Nikšićko Forever...
czyli krótka surrealistyczna historyjka o dwóch tygodniach spędzonych w Czarnogórze
Około czwartej po południu, po osiemnastu godzinach od wyruszenia z Krakowa, Zębowóz wraz z trzyosobową załogą powoli wjeżdża do miasteczka Žabljak – głównego ośrodka turystycznego Durmitoru. W centrum, podobnie jak w każdym mieście i na ważniejszych skrzyżowaniach w Czarnogórze, patrol policji. Na początku wywołuje to we mnie „wielki niepokój”, ale szybko przyzwyczajam się do tego widoku i, jak przystało na małego wodza dużego Zębowozu, opanowuję lek.
Szybko uzupełniamy niezbędne artykuły spożywcze, zwłaszcza te z Nikšića i o szóstej jesteśmy na przełęczy Sedlo. Udaje nam się trafić bez pudła, mimo kiepskich kserówek, równie słabej mapy i trasy pokazanej palcem tuż przed wyjazdem. Dojazd jest komfortowy, chociaż wiedzie kamienistą górską drogą. Rozbijamy namiot poniżej przełęczy, tak aby nas nie zwiało. Zamierzamy zostać tu kilka dni, wspinać się, włóczyć po okolicy i konsumować miejscowe wyroby gorzelnicze. Zacne widoki i pełne trzewia sprawiają, iż zasypiamy kamiennymi snami (a sen każdy, jako ten kamień, niepowtarzalny, różny od innego).
Rano budzi nas kawalkada samochodów, przejeżdżających przez przełęcz. Opuszczamy śpiworki, by stanąć oko w oko z miejscowym filancem, czyli morowym strażnikiem Parku Narodowego. Rozmowa w odróżnieniu od naszych powiek nie klei się, ale mimo to staramy się być przemili. Filanc też jest miły i po skrupulatnych, acz długotrwałych obliczeniach (ilość osób, plus ilość namiotów, plus ilość zębowozów) przedstawia rachunek do uiszczenia. Na nic tłumaczenia we wszystkich znanych nam językach. Nawet rosyjski nie pomaga. Zdesperowana Zenuś z uwodzicielskim i pojednawczym wzrokiem wręcza strażnikowi piątaka zamiast urzędowo wyliczonych przez niego dwudziestu euro. Kiedy powłóczyste moro oddaliło się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, z ulgą zjadamy poranne piwko, idealnie kojące skołatane nerwy.
Po śniadaniu, przy dopisującej pogodzie idziemy spróbować tutejszej skały. Za cel obieramy oddaloną o 10 minut od Sedla około 150-metrową ścianę. Robimy trzy wyciągi w łatwym, lecz nieco kruchym terenie i już we mgle, trawiastą półką opuszczamy ścianę. Widoczność pogarsza się, więc nici z rekonesansu po okolicy. Schodzimy do samochodu i czekamy na znajomych jaskiniowców z AKG. Ekipa przyjeżdża w trzy samochody późnym wieczorem, a niedługo potem zaczyna padać. Po opróżnieniu Zębowozu z jaskiniowego szpeju możemy przekształcić go w dom na kółkach z wygodnym łożem. Z dachem nad, a materacem pod głową oddajemy się błogiej nieświadomości snu.
O drugiej w nocy budzi mnie choroba morska. „Dżizas – myślę – przecież wczoraj prawie nic nie piłem”. Zębowozem kołysze prawie rytmicznie – muszę uważać żeby nie stukać czachą w szybę, z dachu dolatują odgłosy, jakby stał on pod wodospadem marki Niagara. Wyglądam przez okno. Wiaterek sto pięćdziesiąt na godzinę lub lepiej, wilgotność sto dwa procent, brakuje tylko Szarika. Namioty jaskiniowców jako wielorybia to znikają, to wynurzają się z łąki, udowadniając podświetloną czołówkami budową wewnętrzną, że jednak są ssakami. Bieganie. Pokrzykiwanie. Wiatrem auta potrząsywanie. Przez chwilę adrenal mi skacze i rozważam możliwość przewrócenia się Zębowozu. „Prawie dwie tony... niemożliwe”. Chłodna logika, wilgotny pragmatyzm i pochrapywanie Bazyla uspokajają mnie, a szum górskiego wodociągu koi do snu.
