Wybierając się na Aconcaguę czy na wulkany Atacamy (np. Ojos del Salado), wielu turystów górskich zastanawia się, jak podejść do problemu aklimatyzacji. Niektórzy mają z nią kłopoty pomiędzy Plaza de Mulas a Nido de Condores na Aconcagui i miotają się pomiędzy tymi obozami z objawami choroby wysokościowej. Inni mają poważne problemy dopiero w okolicach Berlina czy w obrzydliwym żlebie Canaleta. Z kolei na Atacamie istotny jest problem finansowy – płaskowyż leży na wysokości ponad 4000 m n.p.m., a wynajęcie transportu jest zbyt kosztowne, by aklimatyzować się na tej pustyni. Dlatego warto zastanowić się nad znalezieniem niezbyt trudnego, a taniego i przy okazji efektownego celu aklimatyzacyjnego. Jedną z takich propozycji jest szczyt Marmolejo (6108 m n.p.m.), leżący stosunkowo blisko Santiago de Chile, na zdobycie którego potrzeba siedem dni. Szczyt nie jest trudny technicznie i do wejścia na wierzchołek wystarczą kijki i raki. Nie ma tam jednak żadnej infrastruktury i turysta czy alpinista jest tam zdany wyłącznie na swoje własne siły! Dla kolekcjonerów rzeczy zaczynających się od „naj...” istotnym może być fakt, że jest to najbardziej na południe wysunięty sześciotysięcznik świata (tak jak na północy Denali, czyli Mount McKinley).
Dotarcie pod górę jest stosunkowo proste. Wystarczy w Santiago wsiąść do autobusu jadącego do Baňos Morales (odjazd z dworca przy Parku O’Higgins). Jedzie się tam przez przepiękny kanion Rio Maipo, słynący ze świetnych terenów raftingowych. Po niecałych 3 godzinach jazdy dociera się do Baňos Morales (1900 m n.p.m.). Tuż przed wjazdem do wsi czeka nas przejazd przez rwący potok po wąziutkim mostku – kierowca zatrzymuje autobus, żegna się (czyli czyni znak krzyża) i rusza ostro w dół na mostek, a potem ostro w górę. Tuż przed zjazdem mam wątpliwości, czy to aby nie zbytnia ufność w Opatrzność Bożą, jednak szczęśliwie docieramy na drugą stronę. Tam zaliczamy formalną wizytę u rangersów (park narodowy El Morado). Z Baňos Morales za kilka dolarów można dojechać wynajętym busikiem do miejsca, gdzie rozpoczyna się piesza wędrówka w stronę góry. Można tam dojść na piechotę, ale ze względu na dużą ilość ciężarówek z kamieniołomu, wzbijających olbrzymie tumany białego pyłu – odradzam. Z Baňos Morales można się też wybrać na niższy wulkan San Jose (5856 m n.p.m.).
Jeśli wyjedzie się z Santiago bladym świtem (metro czynne od 6.30), można rozpocząć wędrówkę już tego samego dnia w południe. Ponieważ mamy w składzie ekipy świetnie znającego hiszpański ks. Grzegorza Potrykusa, wpadamy na pomysł wynajęcia mułów (plecaki mamy niemiłosiernie ciężkie). Negocjacje wprawiają nas jednak w osłupienie: mulnik zażądał... 1000 dolarów za muła! Zarzucamy więc wory na plecy i rozpoczynamy drogę w górę. Najpierw, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, omijamy skalny pagór i wkraczamy w świat łąk La Engorda. Idziemy nimi przez 2 kilometry aż do miejsca przy olbrzymim głazie (ok. 2300 m n.p.m.), gdzie należy przekroczyć rzekę, by wejść w boczną dolinę, podprowadzającą pod zbocza Marmolejo. Rzeka nie jest głęboka (do kolan), ale nurt jest bardzo rwący i przeprawa dostarcza nam wielu emocji. Dalej idziemy w górę kamienistej doliny.
