baner
 
 
 
 
baner
 
2001-04-24
 

PAKLENICA - Welcome to hell or paradise

Dla większości z nas wiosenny wyjazd majowy jest czymś, bez czego trudno wyobrazić sobie nasz sezon wspinaczkowy.


Skalne raje

Życie człowieka to najczęściej wypadkowa wielu różnych zdarzeń. Z jednymi mamy do czynienia jednorazowo, inne niczym kometa powracają co jakiś czas, tworząc swoisty cykl naszego życia. Mijają lata, a my zaczynamy traktować je jako coś naturalnego, bez czego trudno byłoby sobie nam wyobrazić egzystencję na ziemskim padole. Tak się składa, że dla wspinaczy takim zdarzeniem są wyjazdy w skały bądź góry wyznaczające rytm naszego życia. Dla większości z nas wiosenny wyjazd majowy jest czymś, bez czego trudno wyobrazić sobie nasz sezon wspinaczkowy. Tak więc, gdy dziabki i narty trafią do szafy, zaczynamy planować te kilka dni będących wspinaczkowym świętem w kraju nad Wisłą.



Podobnie było i ze mną. Planując rok temu pierwszy weekend maja, wybierałem pomiędzy kolejnym pobytem w Podlesicach, a jakimś bardziej egzotycznym rejonem wspinaczkowym. Kilka dodatkowych dni urlopu w pracy i zachęta ze strony znajomych, by wybrać się gdzieś dalej, zadecydowały o wyborze drugiej opcji. Od początku pod uwagę brany był właściwie tylko jeden rejon - leżący w Słowenii Osp. Z końcem kwietnia, przeładowanym do granic możliwości samochodem przemieszczaliśmy się na południe Europy. Na miejscu okazało się, że połowę mieszkańców Campingu Vovk stanowią sportowo usposobieni przybysze znad Wisły. Po trzech wypełnionych wspinaniem dniach w Ospie i Ćrnim Kalu zaczął klarować się pomysł zmiany rejonu. Zniechęcony zbyt trudnymi drogami w Ospie i uderzającym podobieństwem Ćrniego Kalu do naszych Podlesic ochoczo przystałem na ten pomysł. Fakt, że rejonem tym miała być leżąca w Chorwacji Paklenica, tylko przyśpieszył realizację tego planu. Nasza dziesiątka, po załadowaniu się do trzech samochodów, ruszyła na południe ku nowemu. O Paklenicy słyszałem już parę lat wcześniej, ale niespokojna sytuacja na Bałkanach skutecznie osłabiała mój zapał do postawienia stopy na chorwackiej ziemi.

Już sama podróż do miejscowości Starigrad Paklenica - celu naszej podróży - dostarcza niezapomnianych przeżyć. Biegnąca wysokim brzegiem morza Jadranska Magistrala - tylko na nielicznych odcinkach posiada jakieś zabezpieczenia, co, w połączeniu z mijanymi po drodze znakami drogowymi, przedstawiającymi spadający do wody samochód - wymusza na kierowcy ciągłą koncentrację i skupienie. Wszystko to jednak wynagradzają nam (przynajmniej pasażerom) przewijające się za oknami samochodu bajeczne krajobrazy żywcem wyjęte z katalogów biur podróży. Po tak emocjonującej drodze do snu tulił nas plusk odległego o jakieś sześć metrów od namiotu morza.

Następny dzień miał przynieść pierwszy kontakt ze skałą. Z Campingu `Nacionalni Park` pod ściany jest jakieś 5 minut jazdy samochodem. Zdziwienie wywołał w nas fakt, że za wspinanie musimy zapłacić. Kanion Velika Paklenica, miejsce naszego łojenia, leży na terenie Parku Narodowego Paklenica i za każdorazowy wjazd na jego teren trzeba uiścić opłatę. Jedno jest pewne, było to moje jedyne rozczarowanie związane z tym miejscem, a to, co zobaczyłem chwilę później, utwierdziło mnie w przekonaniu, że oto jestem we wspinaczkowym raju.



