baner
 
 
 
 
baner
 
2001-06-21
 

Mirek Wódka

Mirek Wódka, rocznik 1960, wspina się od 1977 roku... Wycieczka do Ojcowa, Piromania, Dupa Biskupa i cała masa innych dróg w różnych miejscach Jury, to wiecznie żywe ślady Mirka.


Mirek Wódka, rocznik 1960, wspina się od 1977 roku! Mieszka w Zawierciu - stolicy Jury Północnej. Wycieczka do Ojcowa, Piromania, Dupa Biskupa i cała masa innych dróg w różnych miejscach Jury, to wiecznie żywe ślady Mirka. Mirek Wódka jako przedstawiciel Nowej Fali (pokolenie wspinaczy z roczników 1960-69) wciąż z wielką pasją i niezłomną motywacją kreuje obraz współczesnej wspinaczki skalnej w naszym kraju. Zapisał i wciąż zapisuje się w historii eksploracji polskich wapieni. Trudno mówić o złotych latach Mirka, bo wszystko wskazuje na to, że zadziwi nas jeszcze nie raz. Wielka miłość do wspinania, naturalność, a przy tym wszystkim ogromna serdeczność i skromność to cechy, których powinien pozazdrościć Mirkowi niejeden współczesny ekstremalista przebiegający rączo przez VI-Bóg wie ile.

Dla mnie ktoś taki jak Mirek jest potwierdzeniem głęboko zinternalizowanej potrzeby wspinania. Większość kolegów z jego dekady ma duże brzuchy, świetnie prosperujące firmy i fantastyczne samochody. A Mirek sieka VI.7! Cztery dychy na karku i takie wyniki! Poznajmy bliżej naszego bohatera.

Proszę Państwa, czapki z głów! Przed Państwem Mirosław Wódka!

Wczesny Mirek
Jak to było? Data? Sam nie wiem, kiedy dokładnie zacząłem się wspinać. Jeszcze w latach 70. zobaczyłem ludzi wspinających się na wędkę w Podlesicach. Jakiś impuls, ciekawość... Pobiegłem na górę skały zobaczyć, jak wygląda stanowisko i cały ten majdan. Potem kupiliśmy z nieżyjącym już Waldkiem Baranikiem linę. Zapłaciliśmy za nią 308 złotych. Porządny bezalinowski sznur. Dwa strażackie karabinki "samobóje". To była czysta rekreacja. Raptem 5 dni w roku spędzonych w skałach, oczywiście wspinanie tylko z asekuracją górną. Robiło się kilka dróg V, V+, no czasami szóstkę. Częściej zacząłem jeździć w skały w latach 80. Jakieś pierwsze treningi, 2-3 razy w tygodniu wspinanie. W 1982 roku zrobiłem swoje pierwsze VI.2 na wędkę. To były zupełnie inne czasy. Wspinało się mniej ludzi, w sobotę, niedzielę było dosłownie kilka osób w Podlesicach. Nie było mowy o żadnej konkurencji, wspinacze byli grupą znajomych traktujących skałki rekreacyjne i rozrywkowo. Pierwsi ludzie ze środowiska, których poznałem to łodzianie: Jurek Broda i jego partner. Umawialiśmy się w skałkach, wspinaliśmy się razem.

Przyroda
Kocham skały. Lubię samo przebywanie w plenerze, spacery i otaczającą mnie przyrodę. Często przyjeżdżam w skały dla samego bycia tutaj, nie potrzebuję wtedy niczego więcej. W zimie po prostu jadę do Podlesic, Rzędkowic, pod Częstochowę czy w Dolinki Podkrakowskie. Spaceruję i cieszę się samym byciem w tych miejscach.

