Wrzesień 1995
Pierwszy raz zobaczyłem Albertę, gdy wraz z Cody Wollenem robiliśmy drogę Humble Horse na Diadem Peak. Długi ciąg trudności lodowych i mikstowych złożył się na jedną z naszych najtrudniejszych w tym czasie alpejskich wspinaczek. Najbardziej utkwił mi jednak w pamięci moment, kiedy po przekopaniu się przez szczytowy nawis, znalazłem się oko w oko z czarnym masywem Alberty. Na wprost miałem filar północno-wschodni, z długą flanką wschodniej ściany po lewej stronie i niesamowitą zerwą północną po prawej. W tamtej chwili miałem na głowie wyścig z zapadającą nocą, ale czułem, że tu wrócę...
Sierpień 1999
Mimo upływu czasu moja obsesja nie słabła. Wraz z Jimem Sevigny, obładowani sprzętem, rozpoczęliśmy tradycyjne podejście od przejścia lodowatych wód Sunwapty. Naszym celem była północna ściana. Był to jedyny raz, kiedy nie przeklinałem piarżyska poniżej przełęczy Woolley Shoulder. Podchodziłem, oczekując wspaniałego widoku z przełęczy na otchłań Black Hole, z dominującymi nad nią ścianami Alberty i North Twin. Pomimo, a może właśnie z powodu chmur zasłaniających dalszy krajobraz, widok nie rozczarował. Pod wieczór podeszliśmy obejrzeć północną ścianę. Gęste chmury przesłaniały jej górną część, świeży śnieg pokrywał pasmo żółtych łupków w połowie wysokości, a woda spływała dolnymi polami lodowymi. W tej sytuacji zmieniliśmy plany z północnej ściany na Drogę Japońską. Wytyczona w 1925 roku powinna puścić w każdych warunkach!
Następnego ranka szybko zgubiliśmy się we mgle i w labiryncie żlebów wschodniej ściany. Ostatecznie, późno po południu, po wspinaczce w mokrej skale, trawersowaniu zaśnieżonych półek i zjazdach w strugach wody, znaleźliśmy się w połowie wysokości właściwego żlebu. Jednak byliśmy już na tyle przemoczeni i zdegustowani, że łatwo podjęliśmy decyzję o ucieczce do gorących pryszniców w Jasper. Dobre prognozy pogody zadecydowały o tym, że po kilku dniach znów byliśmy pod górą, tym razem z zamiarem choćby częściowej rehabilitacji na drodze klasycznej. Niestety, kiedy zadzwonił budzik, na zewnątrz zamiast rozgwieżdżonego nieba powitała nas wczesnojesienna zamieć. Późnym rankiem, brnąc przez zaspy, wydostaliśmy się na Woolley Shoulder – i do domu!
Wrzesień 2000 i 2001
Rok później znów przekraczałem Sunwapte, tym razem idąc na północną ścianę Mt. Cromwell. W następnym roku mijałem ją w drodze na wschodnią ścianę Mt. Woolley. Z ich szczytów znowu widziałem ogromny masyw Alberty, ale przez następne trzy lata nie było mi dane postawić stopy w magicznej krainie, do której wrota stanowi Wooley Shoulder.
Sierpień 2002
W towarzystwie Willa Gadda ponownie mozolnie podchodziłem pod osławioną przełęcz. Nasze plecaki były stosunkowo lekkie: prognozy zapowiadały tylko jeden dzień pogody, zatem zdecydowaliśmy, żeby od razu iść na szczyt Drogą Japońską. Góra była kompletnie inna od tej, którą pamiętałem z poprzedniej próby. W miejscach gdzie w 1999 roku wspinaliśmy się na przednich zębach raków lodowym żlebem i trawersowaliśmy strome śnieżne stoki, tym razem pokonywaliśmy suchy komin i wędrowaliśmy przez zasypane piargiem półki skalne. Płynąca woda i spadające kamienie w górnej partii drogi, zmusiły nas wprawdzie do związania się, ale w dalszym ciągu szybko zbliżaliśmy się do grani.
Grań szczytowa Alberty jest najbardziej spektakularną częścią drogi, tworzą ją ostry grzebień oraz żandarmy skalne, poprzedzielane odcinkami lodu i ogromną lufą na obie strony. Balansując granią w kierunku wierzchołku, wyczekiwaliśmy wcięcia, gdzie tradycja nakazuje pozostawienie liny na drogę powrotną, tymczasem nieoczekiwanie znaleźliśmy się na szczycie. Cieszyliśmy się i robiliśmy sobie surrealistyczne zdjęcia z papierowym japońskim parasolem wetkniętym w szczytowy kopczyk.
