baner
 
 
 
 
baner
 

Nordic Walking i podróż przez dziki Kirgistan

Na przełomie sierpnia i września w mało wyeksplorowanym rejonie Kirgistanu Kokszał Tau działała polska wyprawa w składzie Michał Kasprowicz, Wojtek Ryczer i Rafał Zając. Mimo że nazwa jednej z dwóch nowych dróg wytyczonych przez nich w tym miejscu, Nordic Walking, nawiązuje– jak sami mówią – do„ich głównego zajęcia na tej wy­prawie, czyli do dymania z kijkami trekingowymii ciężkim iworami”, to sportowy wynik ich wyjazdu należy zaliczyć do największych polskich osiągnięć w górach wysokich w tym roku.

 

 

Rafał „Waldorf” Zając maszeruje pod jeden z celów wyprawy – dziewiczy Pik Granitsa

 

Pierwotnie z Michałem Kasprowiczem planowałem wspinanie w Peru. Niestety, z powodu kryzysu musieliśmy zmienić plany. Rozpoczęliśmy poszukiwania alternatywnego celu – dzikiego rejonu gwarantującego przygodę i możliwości nowych prowadzeń. Michałowi odpowiadały klimaty Kirgistanu – był tam dwukrotnie. Ja byłem raz i chciałem wrócić, tym bardziej że planowana podróż zapowiadała się ciekawiej od poprzedniej.

 

Postanowiliśmy połączyć siły z Mariuszem Serdą „Serkiem” i Rafałem Zającem „Waldorfem” – mistrzami w Kotłowaniu z Wrocławia. Waldorf od ponad roku rozpracowywał logistykę i możliwości wspinaczkowe Zachodniego Kokszał Tau – mało wyeksplorowanego rejonu na granicy kirgisko-chińskiej. Odwalił kawał dobrej roboty, przepytując każdego, kto tam był. „Serek” na dwa miesiące przed wyjazdem zrezygnował z wyprawy z powodów osobistych. Tak oto powstał nasz trzyosobowy team.

 

Dotarcie do Zachodniego Kokszał Tau nie jest prostą sprawą. Należy wynająć samochód na dwa dni drogi. Licząc powrót kierowcy oraz kurs powrotny, otrzymujemy 8 dni – transport na miejscu jest więc istotną częścią kosztów całego wyjazdu. Nas interesowała oczywiście opcja niskobudżetowa… i pierwsze kalkulacje agencji wpędziły nas w depresję. Na szczęście okazało się, że nie jesteśmy sami – doborowa drużyna w składzie: Michał Król, Andrzej Sokołowski oraz fotograf Adam Kokot, planowała działać w tym samym masywie. Ustaliliśmy, że skorzystamy z oferty jednej agencji, dojedziemy w góry oddzielnie – my później, gdyż mieliśmy mniej czasu – natomiast wrócimy razem. W ten sposób udało się podzielić koszty. Końcową i całkiem dobrą cenę ustalił „Waldorf”, walcząc z agencjami jak lew.

 

***

 Lotnisko w Biszkeku, 16 sierpnia o 5 rano. Stoimy godzinę w okienku do paszportów, docieramy w końcu do taśmy z bagażami… znudzenie przechodzi w niedowierzanie – nie ma mojego plecaka. Wkrótce spisuję w biurze Aeroflotu skargę, wysłuchując zapewnień, że zguba na 99 procent dotrze kolejnym – jutrzejszym lotem. Resztę dnia poświęcamy na odwiedziny w obsługującej nas agencji „Dostuck-Trekking” oraz na niekończące się zakupy w przyzwoicie wyposażonych supermarketach. Waletujemy w mieszkaniu studenckim Gosi, Polki studiującej w Biszkeku.