Sportowy duch
Rok 1983. Pod Wiosennymi Klekotami w Rzędkowicach siedział jakiś dziwny facet, wyglądem bardziej przypominał hipisa niż wspinacza. Powiesiłem sobie wędkę na Żyle poprosiłem go o asekurację, a on podpowiedział mi patenty. Potem trzymałem go na Klekotach - niewiele mu brakowało do sfinalizowania przejścia. Okazało się, że tym niepozornym człowiekiem był Leszek Wojas. Uważałem się już wtedy za całkiem niezłego wspinacza, ale dopiero wtedy zobaczyłem z bliska, jak wygląda wspinanie na jakimś sensownym poziomie. Ten gość miał klasę! Imponował mi. Leszek wspinał się bardzo dużo na wędkę, właściwie głównie na wędkę. Później widywaliśmy się w skałach. Byłem np. przy jego przejściu wędkowym Dupy Biskupa. Właśnie Leszek pokazał mi nowy wymiar wspinania, mianowicie pracę nad drogą, nad przechwytem. Jeżeli było coś trudnego, koncentrował się na rozpracowywaniu patentów. To było coś nowego. Inni wieszali wędkę i albo robili drogę, albo nie. Nie istniało pojęcie patentowania drogi, było wręcz w złym tonie wisieć w jednym miejscu przed dłuższy czas. Wojas przełamywał te lody i to, jak się później okazało, było słuszne.

Ideologia tamtych czasów
Wędka była wartością samą w sobie. Jeżeli ktoś pokonał drogę na wędkę, to także miało jakiś sportowy wymiar. Ale byli też zagorzali przeciwnicy asekuracji rzucanej z góry. Przodował w tym Marek Płonka, główny ideolog szkoły łódzkiej. W 1984 roku przyjechała do Podlesic grupa Anglików, którzy wspinali się tylko z dołem. Wtedy Marek stwierdził, że już nigdy nie przywiąże się do wędki. Dotrzymał słowa na długie lata. Chyba mu to na dobre nie wyszło, bo poziom skoczył, a on stał w miejscu.

Cele
Wspinanie jest dopełnieniem mojej skalnej pasji. Jeżeli coś robić, to na jakimś przyzwoitym poziomie i rozwijać się w obranym przez siebie kierunku. Wybrałem wspinaczkę w rotpunkcie. Chyba dlatego, że właśnie tak zaczynałem. Jestem pół-sportowcem, pół-romantykiem. Lubię zrobić trudną drogę, bo samo pokonywanie trudności jest czymś bardzo przyjemnym. Cenię sobie drogi naturalne. Problemy stwarzane przez przyrodę są najwspanialsze. Po co ślęczeć nad drogą, którą ktoś wyrzeźbił, coś sobie wymyślił. I ja mam to robić? Po co? Jeżeli natomiast droga jest naturalna czuję, że nie marnuję czasu, że właśnie o to we wspinaniu chodzi.

Sztuczne substytuty
Częściowo jestem przeciwnikiem ograniczników. W wyjątkowych przypadkach dopuszczam użycie takich obostrzeń. Sam przecież wykorzystałem ogranicznik na Okienniku. Brzydko to wygląda, ale myślę, że akurat tam trzeba było coś takiego zastosować, bo można było w jednym miejscu omijać trudności. Sam nigdy nie podkuwałem skały. Czasami coś podlepiłem cementem, kiedy kruszyzna uniemożliwiała wspinanie.

Zawody
Ostatni start to Igrzyska Solidarności (Sopot 1990 rok). Poszło mi wtedy fatalnie, a byłem naprawdę w dobrej formie. Minąłem trudne miejsce, chwyciłem się klamki, włożyłem rękę do woreczka z magnezją i nagle poczułem, jak wyjeżdżają mi nogi. Od tego czasu nie startuję, Stwierdziłem wtedy, że to nie dla mnie. Tak w ogóle to miałem na zawodach wiecznego pecha. Startowałem w zawodach organizowanych przez Gliwicki Klub Akademicki. Szumnie mówiło się o nich zawody międzynarodowe. Wspinaliśmy się w Mirowie i na Okienniku Skarżyckim. Kiedy do finału wchodziło 10 osób, ja byłem 11, kiedy wchodziło osób 12 - byłem 13 itd. Nigdy nie byłem w finale!