Po 5 godzinach od wyjazdu z Baňos Morales docieramy do miejsca, gdzie rozbijamy obóz. Wysokość 2900 m n.p.m. Korzystamy z tego, że jest tu śnieg, dający możliwość łatwego rozbicia namiotów (płasko) i gotowania (woda w rzece, znajdującej się kawałek drogi od nas, zawiera duże ilości rozdrobnionego materiału skalnego).
Kolejnego dnia idziemy zanikającą ścieżynką, wiodącą grzbietem moreny na lewo od huczącej rzeki. Z opisu w przewodniku Johna Biggara („The Andes – a Guide for Climbers”) wynika, że musimy ją dziś przekroczyć – nie wyobrażam sobie tego! Wkrótce dochodzimy do jej dopływu, który pokonujemy po olbrzymim moście lodowym. A dalej ścieżki już nie ma i kombinujemy, jak przekroczyć spory próg morenowy. Wraz z Krzysztofem Bigdą włażę na próg po pozornie najmniejszej linii oporu – czyli wprost w górę osypującym się zboczem. Okazuje się, że to kiepski pomysł. Grzegorz z Michałem Grzybem próbują więc obejść próg zboczem góry z lewej strony – to też okazuje się złym pomysłem, bo „wyrzuca” ich za bardzo w górę, a potem mają kawał drogi do zejścia. Właściwe przejście odkrywamy dopiero w drodze powrotnej – trzeba iść wąskim kanionem cały czas wzdłuż rzeki (choć wydaje się to karkołomne), jest tam ścieżynka umożliwiająca ostrożne przejście.
Zza progu widać już resztę doliny i otaczające ją zbocza. Kombinujemy, którym żlebem trzeba wspiąć się na grań zamykającą skalny kocioł. Nawet z dużej odległości widać, że śnieg w żlebach to nie gładkie zbocze, ale olbrzymie pola penitentów! Ostatecznie okazuje się, że właściwym żlebem jest ten najbardziej z prawej strony (patrząc w górę doliny). I tylko ten! Późnym popołudniem (po 5 godzinach drogi od poprzedniego noclegu i po przejściu rzeki w najszerszym, ale i najpłytszym miejscu) docieramy do początku żlebu i tam biwakujemy.
Trzeci dzień to wejście na grań. Choć z daleka żleb nie wydawał się długi, to jednak po wejściu do jego koryta ciągnie się on niemiłosiernie. W górnej jego części penitenty robią się naprawdę spore, ale po przełączkach między nimi idzie się nawet dość fajnie. Idziemy w rakach i plastikowych butach. Co prawda, z lewej strony jest wolne od śniegu i penitentów zbocze, ale jest ono zbudowane z osypującego się materiału skalnego, który obsuwa się przy każdym kroku. Próby podejścia nim kończą się fatalnie: krok w górę i zjazd dwa kroki w dół. Dopiero w drodze powrotnej żeberko okaże się idealne – zjazd w dół na butach przypomina nieco karkołomny zjazd narciarski. Na razie jednak pokornie wracamy między penitenty i nimi (za wyjątkiem ostatniego odcinka, gdzie wychodzimy na bardziej stabilne żeberko) osiągamy szeroką w tym miejscu grań, która dalej prowadzi nas w prawo. Jeszcze godzinka marszu, wejście na próg i stajemy na olbrzymim wypłaszczeniu grani, w większości zajętym przez olbrzymie pola penitentów. Krzyś Bigda uparcie chce iść dalej, jednak decydujemy się na nocleg (4200 m n.p.m.). Tym bardziej, że widać resztki platform pod namioty i fragmenty ochronnych murków zbudowanych z kamieni.
50 metrów wyżej, w penitentach, odnajduję strumyczek wody z topniejącego w słońcu lodu – odpada problem topienia śniegu w menażkach. Widoki naokoło bajeczne. Mimo bólu głowy cieszymy się pobytem w tak pięknym miejscu.
