baner
 
 
 
 
baner
 
2006-01-03
 

Lofoty (NORWEGIA)

Jednym z celów naszego wyjazdu było poprowadzenie nowej drogi. Jako że na Lofotach nie brak jeszcze wolnych miejsc na tego typu przedsięwzięcia i nie ma potrzeby rysowania ograniczników, problemu z wyborem ściany nie było.


Nigdy w życiu nie pomyślałbym, że z luźnej dyskusji o planach wspinaczkowych, toczonej na ściance, powstanie wyjazd, który doda licznikowi mojego auta 4700 km. Nie licząc oczywiście promu z Gdyni do niewielkiego portu Nynesham, leżącego 50 km od Sztokholmu. Nie przypuszczałem również, że wyjazd ten będzie zupełnie wyjątkowy także pod paroma innymi względami... ale po kolei.



Kiedy już poupychaliśmy wszystkie rzeczy w naszej Skodzie Octavii Combi, nie mogłem się nadziwić, jak się to udało. Zamiar był jednak taki, że w Szwecji i Norwegii kasę wydajemy tylko na paliwo. Sam prowiant zajął połowę bagażnika, miałem więc nadzieję, że faktycznie ceny na Północy usprawiedliwią nasze pokaźne zapasy. Remontowana na wielu odcinkach krajowa „jedynka” puściła nas z Łodzi do Gdańska w siedem godzin. Na promie szybko zajęliśmy kajutę typu „economy”, bez okien, ale tanio. Dobrze, że rejs odbywał się głównie nocą, bo nie wiem, co wydarzyłoby się jeszcze w tej „celi”, gdyby podróż potrwała dłużej!!!
Szwecja powitała nas chłodem i zachmurzeniem, ale ponieważ mieliśmy przed sobą około 1800 km, przynajmniej na razie nie przejmowaliśmy się tym zbytnio. Wiedząc, jak restrykcyjnie przestrzega się w Skandynawii ograniczenie prędkości, jechaliśmy grzecznie w kolumnie pojazdów, zmierzającej w kierunku Sztokholmu. Krajobraz do złudzenia przypominał okolice Kujaw, a my zastanawialiśmy się, ile zajmie nam podróż na wyspy, jeśli będziemy poruszać się w tym tempie. Obliczenia nie nastrajały optymistycznie, ale co mogliśmy począć? Na szczęście okazało się, że im dalej na północ, tym mniej aut, policji i kamer rejestrujących prędkość. Kiedy po przejechaniu mniej więcej 500 km okazało się, że droga E10 jest wraz z poboczami tak szeroka jak nasza autostrada pod Piotrkowem, zakręty pojawiają się rzadko i do tego złapaliśmy „zająca” w postaci Volvo, jadącego między 180 i 200 km/h, humory nam się znacznie poprawiły. Okazało się, że w tym dniu przejechaliśmy 1100 km i dotarliśmy już do strefy, gdzie o tej porze roku noc polega tylko na lekkim „przygaszeniu” światła. Po noclegu w towarzystwie nad wyraz dorodnych komarów, ruszyliśmy przez surowe krajobrazy północnej Szwecji, mijając koło podbiegunowe, Kirunę z jej kopalnią rud żelaza,  Laponię i Park Narodowy Abisko. Renifery pasące się przy drodze, piękne, dzikie i ośnieżone góry nader często powodowały postoje, w czasie których wyskakiwaliśmy z auta w celu uwiecznienia widoków na naszych elektronicznych „kliszach”. Podziwiając bajkowe miejsca, niepostrzeżenie wjechaliśmy do Norwegii. Fakt ten uświadomił nam widok celnika, który poprosił, abyśmy zjechali na bok. Widok jego wysoko uniesionych brwi, kiedy usłyszał, że wieziemy tylko litr polskiej wódeczki i zero papierosów, mocno nas rozbawił. Dopiero znacznie później, kiedy ujrzeliśmy w norweskim markecie ceny tego typu produktów, uświadomiliśmy sobie dlaczego jego zdziwienie było tak wielkie.