Trochę historii nikomu nie zaszkodzi.


Początki wspinania w Paklenicy to koniec lat 30. XX wieku, kiedy to miały miejsce pierwsze wspinaczki. Właściwa eksploracja zapoczątkowana przez chorwackich wspinaczy odbywała się już po wojnie i zaowocowała poprowadzeniem wielu klasycznych dróg w dolinie. W tym samym czasie pojawili się w Paklenicy Słoweńcy i to właśnie oni dość szybko zaczęli wieść prym w eksploracji ścian. Lata 70. to wraz z pojawieniem się znanego słoweńskiego wspinacza Franco Kneza - nowa jakość wspinania. Knez, autor dziesiątek nowych dróg w Paklenicy, prezentował bardzo nowoczesne jak na tamte lata podejście do wspinania, a jego drogi do dzisiaj uważane są za jedne z poważniejszych w rejonie. Kolejne lata to rozkwit wspinaczki klasycznej (uklasyczniono wiele hakowych problemów sprzed lat) - głównie za sprawą działających tu aktywnie Słoweńców. O dziwo bowiem, rejon ten, pomimo swojej terytorialnej przynależności do Chorwacji, uważany był za `słoweński`. Nowo powstałe drogi zaczęto wyposażać w stałe punkty asekuracyjne, co spowodowało najazd wspinaczy z całej Europy na czele z dobrze znanymi braćmi Remy, autorami jednej z najpiękniejszych dróg w Paklenicy - Welcome to hell or paradise? Sielski okres skończył się wraz z wybuchem wojny domowej. Sam wąwóz doświadczył bombardowań, a pozostałości po działaniach wojennych w postaci schronów można obserwować do dziś. Od połowy lat 90-tych wspinacze zaczęli na nowo powracać do Paklenicy. Dzisiaj miejsce to przeżywa swoją drugą młodość objawiającą się powstawaniem wielu nowych dróg.

Nasz kontakt ze wspinaniem zaczął się w wąwozie Klanci, który jest jakby bramą wejściową do wąwozu Velika Paklenica. W pierwsze drogi można wystartować już z  samego parkingu położonego na początku wąwozu. Oszołomieni ilością otaczających nas skał, nie bardzo wiedzieliśmy gdzie wspiąć się na początek. Wszystkie drogi w tej części Klanci to krótkie sportowe drogi obite spitami, startujące wprost z biegnącej dnem kanionu żwirowej drogi. Sielski obrazek dopełnia szemrzący za naszymi plecami potok, w którym w upalne dni możemy szukać ochłody. Po konsultacji przewodnika z podpisami na skale na pierwszy ogień poszła Kanjon direkt 6a i... rany, co za tarcie! Niby też wapień, ale jakże inny od naszego jurajskiego. Szary, niekiedy przechodzący w żółty, bardzo ostry i o wspaniałych właściwościach tarciowych. Sama droga to płynięcie po ścianie od klamy do klamy - po prostu poezja. Po takim początku rzucamy się na kolejne drogi, jedna za drugą padają Banana split 6a, Lu-Lu 6a+, Joint 6a+ i tak dalej. Pod koniec dnia nikt z naszej grupy nie może powiedzieć, że był to nieudany dzień, a popołudniowa kąpiel w morzu była dla mnie jak wygrana na loterii. Następnego dnia razem z Czyżem znowu atakujemy drogi w Klanci podejmując ambitne próby poprowadzenia czegoś trudniejszego niż 6a+. Szybka rozgrzewka w postaci Popay 6a/a+, a zaraz potem Ćrni gad 6b, jednak lekko wywieszająca się dróżka wiodąca żółto zabarwionym wapieniem puściła tylko Czyża.