Ulubione rejony
Okiennik Skarżycki. Tam się zaczynałem wspinać, tam zrobiłem najwięcej swoich dróg. To taki mój zawierciański ogródek skalny. Podoba mi się również bardzo Łaskawiec, ale nie wiem, jak tam dokładnie teraz jest ze wspinaniem, czy można, czy nie? W 1997 roku zrobiłem tam Piromanię (VI.6), która chyba do tej pory nie ma powtórzenia. Za granicą wspinałem się na Słowacji. Niestety, sprawy finansowe ograniczają bardzo moje możliwości zwiedzania rejonów europejskich, a bardzo bym chciał się tam powspinać.

Tyrannosaurus Rex - VI.7
Poprowadzenie Tyrannosaurusa uważam za swój największy dotychczasowy sukces. Jest to najtrudniejsza droga, jaką pokonałem. Zacząłem się do niej przystawiać w 1999 roku na wędkę. Początkowo nie myślałem o prowadzeniu. Później zaplanowałem sobie przejście RP na wiosnę 2000 roku. Niestety, nie było pogody. Wreszcie poczułem życiową formę. Umówiłem się z Przemkiem Jakubczykiem z Myszkowa. Było bardzo zimno, a mój partner zdziwił się, że w ogóle myślę o przystawkach z dołem. Związałem się, minąłem trudności, miałem naprawdę niesamowity zapas sił. Przy ostatnim spicie tak mi zmarzły palce, że nie byłem w stanie zrobić ostatniego ruchu. Chciałem się złapać ekspresu, ale takie miałem zgrabiałe łapy, że nie mogłem wybrać liny i... spadłem! Nie przejąłem się tym za bardzo. Pomyślałem, że przyjadę za dzień, dwa i zrobię drogę w czystym stylu. Niestety rozchorowałem się. Cały miesiąc gorączki, jakieś powikłania. Ciągnęło się to za mną przez cały rok. Praktycznie nie wyszedłem poza VI.5 w 2000 roku. Wróciłem pod Tyrana jesienią. Przystawiłem się wtedy kilka razy i jakoś mi nie żarło. Kwiecień w 2001 roku był paskudny i wreszcie przyszedł długi weekend. To była środa. Miałem bardzo zniszczoną skórę na palcach. Musiałem założyć plastry. Kiepsko wychodził mi start z plastrami. Kiedy minąłem to miejsce - skończyłem drogę. Wielka, naprawdę wielka radość. Pod skałą było chyba ze 30 osób. Owacje były wspaniałą nagrodą.

Podhajny Grand Prix
To nie jest jakaś ekstremalna droga, ale jej przejście jest moim wielkim osobistym sukcesem. Tam po prostu nie mieszczą mi się w dziurach palce. Miałem do wyboru, albo pociągnięcie z najmniejszego palca, albo wpakować wskazujący. Gdyby ta droga nie była na Okienniku, cóż, na pewno bym ją odpuścił.

Dupa Biskupa
Największym moim sukcesem sprzed lat było poprowadzenie Dupy Biskupa. To był kwiecień 1986 rok. Wtedy jeszcze tylko 3 drogi pod Krakowem miały wycenę VI.5. Były to: Chiński Maharadża, Nienasycenie i Montokwas 212 (wszystkie autorstwa Piotra Korczaka - przyp. redakcji). I była to trasa, która na Jurze Północnej ma nadal wycenę VI.5, nie zdegradowano jej. Nie wiem, czy ta droga nie była wówczas najpoważniejszą ze wszystkich tych czterech.

Wyceny
Sportland na Mściwoja to moim zdaniem VI.6+. Miałem tam duży problem z wpinką. Czasami zadziwiają mnie wyceny różnych dróg i kombinacji. Na Okienniku moje drogi przeceniał Marcin Bartocha. Trudno mi powiedzieć, czy Śnieżna Impreza ma VI.6, czy może VI.5+/6. Jeżeli Samotność Długodystansowca, którą zrobił Podhajny, jest wyceniona na VI.5+, a idąc Imprezą trzeba zrobić kilka ruchów z trudnego startu tej drogi, potem zrobić wszystkie najtrudniejsze przechwyty z Samotności, utrudnić to dodatkowo (nie wolno łapać się dziupli), potem jeszcze wejść w okap i to wszystko ma być tylko ułamek trudniejsze? Są drogi, które mi absolutnie nie pasują, których nigdy w życiu nie zrobię z przyczyn obiektywnych. To np. Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną w Podzamczu. Takie małe dziurki - to nie dla moich palców... A teoretycznie powinienem być w stanie to pokonać. To przecież VI.6+.