Uczestnicy wyjazdu na kole polarnym




Jazda przez kręte norweskie drogi, notabene nieznacznie tylko lepsze niż w Polsce, znacznie spowolniła tempo naszego przybliżania się do Lofotów. Będąc już pod Narvikiem, poczuliśmy ból w karkach od nieustannego rozglądania się i podziwiania przepięknych fiordów, surowych i niedostępnych szczytów, wciąż jeszcze pokrytych śniegami. Wrażenia były naprawdę niesamowite. Ciesząc się jak dzieci, czuliśmy już bliskość celu.
Wtedy właśnie zdarzyła się nam bardzo przykra przygoda, która już przez cały wyjazd kładła się cieniem na naszym pobycie w tym cudownym i dzikim zakątku Europy. Wyjeżdżając z długiego tunelu, zmienialiśmy w samochodowym odtwarzaczu płytę. Przez nieuwagę, ponieważ ten odcinek drogi był prosty i prowadził w dół, samochód zaczął jechać dość szybko. Nie zdając sobie sprawy jaką mamy prędkość, spostrzegliśmy postawnego blondyna, ubranego w nienaganny mundur, który dawał nam sygnał do zatrzymania. Włosy stanęły mi dęba, kiedy w ułamku sekundy przypomniałem sobie opowieści kolegi o wysokości norweskich mandatów za przekroczenie prędkości. Niestety, było już za późno! Z nietęgą miną wysiadłem z naszej Skodziawki, szykując paszport i prawo jazdy do okazania. Trudno... pomyślałem ze smutkiem o stanie mojego konta bankowego. Ale efekt rozmowy z beznamiętnym i zimnym Skandynawem wykraczał daleko poza moje najgorsze obawy. Na nic zdały się nasze przekonywania, że nasz kraj jest biedny, a my nie należymy do finansowej elity naszego społeczeństwa. Wyrok był bezwzględny, nasze zasoby finansowe skurczyły się o 1900 PLN i był to najniższy mandat za tego typu wykroczenie! Na własne oczy widziałem norweski taryfikator. Taka kasa za to, że jechaliśmy o 31 km/h za szybko! Jakże wtedy błogosławiłem panią Dorotkę z Banku Śląskiego za to, że namówiła mnie na kartę kredytową. Trudno sobie wyobrazić, ile jeszcze kłopotów czekałoby nas, gdyby nie fakt, że norweska policja ma w autach terminale płatnicze. Zdanie rzucone przez bezdusznego Norwega na pożegnanie jeszcze długo brzmiało nam w uszach... ”We have very expensive tickets in our country, you know”. Nigdy przedtem nie przypuszczałem, iż język angielski zabrzmi tak złowrogo!
Jak zbite psy z podkulonymi ogonami, jadąc 50 na godzinę, dowlekliśmy się do przeprawy promowej w Melbu. W innych okolicznościach pialibyśmy pewnie z zachwytu, patrząc na wspaniałe, strzeliste granitowe turnie. Ostre, ośnieżone granie, malownicze lofockie domostwa i przecudnej urody fiordy jakoś nie robiły na nas piorunującego wrażenia. Zbyt świeże były wspomnienia niedawnej przygody. I nawet przypadkowo spotkani na promie polscy lekarze ze Szwecji nie poprawili nam humorów, mówiąc, że dobrze zrobiliśmy, nie proponując policjantom „kieszonkowego”, bo raczej nie dotarlibyśmy do naszego celu.
Lofoty przywitały nas temperaturą 3º C, chmurami i przelotnymi deszczami. To jeszcze bardziej nas zdołowało. W czerwcu spodziewaliśmy się zupełnie czego innego... Po dotarciu na wyspę Austvagoy, która stanowi centrum tamtejszego wspinania, znaleźliśmy niezłe miejsce na biwak i umęczeni dwudniową podróżą położyliśmy się spać. Następnych czterech dni nie zachowam w swojej pamięci jako przyjemnego okresu relaksu i odpoczynku. Próby wspinania w przerwach między kolejnymi opadami, brak słońca, temperatura w okolicach 10ºC... Z pewnością nie były to klimaty, których oczekiwaliśmy po tym wyjeździe. Kiedy w ciągu następnej doby do Lofotów dotarł regularny sztorm, moje myśli nieśmiało błądziły wokół Patagonii i innych tego typu rejonów. Nieustanny 48-godzinny opad, huraganowy wiatr, wymuszający na nas zmiany w konstrukcji świetnych skądinąd namiotów Marabut oraz brak jakichkolwiek nadziei na poprawę (SMS-y z Polski) stanowiły niezły test dla naszej psychy. I nawet przepływający przez przedsionek naszego namiotu strumyk, który powodował, że nie musieliśmy wychodzić po wodę i by pozmywać naczynia, nie był w stanie poprawić naszego samopoczucia. Tylko dość rzadkie wyjścia w celu załatwienia potrzeb fizjologicznych przypominały, gdzie jesteśmy. Na szczęście nasza cierpliwość została wynagrodzona.