 

Kolejny poranek. Plecaka wciąż brak. W biurze Aeroflotu zostawiamy pismo z żądaniem rekompensaty – wszak bezpowrotnie stracony czas zmniejsza szanse „narodowej wyprawy”. Liczymy, że wór się zmaterializuje dzięki tej interwencji. Agencja naciska, byśmy natychmiast wyjechali w góry. Uspokajamy nerwową atmosferę, ustalając, że wypożyczymy brakujący sprzęt i wyjedziemy kolejnego dnia, nawet jeśli zguba się nie odnajdzie. Plan niby dobry, ale… „Dostuck”, podobnie jak inne miejscowe „wypożyczalnie”, nie dysponuje współczesnym sprzętem technicznym. Zwątpiłem, gdy zobaczyłem jedyny dostępny model dziaby – 70-centymetrowy czekan sprzed trzydziestu lat, nówka sztuka nieśmigana – na moich oczach wyjęta z zaoliwionej gazety… 18 sierpnia o 6 rano – plecak ląduje w stanie nienaruszonym.


***

Uff, wreszcie wyruszamy. Mkniemy Uaz’em 452 międzynarodową, niekiedy gruntową drogą łączącą Kirgistan z Chinami, mijając tiry zjeżdżające z przełęczy Turugart. Wiktor, nasz kierowca, czuje klimat. Pytamy go, dlaczego wozi turystów. Odpowiada, że lubi być w górach.

 

Miasto Naryn – miejsce przystanku w drodze w góry

fot. Michał Kasprowicz

 

Docieramy do Narynu przed zmrokiem. Charakter miasta uzmysławia nam, że oddalamy się od cywilizacji i że nie urodziliśmy się w najbiedniejszym miejscu na ziemi. Są tu osiedla z wielkiej płyty, rozgardiasz i peerelowska estetyka. Miejscowi są otwarci i radośni.Wyruszamy z Narynu o ósmej rano. Niedługo potem z trasy na Turugart zjeżdżamy na południowy wschód. Po kolejnej godzinie mijamy  ostatnią wioskę. Resztę dnia przemierzamy wyludnione przestrzenie – tereny wysiedlone za czasów ZSSR z powodu bliskości granicy chińskiej: górzyste łąki z jurtami i stadami pasących się koni. Klasyczny pocztówkowy krajobraz Kirgistanu. Zabudowania są rzadkością.

 

Meldujemy się na trzech posterunkach wojskowych, gdzie pozbywamy się kolejnych kserówek z pozwoleniem na pobyt w strefie przygranicznej. Wiktor wkupia się w łaski pograniczników naszymi arbuzami – przeznaczonymi dla ekipy Królików. Ot, koloryt republik poradzieckich.

 

 

Późnym popołudniem docieramy pod masyw szczytu Kyzyl-Asker. Przy charakterystycznym wielkim głazie, z drogi łączącej posterunki zjeżdżamy w zupełne pustkowie, by po zanikających śladach dotrzeć do bazy naszych przyjaciół. Pojawia się problem. Lodowiec widoczny jest z drogi jedynie przy dobrej pogodzie. Dziś chmury są nisko, na dodatek po południu zaczyna padać śnieg – ślady odciśnięte w tundrze są słabo widoczne. Wiktor bezradnie rozkłada ręce, tłumacząc, że nie wie, gdzie jechać. Kirgiscy kierowcy w takich sytuacjach zawracają, zostawiając wyprawy w polu. My mamy fart. Wiktor jest Ukraińcem. Wypił już pół butelki wódki, więc śmiało ciśnie w nieznane.

 

Wyjmuję GPS, który zapobiegawczo włączyłem kilkanaście minut wcześniej. Okazuje się, że błądzimy, jeżdżąc w kółko. Próby skorzystania z mapy kończą się porażką – nie mamy odniesienia. Ustalamy prawdopodobny kierunek i wkrótce, szczęśliwie, odnajdujemy ślad prowadzący do bazy chłopaków. Poinstruowani przez Michała Króla, co do ich dokładnego położenia, projektujemy na GPS punkt naszej oczekiwanej bazy pod lodowcem Kotur. Z tego miejsca mamy nadzieję uzyskać dostęp do dalszych i mniej wyeksplorowanych dolin – w szczególności doliny lodowca Fersmana.