Ponieważ wysokość dała się nam już nieco w nocy we znaki, kolejny dzień postanawiamy rozegrać nieco inaczej. Zostawiamy namioty w tzw. obozie III i zabieramy ze sobą rzeczy, które chcemy wynieść wyżej i zostawić jako depozyt. Ruszamy więc do góry z lekkimi plecakami. Pogoda cały czas przepiękna, widoki niesamowite (podziwiamy m.in. daleką Aconcaguę), a droga niezbyt męcząca. Idziemy szeroką granią cały czas w kierunku południowym, przekraczając co jakiś czas niezbyt szerokie pola penitentów. Trzeba w nich niemal „wyrąbywać” ścieżkę – w każdym razie po naszym przejściu zostaje wyraźny ślad. Ponieważ Marmolejo jest starym wulkanem (pobliski San Jose czynnym i dymiącym!), idziemy po popiołach wulkanicznych – to szarych, to brunatnych, a czasami wręcz jaskrawo czerwonych; kontrasty kolorów niezwykle fotogeniczne. Wreszcie docieramy do czegoś, co trudno nazwać „polem penitentów”. To raczej ich morze albo ocean.
Wysokościomierz wskazuje 4700 m n.p.m. (a miało być podobno 5200 m n.p.m.!) Dotarliśmy tu w trzy godziny. Może więc altimetr zbzikował? Po chwili odpoczynku zostawiamy depozyt i na noc wracamy piętro niżej do namiotów obozu III.
Kolejny dzień to przejście znanej nam już drogi, tym razem jednak z większym obciążeniem. Jedyny naprawdę męczący dla nas moment to pokonanie stromego, ponad stumetrowego progu tuż przed ostatnim obozem. A potem już tylko rozbicie namiotów (obóz IV) i można jeść i odpoczywać. I oczywiście podziwiać przepiękny zachód słońca, podświetlający penitenty, które skrzą się odcieniami złota i czerwieni. Muszę przyznać, że choć wiele razy miałem szczęście oglądać zachody słońca wysoko w górach, to z tym żaden inny nie wytrzymuje konkurencji.
Szósty dzień od wyjazdu z Santiago ma być dla nas dniem szczytowym. Wychodzimy wcześnie rano, mimo niezbyt ładnej pogody. Chcemy jednak jak najwięcej urobić z „oceanu penitentów”, nim zacznie je rozgrzewać i roztapiać słoneczko. Ledwo nadążam za Krzysztofem, który rwie do przodu z niebywałą konsekwencją. A na każdym kroku trzeba uważać, by nie wpaść w przerwę między penitentami, albo – co gorsza – nie nadziać się na któryś z tych lodowych kolców. Los Azji Tuchajbejowicza mrozi krew w żyłach! Gregorio z Michałem zostają coraz bardziej w tyle. Jednak i na Krzysztofa przychodzi moment kryzysu, gdy po kilku godzinach przedzierania się przez penitenty ma się wrażenie, że z lodowych igieł nic nie ubyło. Z trzaskiem lecą kijki, a w ślad za nimi tzw. „nieparlamentarne” słowa. Dobrze, że przynajmniej słońce schowało się za chmurami!
Wreszcie udaje nam się wydostać na wolne od penitentów żebro z wulkanicznych osadów. Chociaż prowadzi ono niezbyt dokładnie w stronę, o którą nam chodzi, to jednak wędrujemy nim aż do miejsca, gdzie przez stosunkowo wąski już pas lodowych przeszkód udaje się wejść na bardziej strome pola wulkaniczne. Siadamy za dużym blokiem lawy i czekamy na resztę zespołu. Po godzinie dociera Gregorio i przynosi wieść o wycofie Michała. Po chwili dodaje, że on też ma już dość i zawraca. Z Krzysiem decydujemy się iść dalej. Wędrujemy zachodnim zboczem jakiegoś pagórka, mając przed sobą dość odległy kolejny wierzchołek. Spotkany kilka dni wcześniej Bask, który twierdził, że był na szczycie Marmolejo, poinformował nas, że jak wejdziemy na ten wierzchołek, to za nim jest jeszcze ze 4 kilometry grani i dopiero właściwy szczyt. Nie nastraja nas to optymistycznie.