Trzeciego dnia totalnej zlewy obudziliśmy się, nie słysząc już dudnienia kropel deszczu o tropik. Niezwłocznie podjęliśmy decyzję o ruszeniu tyłków, ale w tym przypadku nie oznaczało to niestety wspinania. Mając już serdecznie dość pozycji horyzontalnej, postanowiliśmy pojechać aż na sam koniec Lofotów, do miejscowości o dźwięcznie brzmiącej nazwie „A”... z kółkiem nad „A”.
To, co zobaczyliśmy, pokonując te 120 kilometrów, jeszcze długo pozostanie w mojej pamięci. Niezliczone, poszarpane granie, strzeliste wierzchołki, cudownej urody doliny, tęcze łączące przeciwległe brzegi zatok, malownicze osady, kutry rybackie i suszące się w słońcu łososie oraz zupełny brak turystów (którzy nie docierają jeszcze o tej porze roku). Spokój i cisza przerywane krzykiem mew. Pomyślałem wtedy, że ten jeden dzień jest nagrodą za cały trud podróży i zmęczenie, jakie ona przyniosła. Wyspy wyglądały tak, jakby ktoś zalał Alpy i pozostawił tylko najwyższe szczyty nad wodą. Lazurowa toń fiordów potęgowała jeszcze poczucie bajkowości scenerii. Mijając po drodze spore jak na tamtejsze warunki miasteczko, zapytaliśmy jakie są prognozy pogody. Kiedy usłyszeliśmy, że ma się polepszyć, malownicze, wąskie mosty łączące poszczególne wyspy wydały nam się ździebko przyjaźniejsze, a wierzchołki jakby nieco przystępniejsze. Ale to, co nastąpiło w ciągu następnych dwóch tygodni, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Czternaście dni totalnej lampy, z temperaturą w okolicach 20 stopni, odsunęło wszystkie dotychczasowe złe wspomnienia i spowodowało, że wyjazd ten można dzisiaj wspominać z rozrzewnieniem.
Cóż można napisać o samym wspinaniu na Lofotach, nie wdając się w szczegółowe wyliczanki, dotyczące ilości i jakości oraz trudności dróg? Wrażenia, jakie zostały po powrocie, to przede wszystkim brak nocy w okresie naszego pobytu. Na tej szerokości geograficznej od końca maja do końca sierpnia słońce nie zachodzi. Doprowadza to do komicznych i czasami wręcz surrealistycznych sytuacji, jak na przykład ta, kiedy na najpoważniejszą i najdłuższą drogę naszego wyjazdu (czas całej akcji łącznie z podejściem, wspinaniem i zejściem zajął około 15 godzin ) wybraliśmy się tuż po... dwunastej w południe. Wróciliśmy do namiotów przed czwartą rano, wcześniej nie martwiąc się, czy aby nie złapie nas w ścianie zmrok i czy wzięliśmy czołówki. Uczucie wspinania  o północy przy pełnym słoneczku to naprawdę niesamowite wspomnienie. Nie mówiąc już o naszych żarcikach, że nareszcie mamy bardzo słoneczną noc!
Na Lofotach, tak jak i w całej Norwegii, wspinamy się na własnej protekcji. Norwedzy nie uznają jakiejkolwiek ingerencji w skałę. Liczba stałych punktów asekuracyjnych jest  naprawdę znikoma i można je znaleźć tylko tam, gdzie są one absolutnie niezbędne. Uważa się, że są to raczej haki „kierunkowe”. Ilość stałych stanowisk również nie jest porażająca. Nierzadko zdarzają się na wyspach płytowe wyciągi o trudnościach w granicach V, na których nie ma żadnej asekuracji. Nie ma tam również żadnych służb ratowniczych, co powoduje, że w kłopotliwych sytuacjach możemy liczyć tylko na siebie i znajdujących się w ścianie wspinaczy. Wspomniane wyżej uwarunkowania powodują, że tamtejszy granit trzeba traktować z należnym szacunkiem, a dobór dróg powinien być przeprowadzony nader pieczołowicie. Napotkaliśmy wyciągi, gdzie asekuracja była naprawdę wymagająca, co w połączeniu ze sporymi trudnościami, jakie oferują lofockie zerwy, daje syte, ciągowe i emocjonujące wspinanie. Dodajmy, wspinanie raczej tradycyjne, dość odległe od bezpiecznego sportowego wspinu w skałkach. Jeśli chodzi o formacje są to przeważnie rysy, zacięcia, kominy i rzadziej słabo urzeźbione płyty. Taki charakter wspinania warunkuje oczywiście dobór sprzętu. Używaliśmy kostek na drucie i friendów. Reszta standardowo: długie ekspresy, lina podwójna 60 metrów. W czasie wyjazdu korzystaliśmy z przewodnika amerykańskiego wspinacza Eda Webstera, który w sympatyczny i bezpretensjonalny sposób, oprócz oczywiście opisów dróg, przedstawia historię, specyfikę i jakość wspinania na Lofotach. Książka jest dostępna w pubie wspinaczkowym w Heningsvaer, gdzie również można zasięgnąć informacji o nowych drogach, pogodzie, a także uzupełnić szpej w niewielkim, lecz przyzwoicie zaopatrzonym sklepiku. Cena przewodnika, tak jak i inne ceny w tym kraju, ociera się o absurd, ale bez tej publikacji ciężko poruszać się wśród tak wielu ścian. Przestrzegam jednak przed bezkrytycznym korzystaniem z tego wydawnictwa. O ile w większości przypadków wszystko się zgadzało, zdarzyło się nam wspinać na drogach zupełnie nieatrakcyjnych (mimo wyraźnej rekomendacji przewodniku) lub też przebywać trudności określane w książce na V+, chociaż latali na nich wspinacze z łatwością radzący sobie z trudniejszymi pasażami. Przeważa wspinanie wielkościanowe, chociaż nie brak też krótszych kilkuwyciągowych dróg o charakterze skałkowym. Znaleźliśmy również bardzo urokliwe miejsce zwane Paradiset (Raj), rejon fajnych „baldów” tuż nad samym oceanem. Tamtejszy granit ma niesamowite tarcie, co umożliwia przejście połogich płyt, które na pierwszy rzut oka wydają się niewkaszalne. No i te widoki kiedy już osiągnie się wierzchołek... Nie do opisania!!!




