Denali. Jedna z najzimniejszych i najbardziej wietrznych gór, wielu alpinistom pokazała, gdzie ich miejsce. W 1967 roku Art Davidson zdobył ją zimą pod nazwą McKinley. Góra wprawdzie w 2015 roku otrzymała z powrotem starą, indiańską nazwę, lecz pozostała niezmienna – mroźna i bezlitosna, dlatego opowieść Davidsona o pierwszym zimowym zdobyciu Denali wciąż czyta się z zapartym tchem.
Książka Arta Davidsona to drobiazgowa relacja uczestnika pierwszej zakończonej powodzeniem zimowej wyprawy na McKinley. Zdobywca najwyższego szczytu Ameryki Północnej pomaga nam zrozumieć, co dzieje się tam, na górze. Opowiada o granicach ludzkich możliwości, a także o ambicji, sile międzyludzkich więzi, odpowiedzialności za innych i woli przetrwania – nawet gdy nie ma już nadziei.
Podczas tamtej wyprawy trafiła się nam najgorsza pogoda, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia podczas moich dwunastu alaskańskich ekspedycji. Chwilami groziło nam, że z powodu ulew, intensywnego deszczu ze śniegiem i śniegu woda po prostu zmyje naszą bazę z powierzchni lodowca. Wszyscy mieliśmy koszmary nocne: we śnie widzieliśmy przytulne chaty ogrzewane ogniem buzującym w piecu, które znikały, kiedy byliśmy już o krok. Wiatr porywał garnki, sprzęt i kaski i rozrzucał je w promieniu półtora kilometra dookoła naszego obozu. Czasami nie mogliśmy sobie pozwolić na sen. Musieliśmy zostawiać prymusy włączone na całą noc, bo inaczej umarlibyśmy z wyziębienia. Postanowiliśmy nawet zbudować igloo, ale już następnego dnia wyglądało ono jak zburzony ul. W tym samym czasie na Mount McKinley śnieżyca zabiła uczestników wyprawy Wilcoxa – po dziś dzień jest to największa tragedia w dziejach wspinaczki na Denali.
Art nadal nie pozbierał się po swoich przeżyciach na Mount McKinley. Wyglądało zresztą na to, że udział w sześciu wyprawach w ciągu zaledwie półtora roku wreszcie dał o sobie znać. Pamiętam, jak utykając, chodził po bazie w swoich muklukach, patrzył na gniewne niebo i mówił:
– O Boże, Dave, to miejsce naprawdę budzi grozę.
Ale nigdy się nie poddał. Kiedy jego buty doszczętnie przemokły, uważał, że to świetny kawał, który los zrobił jego lekarzowi. Wymyśliliśmy grę o nazwie „piłka w dziurze” i ilekroć urządzaliśmy sobie zawody, Art grał zaciekle, nie bacząc na obolałe stopy. Zabawie, podobnie jak wspinaczce, należało się przecież oddać bez reszty – i niech diabli wezmą ostrożność.
Co zrozumiałe, po 1967 roku Art pomału zaczął odpuszczać sobie góry. Przez kilka lat jego kariera wspinaczkowa rozwijała się wspaniale i w niesamowitym tempie. Wątpię, czy nawet najwięksi zdobywcy alaskańskich szczytów, Washburn, Beckey czy Vin Hoeman, zaliczyli pasmo sukcesów, jakim mógł się pochwalić Art w latach 1966–1967. Zdawało się wówczas, że jest gotów sprostać każdej przeszkodzie. Na Alasce większość wypraw kończy się niepowodzeniem. Często trzeba się zwijać do domu, zanim się jeszcze zaczęło. Art, niesamowicie pewny siebie i pełen energii, wyznaczał nowe standardy, niemożliwe do osiągnięcia. Tego rodzaju rozmach to dowód prawdziwego geniuszu wspinaczkowego.
Po trudnych przeżyciach, pozostawiających trwałe piętno, Art wziął się do pisania książki. Dobrze pamiętam falstarty i frustrujące niedociągnięcia pierwszych wersji Minus 100 stopni. Art dawał mi fragmenty do czytania. Miał rozbuchane ambicje: chciał, żeby jego książka była epickim, malowniczym peanem na cześć Alaski. Jego zdaniem czterdziesty dziewiąty stan Ameryki zasługiwał na dzieło na miarę Moby Dicka. Co więcej, w pierwszych, szaleńczo barwnych rozdziałach unikał pisania o Mount McKinley. Zrozumiałem wówczas, jakim koszmarem musiało być dlań te sześć dni i nocy walki o przetrwanie na przełęczy Denali.
[Źródło: fragment wstępu, który David Roberts napisał do wydania z 1986 roku.]
Minus 100 stopni to książka legenda, wydana po raz pierwszy jeszcze w 1970 roku i stale wznawiana, jedna z najważniejszych książek górskich w historii. Znajdziecie ją w promocyjnej cenie w naszej księgarni KsiążkiGór.