Radość
Drogi zdecydowanie techniczne. To mój konik. Najbardziej lubię, kiedy przystawiając się do drogi na wędkę nie daję rady. Potem przyjeżdżam znowu, łączę ze sobą wszystkie przechwyty. Kiedy coś prowadzę daję sobie jedną, dwie próby. Jak nie wychodzi - odpuszczam. Później dla satysfakcji i obowiązku drogę prowadzę, ale to już nie ta radość.

Trening
Teraz wszyscy powiedzą, że trenuję nieprofesjonalnie! Stawiam głównie na żelazo (śmiech). Mam taki specjalny pas z obciążeniem, chwytotablicę tylko z krawądkami (żadnych dziurek). Trenuję 4 miesiące w roku, od listopada do lutego. Poniedziałek, wtorek - wytrzymałość siłowa, środa - rest, czwartek, piątek - siła maksymalna, sobota - krótszy trening ogólny. Przez pozostałą część roku, jak czas pozwala, tylko się wspinam. Mam też kawałek sklejki z chwytami. Nie chodzę na żadną ściankę, trochę z powodu małej ilości czasu, trochę z przyczyn obiektywnych (w Zawierciu nie ma ścianki). Byłem kilka razy z synem na ściance w Łazach i powiem szczerze, że nie żarło mi tam za bardzo [syn Mirka w wieku 13 lat poprowadził VI.4+!!!; przyp. redakcji].

Autorytety
Z młodszych wspinaczy podziwiałem Marcina Bartochę. Szkoda, że nie miał cierpliwości do pracy nad trudnymi drogami. Interesowało go szybkie prowadzenie RP. Myślę, że w czasie jego najlepszej formy miał chyba największe możliwości ze wszystkich wspinaczy w kraju. Ze starej gwardii oprócz Leszka Wojasa bardzo lubiłem wspinać się z Leszkiem Milczarkiem. To były fajne czasy.

Plany
Moim marzeniem byłoby poprowadzenie własnej drogi VI.7. Jeżeli mi to nie wyjdzie, bynajmniej nie będę rozpaczał z tego powodu. Miałem projekt w Skarżycach, ale po kilku przystawkach okazało się, że aby uzyskać pożądane trudności, musiałbym z prawej strony namalować ogranicznik, a chyba tego nie chcę. Poza tym to miałoby jakieś VI.7+. Spędziłbym tam bardzo dużo czasu, a potem okazałoby się, że i tak nie dałbym rady. To samo mógłbym zrobić na Heavy Metalu. Tam wystarczyło trochę podkuć skałę i zrobić jakieś VI.5-VI.6. Jeżeli nikt tego nie ruszy i poprowadzi tam drogę w oparciu o rzeźbę, która jest w tej chwili, to będzie naprawdę mocne. Na pewno więcej niż VI.7, może nawet więcej niż VI.7+.

Radzę wszystkim
Starajcie się rozwijać, ale nie popadajcie w paranoję. Poziom, na którym się wspinamy jest ważny, ale nie najważniejszy. Samo obcowanie z przyrodą oraz wspinanie powinno przede wszystkim przynosić radość, zadowolenie i satysfakcję. Należę do starszego środowiska. Tamci ludzie byli bardziej zintegrowani i zwarci, romantyczni i bardziej kochający skałę. Dzisiaj liczy się wynik. Nieważne czy droga jest ładna, działa magia wyceny - to trochę niesmaczne. W tej chwili dużo przypadkowych ludzi trafia do wspinania. Kiedyś nie było szkółek wspinaczkowych, samo rozpoczęcie działalności wymagało ogromnego bagażu motywacji. Sprzęt był bardzo drogi. Dziś wszystko jest podane na tacy. Myślę, że kiedyś wspinacze bardziej kochali swoją pasję. Ale to już temat na zupełnie inną rozmowę.

Rozmawiał Jakub Rozbicki - Podlesice, 17 maja 2001 r. 

"Góry", nr 85, czerwiec 2001. 

(kb) 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com