Kurczę, trudno - myślę sobie, no ale podobno wyceny tutaj nie należą do tych z gatunku zaniżonych. W tym samym czasie reszta ekipy, która przyjechała na miejsce dzień wcześniej miała już wspinanie w Klanci za sobą i napierała na największej ścianie w dolinie. Powoli i nasze oczy zaczęły tęsknie wypatrywać linii dróg na największej ścianie Paklenicy - Anicy Kuk, prawdziwym `poligonie` wspinaczkowym. Śmiało można powiedzieć, że Anica jest dla wspinania w Paklenicy tym, czym El Capitan dla doliny Yosemite. Szeroka na 900 i wysoka na 350 metrów ściana cała poprzecinana jest siatką dróg. Widziana od dołu przytłacza nas swoim ogromem. Gdzieś tam wysoko, niedostrzegalni dla nas Bucek z Andrzejem pokonywali kolejne metry drogi Kaća 6+ - jednego z klasyków Anicy. Ta 300-metrowa droga, posiadająca pierwotnie odcinki hakowe, obecnie oferuje trudności klasyczne do solidnego 6+ i asekurację z friendów i kości. Zarówno Anica Kuk, jak i inne większe ściany Debeli Kuk czy Maniti Kuk oferują całą gamę długich dróg do wyboru - na własnej protekcji, z mieszaną asekuracją, jak i ósemkowo-dziewiątkowe ekstremy w całości obite. Przeważają jednak drogi o umiarkowanych trudnościach, na których od czasu do czasu trzeba wrzucić jakąś kosteczkę albo zamotać friendzika.

Paweł z Wiktorem, którzy również za swój cel obrali Kaćą równie entuzjastycznie wypowiadali się zarówno o jakości wspinania, jak i o bajecznych widokach ze ściany. Czyżu i ja, po konsultacji z Buckiem i Anią oraz obejrzeniu okładki przewodnika wspinaczkowego nie mieliśmy wątpliwości od czego zacząć naszą przygodę z  wielowyciągowym wspinaniem w Paklenicy. Widniejąca na okładce wspomnianego przewodnika Domźalska 6+ jest wizytówką rejonu, oferując 100 metrów cudownego tarciowego wspinania przy komfortowej asekuracji ze spitów. Drugi, kluczowy wyciąg tej drogi, to kocie skradanie się po małych wymyciach w pełnej ekspozycji, a  znikome obycie z rajbungami objawiało się u mnie narastaniem gdzieś w głowie coraz głośniejszych głosów, z których jeden przebijał się przez inne - "Wilan, co ty tu do cholery robisz?" Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu i zadowoleniu baletki stały jednak tam, gdzie wydawałoby się to niemożliwe. Na dodatek, w górnej części drogi zaliczamy kontakt z niespotykaną w Polsce formacją nazywaną `kaloryfer` - wymuszającą od wspinającego rozpierania się między takimi `kaloryferami` w pionowych płytach.

Nasz kilkudniowy pobyt nie pozwolił nam w pełni docenić walorów wspinaczkowych tego miejsca. Wspinania `w tak pięknych okolicznościach przyrody` jest tutaj dla każdego na kilka tygodni i nieważne czy robi się 5 czy 8, choć trudno jest polecić ten rejon osobom nastawionym na przewieszone ekstremy ze spitami co 2 metry. Sam charakter dróg i formacje, którymi wiodą (tarciowe płyty, zacięcia) czynią wspinanie bardziej technicznym niż siłowym. Dodam, że amatorzy hakówek także znajdą tutaj coś dla siebie, choć trudno podejrzewać kogoś o zamiar targania w ścianę ław, gdy dookoła całe hektary litej, wygrzanej w słońcu skały.

Tekst: Mariusz Wilanowski

Foto: Anna Jurczewska, Piotr Bucki  

Całość artykułu, topo, informacje praktyczne w archiwalnym numerze Gór 4 (83), kwiecień 2001

(kg)

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com