Ranek cichy, ale mglisty. Kilka namiotów doznało uszkodzenia kręgosłupa moralnego. Zjawia się Morowy Filanc. „Ciekawe jak on to wszystko przeliczy” – zastanawiam się z sarkazmem. Na szczęście z jaskiniowcami przyjechał ich znajomy grotołaz z Belgradu i wyjaśnił strażnikowi, że posiadamy urzędową zgodę na działalność eksploracyjną od władz zwierzchnich. Żartujemy z Bazylem, że powinien oddać nam te pięć ełraków – tylko jak mu to wytłumaczyć?...
Wraz z narastającymi przejaśnieniami wyruszamy z transportem szpeju do obozu założonego niecałą godzinę w głąb masywu, pod ponad trzystumetrową ścianą. Znajdujemy potencjalną linię wspinu i zwłocznie przystępujemy do działania, a to z powodu sporawej mokrości w ścianie. Aby nie zgnuśnieć zanim się uśnie, decydujemy się na wycieczkę po okolicy. Po trzech godzinach wychodzimy piętnaście centymetrów nad chmury i osiągamy Bobotov kuk. Jest miło, widoki też. Nieodparcie przychodzą mi do głowy słowa z piosenki Janerki: „I jak ci tam w tym niebie, czy z góry widać sens, czy dalej chce się wiedzieć, co jeszcze wyżej jest?” Na szczyt prowadzi kilka bardzo dobrze oznakowanych szlaków, a z uwagi na to, że jest to najwyższe miejsce w Durmitorze, ruch jest całkiem spory. Tuż pod szczytem znajdujemy jedyny ślad działalności wspinaczkowej – stary hak.
Po powrocie na Sedlo zamieniam się w kuchmistrza. Bazyl z Zenusiem zostali w obozie pogadać z jaskiniowcami, więc samotnie zabieram się za obiad. Widząc przejeżdżający w stronę Žabljaka samochód na włoskich blachach, pozdrawiam pasażerów, wykrzykując spontanicznie jedyne słowo, jakie znam w ich języku, za to z pięknym nowosądeckim akcentem: „Bondżiorno!” Auto zatrzymuje się i po obopólnej prezentacji zapraszam parę z Italii na góralską herbatkę. Okazuje się, że Paolo Pezzolato wraz ze swoją towarzyszką też się wspinają i planują coś zrobić w okolicy. Pojawiają się moi towarzysze doli i w piątkę wymieniamy spostrzeżenia i doświadczenia z Durmitoru. Do końca pobytu w górach, jeżdżąc po okolicy, będziemy spotykać się codziennie, choć przypadkowo z sympatycznymi Włochami.
Wieczorem zjeżdżamy kawałek, aby zażyć ożywczej kąpieli w niewielkim źródełku. Dobrym pomysłem jest ablucja zaraz po zejściu, gdy organizm nie zdąży wystygnąć. Konfrontacja niektórych części chłodnego już ciała z wodą jakkolwiek górską, to o temperaturze koło pięciu i w atmosferze rześkiego, prawie arktycznego powietrza może nadwerężyć mięśnie gałek ocznych osób pragnących spuścić wzrok przy najmniejszym osłabieniu siły woli.
Następny dzień przynosi bezchmurną pogodę i suszenie. Chcąc rozgrzać się po zeszłodniowych pluskaniach, a mając zbułowaną silną wolę z tych samych przyczyn, postanowiliśmy zażyć odrobiny lokalnego pobudzającego krążenie balsamu. Dla kurażu. Odrobina została na dnie, a my wyruszyliśmy na podbój Miloševa koło południa.
W trakcie podejścia pod ścianę Bazyl z Zanusiem znajdują w zawalisku przepiękny szkielet kozicy. Zabierają śnieżnobiałą czaszkę, którą następnego dnia ozdabiamy maskę Zębowozu. Kilkakrotnie pomoże nam to w przyszłości w kontaktach ze służbami porządkowymi i celnymi różnych nacji.
Zaczynamy zabawę w skały i wspinanie...
Tekst: Mateusz Paradowski
Zdjęcia: Andrzej Kościelniak, Mateusz Paradowski
Więcej o wspinaniu w Czarnogórze, dalszy ciąg relacji oraz informacje praktyczne, topo i zdjęcia w: "Góry", nr 2 (141) luty 2006.
(kg)