Sierpień - wrzesień 2003
W tym czasie zainteresowałem się północno-wschodnim filarem. Oddziela on słoneczną wschodnią flankę od tonącej w cieniu północnej ściany. Chociaż byłem pod wrażeniem piękna linii, stromo wyprowadzanej prosto na szczyt, prawdę mówiąc nie mogłem też oprzeć się wyzwaniu płynącemu z opisu przewodnikowego – kruche 5.10 bez możliwości asekuracji. Ale w końcu swoje już się przewspinałem i sądziłem, że poradzę sobie i na tej kupie gruzu. W trakcie pierwszej próby towarzyszył mi Ben Firth, podobnie jak ja amator pionowej kruszyzny. Podchodząc o świcie do podstawy filara, zostaliśmy przywitani przez dujący na grani lodowaty wiatr. Trzęśliśmy się z zimna nawet po włożeniu wszystkiego, co mieliśmy ze sobą. Ujemne temperatury i niebezpieczne 5.10 nie są zbyt szczęśliwym połączeniem, tak więc wycofaliśmy się przez lodowiec i Woolley Shoulder do szosy i cywilizacji.
Dwa tygodnie później ponowiłem próbę na filarze, tym razem w towarzystwie Piotrka Smolika. Chociaż był to już wrzesień, było ciepło i przyjemnie, ale niebo było posępne i czerwone od płonących lasów. Rankiem wykręciliśmy dobry czas na dolnym, łatwiejszym spiętrzeniu filara i zrobiliśmy sobie wczesny lunch pod kluczowym spiętrzeniem. Jak to często bywa, realne trudności okazały się mniej straszne od spodziewanych. Wspinaczka w górnych partiach drogi była prawdziwą przyjemnością: solidna skała, dobra asekuracja w ogromnej ekspozycji na obie strony. Szybciej niż oczekiwaliśmy, trzeba było zmienić butki wspinaczkowe na wibramy, podzielić się naszą jedyną parą raków – drugiej nie wzięliśmy chcąc oszczędzić na wadze – i ruszyć śnieżno-lodową granią w kierunku szczytu.
Sierpień 2004
Wraz z wiekiem staje się bardziej niecierpliwy, a trudna wspinaczka wymaga cierpliwości. Wciąż cieszy mnie przesuwania granic moich umiejętności technicznych, ale są dni, kiedy nade wszystko przedkładam sprawne i szybkie poruszanie się po górach. Moja skłonność do ekstremalnych wędrówek może wyjaśnić, jak doszło do kolejnej przygody z Albertą.
Już po pierwszym wyjściu na szczyt zakiełkowała mi w głowie myśl o próbie wejścia „od samochodu do samochodu” w ciągu jednego dnia. Tym razem wybieraliśmy się na zupełnie inny szczyt, ale nasz oryginalny plan został zniweczony w zarodku przez wezbraną Mistaya River. Tim Haggerty, Dana Ruddy i ja rozważaliśmy wybór innego celu, nawet zrobiliśmy na strzępie opakowania listę celów. Po dyskusji skreślaliśmy kolejne z nich, aż pozostał tylko jeden: Alberta w jeden dzień! Nigdy wcześniej nie wspinaliśmy się razem, ale na tyle długo paramy się alpinizmem, że nie mieliśmy trudności z porozumieniem.
Ruszyliśmy głęboką nocą, a gdy niebo różowiało, byliśmy już na Woolley Shoulder. Do schronu dotarliśmy zaledwie po czterech godzinach od wyruszenia z parkingu. Góry były suche jak pieprz, co potwierdziło słuszność mojego wyboru butów do biegania jako obuwia alpinistycznego. I w istocie, góra była prawie bez śniegu, a klasyczna droga przypominała bardziej ambitny trekking niż alpinizm. W rezultacie liny nigdy nie opuściły plecaków i po około dziesięciu godzinach od wyruszenia z szosy pozowaliśmy do kolejnych zdjęć szczytowych z legendarną parasolką. Po odpoczynku i nacieszeniu się widokami, wróciliśmy przez grań, wyciągnęliśmy liny i długimi, żmudnymi zjazdami zjechaliśmy do podnóża drogi. Było jeszcze widno, kiedy przekroczyliśmy z powrotem brunatne i wezbrane po ciepłym, letnim dniu wody Sunwapty. Nie wiadomo czemu ostatni odcinek pokonywaliśmy biegiem, docierając na parking dokładnie po osiemnastu godzinach od momentu wyjścia.
Luty 2005
Od czasu mojego pierwszego wejścia na Albertę, byłem ciekaw jak wyglądałaby zimowa wspinaczka na ten szczyt. W wyobraźni widziałem nawisy na obie strony i ostre jak nóż konie śnieżne. W zimie problemem staje się nawet dotarcie pod ten „koszmar”, ponieważ piarżyska u stóp wschodniej ściany zamieniają się w ogromne, niebezpieczne pola śnieżne. Zastanawiałem się, czy północno-wschodni filar nie oferowałby w tych warunkach bardziej technicznej, ale za to bezpieczniejszej wspinaczki. Kolejnym problemem dla „niedzielnych” wspinaczy, do których się zaliczam, jest brak wolnego czasu. W zimie na Albertę nie można wejść w jeden dzień, dwa dni weekendu również nie dają wystarczającej ilości czasu. Czyli albo przerwa semestralna, albo nic...