Jednym z celów naszego wyjazdu było poprowadzenie nowej drogi. Jako że na Lofotach nie brak jeszcze wolnych miejsc na tego typu przedsięwzięcia i nie ma potrzeby rysowania ograniczników, problemu z wyborem ściany nie było. Padło na masyw Pillaren, gdzie moi koledzy wypatrzyli ładną linię, biegnącą równolegle do jednej z najpopularniejszych dróg na wyspach, Bare Blabber V+. Po upewnieniu się w pubie, że nie prowadzi tamtędy żadna nowa droga, Paweł, Bartek i Marcin rozpoczęli próbę. Jako że cały pomysł wyjazdu i prowadzenie nowej „ruty” był ich autorstwa, nie chciałem się wcinać i przyjąłem, jakże wygodną w takich przypadkach, pozycję obserwatora. Po kilkunastu godzinach walki chłopcy uporali się z projektem. Całkiem nowa propozycja uzyskała wycenę VI+ A2. Opis i schemat drogi jest dostępny na stronie internetowej AKG. Moją maleńką cząstką w całym tym przedsięwzięciu była nazwa nowości – Very Expensive Ticket. Wywołała ona blady uśmiech na naszych twarzach, ale już na szczęście nie tak gorzki, jak kilkanaście dni temu. Plany uklasycznienia okapiku spełzły już niestety na niczym, bowiem niże przypomniały sobie o wyspach i po dwóch tygodniach przepięknej letniej pogody ponownie nastał ziąb, deszcz i chmury o podwójnym pułapie. Cóż było robić? Zaczęliśmy pakować manatki, póki były suche, i tym razem inną już drogą (promem z Svolvaer do Skutvik) rozpoczęliśmy powrót do Polski. Wariant powrotny prowadził przez Norwegię, gdyż chcieliśmy obejrzeć ten osławiony widokowo kraj i dopiero 50 km za Trondheim, skręciliśmy na południe w kierunku Szwecji. I tym razem nie zawiedliśmy się widokami. Nader częste postoje, zdjęcia, zdjęcia i jeszcze raz zdjęcia. Naprawdę niesamowita przyroda, widoki zupełnie niespotykane w innych częściach Europy. Nie chciałbym przereklamować Norwegii, inne zakątki naszego kontynentu są równie atrakcyjne widokowo, ale tam, na Półwyspie Skandynawskim, nie ma jeszcze tej wszechobecnej cywilizacji. Mniej jest ludzi, a i anteny telefonii komórkowej, mimo że zasięg jest wszędzie, są niewidoczne. Nie pasował mi tylko ten chłód bijący od ludzi Północy, mało uśmiechu i duży dystans do obcych to cechy trudne do zaakceptowania dla Polaków.
Czy warto wracać? Szczerze mówiąc nie. Pojechać raz, zobaczyć, powspinać się ile się da i wracać... Ale pamiętać, długo, długo pamiętać i... jeździć w nowe miejsca.

Za pomoc w wyposażeniu naszej wycieczki krajoznawczej pragniemy podziękować następującym firmom: The North Face, Filmar, Jaxa, Karrimor, Hannah, Marabut, Protect, Roca, Camper, Highlight, HiMountain.

Tekst: Jacek Sikora

Zdjęcia: Paweł Grenda, Bartek Malinowski

"Góry", nr 12-01 (139-140) grudzień-styczeń 2005/2006

(kg)


KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com