posłuszeństwa szybciej niż kilka dni wcześniej. Wawa samotnie schodzi do bazy, a Kuba i Maciej zostają na noc, aby kolejnego dnia wbić się w ścianę.

„Do ostatniej chwili nie mogliśmy zdecydować się pomiędzy drogami Eternal Flame a Drogą Słoweńską. Ta pierwsza wciąż nie ma przejścia czysto klasycznego, a większość zespołów pokonuję ją w stylu tzw. french free (co było i naszym ew. celem). Ta druga jest drogą czysto klasyczną (VIII+) i nęciła nas zdecydowanie bardziej.” – mówi Kuba.

13.09.2006 Maćko i Kuba wbili się w ścianę, wybrali drogę Eternal Flame. Wspinali się szybko, po 3 godzinach wspinaczki dotarli do tzw. Shouldera, od tego miejsca rozpoczynają się właściwe trudności drogi. Kuba o wspinaniu powyżej Shouldera powiedział:

„Następnych kilka godzin to wspinaczka w pięknych, choć niestety mocno zaśmieconych starymi poręczami i pętlami, rysach w fantastycznej jakości granicie. Zgodnie z planem, tuż przed zmrokiem osiągnęliśmy Snow Ledge, gdzie zabiwakowaliśmy.” W 14 godzin pokonali 19 wyciągów, dotarli na wysokość ok. 6000 m n.p.m. Biwak nie należał do lekkich, wysokość i temperatura, która w nad ranem spadła do -15/ -20 stopni, nie umilała życia. Zbliżało się załamanie pogody, rozszalał się wiatr, chmury zasnuły okoliczne wierzchołki. Do szczytu pozostało chłopakom jedynie 11 wyciągów. Czynniki pogodowe oraz styl wspinaczki french free, który nie sprawiał satysfakcji, wpłynęły na podjęcie decyzji o wycofie. W taki oto sposób pozostał powód, aby w przyszłości wrócić na Trango Nameless, jak Bóg da – Inshallah.



Świadome podjęcie decyzji o odwrocie z Nameless przez Maćka i Kubę, nie spowodowało spadku spręża w ekipie „polish crazy climbers” i tym sposobem 17.09.2006 chłopaki już wspólnie z Wawą, przechodzą nową drogę środkiem południowo zachodniej ściany Sadu Peak, długości około 450 m, Pretty Close to trudności sięgające VII. Drogę pokonano, podobnie jak PIA, bez haków i młotka. Jest to trzecia droga na Sadu Peak. Ściana jest zlokalizowana bardzo blisko bazy, dzięki czemu może stanowić w przyszłości interesujący „ogród” wspinaczkowy, dla zespołów aklimatyzujących się w tym rejonie.

Spręż dalej nie opuszczał naszej ekipy i 18.09.2006, w tym samym składzie chłopaki przechodzą trzecią nową drogę na I Turni Severence Ridge, która stanowi niezależny wariant długości około 200 metrów, do drogi wytyczonej rok temu przez zespół nowozelandzko-amerykańsko-kanadyjski, która wyprowadza niemal na wierzchołek Trango Ri II. Chłopcy wspinaczkę zakończyli po 670 pod wierzchołkiem I Turni Severence Ridge. Trudności Let’s Go Home – taką nazwę otrzymał wariant – sięgają VIII+, na najtrudniejszym wyciągu AF. Niestety na jednym wyciągu użycie haków do asekuracji okazało się niezbędne, jak również pokonanie kilku metrów hakówki za C1 (bez haków). Całość drogi została pokonana w 10 godzin.

Gdy cała baza tańczy i śpiewa ciesząc się sukcesami i przygodą, wracam do rzeczywistości, mam samolot wcześniej niż reszta ekipy. Żałuję, że mnie nie było z Wami Chłopaki. Dziękuję za wszystko, ta wyprawa zarówno pod względem sportowym jak i towarzyskim była bardzo udana i pokazała nam, że w grupie indywidualistów, jakimi są ludzie związani z górami i wspinaniem, można skutecznie wspólnie działać i żyć, a to czy się wspinasz czy nie i jak to robisz nie ma znaczenia. Liczy się to jakim jesteś człowiekiem, a nie wielkość cyferek. InShallah wrócimy tam kiedyś razem…

Samotnie docieram do Rawalpindi, z przygodami, poznając ciekawych ludzi, dotykając mistycyzmu jakim jest przepełniony Pakistan, grzęznąc w miastach zalanych wodą po ulewach, walcząc ze strachem nocą w rozklekotanym, dziurawym busie na górskich bezdrożach. Nocami prowadzę rozmowy z Imamem Yar’em, przewodnikiem pracującym w przeszłości z Wandą Rutkiewicz, Andrzejem Zawadą, Jurkiem Kukuczka…a obecnie zajmującym się dziećmi, ofiarami trzęsień ziemi, które w ciągu ostatnich lat nawiedziły północną część Pakistanu….ale to już zupełnie inna historia.

Grzegorz Mikowski

Jakub Radziejowski, Maciej Ciesielski, Wawrzyniec Zakrzewski i Grzegorz Mikowski – Sage Symfonia Polish Karakorum Expedition Pakistan 2006 pragniemy serdecznie podziękować instytucjom i firmom, bez których nasz wyjazd nie doszedłby do skutku. Dziękujemy za pomoc w spełnianiu marzeń:

Polskiemu Związkowi Alpinizmu, sponsorowi tytularnemu - firmie Sage Symfonia, firmie Atest, a także Uniwersyteckiemu Klubowi Alpinistycznemu z Warszawy oraz Klubowi Wysokogórskiemu w Poznaniu. Wielkie podziękowania za niezawodny sprzęt  firmom Marmot, Yeti, Montano, Hannah, Lhotse, Climbing Technology i Tendon a także sponsorom wspierającym: Vasque, Sporting Brożyna-Travellunch, Maxim, FiveTen i Triop, Schulz.

Działalność zespołu byłaby zdecydowanie ograniczona, gdyby nie doskonałe prognozy pogody sponsorowane przez agencję PAMIR.

Magazynowi Góry, portalom Wspinanie.pl i Onet.pl,  Spotkaniom z Filmem Górskim w Zakopanem oraz Krakowskiemu Festiwalowi Górskiemu gorąco dziękujemy za patronat medialny i wsparcie duchowe.

Dodatkowo Maciej Ciesielski pragnie podziękować prezydentowi miasta Gdynia - Wojciechowi Szczurkowi - fundatorowi Nagrody im. A.Zawady.

 (kg)

 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com