Gdy trawersując zbocza, dochodzimy do stromego lodowczyka, gdzie trzeba założyć raki, Krzyś odpuszcza. Stwierdza, że celem naszego przyjazdu w to miejsce była aklimatyzacja, a mniej więcej mamy już coś około 6000 metrów, więc nie ma sensu pchać się dalej, bo i tak nie zdążymy wejść na szczyt. Decyduję się iść sam, deklarując dojście tylko do widocznego przedwierzchołka. W duchu knuję jednak, że może na nim zostawię plecak i na lekko „pobiegnę” wspomnianą przez Baska granią do szczytu... Żałuję bardzo, że w ramach odchudzania plecaka zostawiłem w namiocie czołówkę.
Ruszam w górę, a Krzyś zawraca. O 14.40 docieram do przedwierzchołka. Tuż przed nim myślę z niepokojem, co ujrzę za nim. Zegarek nie daje mi wielu szans na przejście czterokilometrowej grani, nawet bez obciążenia. Wchodzę na szczyt i ... dalej nie ma nic. Przepaść i daleko w dole lodowiec. Żadnej grani, żadnego odległego o cztery kilometry wierzchołka! Oglądam się w tył, a za moimi plecami wzniesienie, które trawersowałem, sprawia wrażenie znacznie wyższego. To, na czym stoję, okazuje się „zawierzchołkiem”. Osypującą się granią i sporym płatem śniegu wdrapuję się na ten bardziej wyniosły. Rzut okiem wystarcza, by stwierdzić, że w promieniu wielu kilometrów nie ma już nic wyższego! Jestem na szczycie (6108 m n.p.m.)!
Wrzeszczę w stronę Krzysia, który jako maleńka kropeczka majaczy daleko w dole w „oceanie penitentów”, żeby zawrócił – wycofał się zaledwie pół godziny przed szczytem! Ale on nie ma szans mnie usłyszeć. Po krótkiej sesji zdjęciowej rozpoczynam zejście. Chwila triumfu na szczycie dodała mi skrzydeł tylko w początkowej fazie zejścia. W momencie zanurzenia się w „ocean penitentów” dopada mnie zmęczenie. Dojście z obozu na szczyt zajęło mi ponad 7 godzin. Do tego wysokość i penitenty. Przejście przez „ocean” to „droga dla wroga”. Kilka razy koziołkuję, zdziwiony, że nie zrobiłem sobie przy tym żadnej krzywdy. Jeden koziołek jest tak skomplikowany, że ląduję głową w dół w dziurze między penitentami, przygniata mnie plecak, a nogi jakoś dziwnie zaplątują się w lodowe igły. Prawie wpadam w panikę, nie mogąc przez kilka długich chwil w żaden sposób się z tego wyplątać. Pod koniec drogi trafiam na penitenty zbudowane z lodowej brei – walą się pod dotknięciem. To niby dobrze, ale kiedy staje się na przełączce między nimi, ona też się osuwa. Każdy krok to zaliczenie dna dołka między penitentami. Mam wrażenie, że to się nigdy nie skończy! Na szczęście jednak się kończy, a ja padam (wykończony) w pobliżu namiotu. Nie mam nawet siły wypić napoju podawanego mi przez kolegów. A tu jeszcze rozpakowanie plecaka, Msza św., wieczorny brewiarz...
Siły jednak wracają szybko i gdy niebo roziskrza się milionami gwiazd, wśród których pięknie widać Krzyż Południa, zasiadamy w namiocie Michała i Grzesia z małą buteleczką whiskacza.
Zejście w dół zajmuje nam cały siódmy dzień. Pod koniec, gdy mamy już wszystkiego dość i nogi odmawiają posłuszeństwa, do podjęcia wysiłku mobilizuje nas godzina odjazdu ostatniego autobusu do Santiago. O 22.00 padamy wykończeni na hotelowe łóżka w stolicy.
P.S. Wysokości podałem na podstawie wskazań zegarkowego altimetru. Nie są to wskazania precyzyjne. Na szczycie Marmolejo (6108 m n.p.m.) zegarek pokazywał mi niewiele ponad 5800 m n.p.m., więc wysokości podane w moich notatkach mogą się różnić od rzeczywistych nawet o 300 metrów!
Tekst i zdjęcia: ks. Krzysztof Gardyna
"Góry", nr 4 (131) kwiecień 2005
(kb)