Kiedy zbliżał się już ten wybrany okres, uważnie śledziłem prognozy pogody oraz informacje o zagrożeniu lawinowym. Były wyjątkowo dobre. Takich warunków nie można było zmarnować. Scott Semple, Eamonn Walsh i ja dyskutowaliśmy nad wyborem celu, ale była to czysta formalność. Wszyscy myśleliśmy o Albercie. Wizja zimowej, alpejskiej przygody na odludziu rozpalała wyobraźnię. Fakt, że góra była niezdobyta zimą, dolewał tylko oliwy do ognia.
Na parking dojechaliśmy po południu. Zima dziwnie odmieniła podejście wzdłuż Woolley Creek: szerokie koryto strumienia wydawało się ściśnięte przez ośnieżone drzewa. Śnieg był dobry i na nartach szło się przyjemnie, aż do Woolley Shoulder. Stok prowadzący na przełęcz był całkowicie wywiany, odsłaniając strome, zalodzone piarżysko. Ramiona nam odpadały od podpierania się zdjętymi nartami, zanim wreszcie dotarliśmy na przełęcz. Słońce już zaszło i widać było tylko białe widmo Alberty przysłonięte przez chmury.
Nie przyjrzawszy się zbyt dobrze górze wieczorem, wybór drogi odłożyliśmyna rano. Dało to nam wymówkę do późnej pobudki, co też kontynuowaliśmy w kolejne dni. Zimna liliowa poświata bezchmurnego ranka objawiła górę całkowicie oblepioną śniegiem, nawet spiętrzenie północno-wschodniego filara było białe. W tych warunkach szybko zdecydowaliśmy się na Drogę Japońską. W lutym w Kanadzie słońce wstaje późno, zatem kiedy pierwsze promienie oświetliły szczyt, zjeżdżaliśmy już do podstawy ściany wschodniej. Ostatni cykl lawinowy wymiótł żleby i pola śnieżne, zostawiliśmy więc narty i pewnie ruszyliśmy wprost na „dupy słoni”. Pomimo mrozu słońce grzało na tyle mocno, że rozebrałem się do podkoszulka. Po lunchu na żeberku śnieżnym poniżej „dup”, kontynuowaliśmy żywcowanie żlebem japońskim, wypełnionym śniegiem i lodem. Tuż pod granią związaliśmy się, odbiliśmy w prawo i ruszyliśmy w kierunku szczytu. Eamonn z poważną miną tłumaczył Scottowi, że jeżeli jeden z nas poleci, pozostali powinni skoczyć na przeciwną stronę grani... „Czy to jest bezpieczne?” – pytał z niedowierzaniem Scott.
Byłem zarówno mile zaskoczony, jak i nieco rozczarowany brakiem nawisów na obie strony grani. Jednakże szczytowy grzebień zrekompensował mi ten zawód, oferując delikatne i ostre konie śnieżne, które sprawiały, że posuwaliśmy się bokiem niczym kraby. Na zaśnieżonych stopniach skalnych raki niepokojąco zgrzytały po czarnym wapieniu, a przenikliwy wiatr zawiewał linę nad wschodnią ścianę i przy każdym kroku biczował nam twarze lodowymi kryształkami. Stanęliśmy na wierzchołku, gdy wieczorne słońce malowało już chmury delikatnym różem. Wiatr przenikał przez ocieplane kurtki, pozostaliśmy więc na szczycie tylko tyle czasu, ile wymagało zajęcie się zbielałą od mrozu twarzą Scotta. Niewielka depresja poniżej wierzchołka oferowała jedno z nielicznych osłoniętych miejsc na grani, więc bez wahania zatrzymaliśmy się tam na noc. W nocy zaczął padać śnieg, a rano obudziliśmy się w chmurach. Dopiero poniżej „dup słoni” wyszliśmy z obłoków na zalane słońcem stoki. Okazało się, że czapa chmur spowijała jedynie szczyt Alberty, podczas gdy reszta gór tonęła w słońcu. Po powrocie do schronu zdecydowaliśmy się spędzić jeszcze jedną noc po „magicznej” stronie Woolley Shoulder. Następnego dnia w trzy godziny przeszliśmy przez przełęcz i zjechaliśmy na nartach do szosy. Przygoda się zakończyła. A raczej tylko ta konkretna przygoda. Choć niewidoczna z dna doliny, Alberta nadal jest i kusi...
Tekst i zdjęcia: Rafał Sławiński
"Góry", nr 4 (131) kwiecień 2005
(kb)