 

Zwijamy się po godzinie, wracając po śladzie do ubitej drogi. Następnie, po około 10 kilometrach jazdy na wschód, ponownie zjeżdżamy w bezdroże. Po raz kolejny przydaje się kunszt Wiktora, kluczącego z wyczuciem pomiędzy bagnami. Nawigacja jest w naszych rękach – wiemy, gdzie zmierzamy i walczymy o każdy metr! Śnieg sypie, dzień się kończy, kładzie się też wskazówka poziomu paliwa.

 

 

 Nadejście nocy i kończące się paliwo wyznaczyło miejsce bazy

fot. Michał Kasprowicz

 

Zatrzymujemy się po zmroku, jak się później okaże, około dwie godziny marszu od czoła lodowca Kotur. Miejsce określiła nasza determinacja, wola Wiktora, oraz… ilość paliwa w zbiorniku.

 

***


Umówiliśmy się na odbiór za niespełna trzy tygodnie. Jesteśmy sami i nie dokońca wiemy gdzie się znajdujemy. Specyficzne uczucie z dreszczykiem emocji. Ten dzień jest próbą odnalezienia się w nowej sytuacji.

 

Wybieramy się na wycieczkę, której celem jest rekonesans oraz aklimatyzacyjne wyjście na przełęcz na wysokości 4300 metrów. Idziemy wzdłuż rzeki spływającej z lodowca Kotur. Przemierzamy łąki, które świeżo stopniały śnieg zamienił w podmokłą gąbkę. Mijamy gigantyczne głazy narzutowe, idealnie nadające się na bulderowe przystawki. Pogoda jest wyśmienita. Widok z przełęczy potwierdza, że znajdujemy się we właściwej dolinie (do tej pory nie byliśmy o tym przekonani...) i uzmysławia, że do celów w dolinie Fersmana jest „w ciul” daleko.

 

 

Jeden z wielu bulderów-gigantów na łączce poniżej lodowca Kotur

fot. Wojtek Ryczer

 

Kolejnego poranka – 22 sierpnia – wyruszamy w celu założenia bazy wysuniętej. Zabieramy podstawowy sprzęt do poruszania się po lodowcu, drugi namiot oraz jedzenie na pięć dni. Do doliny Aytali docieramy, pokonując płaskowyż – te sześć kilometrów na wysokości czterech tysięcy ciągnie się kilka godzin, a ciężar wora wywołuje mdłości. Mimo tego zachwyca nas piękno gór i ogrom przestrzeni. Nie ma tu śladów działalności człowieka. Podążamy po ścieżkach zwierząt – głównie kóz górskich z zagrożonego gatunku „Marco Polo”. Ich poroża, które często spotykamy, stają się popularnym tematem fotografii. Kozy są płochliwe – stada obserwujemy jedynie kilka razy i zawsze z daleka. Słoneczny dzień kończymy przy skrzyżowaniu rzek Aytali i Sarychat.

 

 

Poroże owcy Marco Polo – atrybut dzikich gór

fot. Michał Kasprowicz

 

 

Dzień aklimatyzacyjno-lokalizacyjny. Przełęcz bez nazwy na ok. 4300 m

fot. Michał Kasprowicz

 

Skręcamy na południe, zmierzając w górę doliny Sarychat. Maszerujemy łąkami, później rozlewiskiem warkoczowej rzeki – niekiedy trawersując jej stromym brzegiem. Docieramy do czoła wyjątkowo długiej moreny. Przez cztery godziny podążamy kieszenią morenową, następnie godzinę środkiem lodowca, wciąż po kamieniach. Przed zmrokiem, zespoleni z worami, dochodzimy do początku „białej” części lodowca Fersmana.

 

W tym miejscu zdarza się bardzo przykry wypadek. Podczas marszu po morenie Michał przewraca się pod ciężarem plecaka, poważnie skręcając kostkę – nie może na niej stać. Jesteśmy w ciemnej dupie. Nie pozostaje nam nic innego, jak rozbić bazę pośrednią. Decyzję „co dalej?” odkładamy do rana.

 

W dolinie Aytali. Wojtek – ofiara „wora mordercy”

fot. Michał Kasprowicz

1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 |
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com