Do długodystansowego trekkingu w obcym kraju zazwyczaj starannie się przygotowujemy. Uważnie wybieramy cel, studiujemy opisy, zbieramy mapy i dumamy nad zawartością plecaka. Ja decyzję o wyjeździe na górską wędrówkę do Hiszpanii podjąłem w godzinę, a przez kilka kolejnych pakowałem się, by następnego ranka już siedzieć w aucie wiozącym mnie do Barcelony.

Po zejściu z grani rozbiłem namiot we mgle. Rano czekał mnie taki widok.
PAKOWANIE TO WYZWANIE
Ślad węglowy? Podobno jego redukcja jest ważna. Nie będę wnikał, czy ma to sens – zdania są jak zwykle podzielone, ale jeśli można połączyć przyjemne z pożytecznym, to czemu nie? Do Hiszpanii dotarłem na stopa. Był to autostop współczesny, złapany na jednej z internetowych grup zrzeszających podróżniczą społeczność. Jakiś kierowca ogłosił, że wyjeżdża jutro… więc zabrałem się z nim. Mój ślad węglowy wyniósł zero. Mogę spać spokojnie.
Jednak spakowanie się w kilka godzin na tak długą wyrypę to nie lada wyzwanie. Łatwo o czymś zapomnieć albo zabrać zbyt dużo. I nie wiadomo, co gorsze. Choć to chyba nie jakaś wielka filozofia… Tak przynajmniej myślałem. Wrzucałem do plecaka to, co zawsze, może za wyjątkiem ciepłych rzeczy. Lekkie podejściówki, kurtka gore-tex, cienki polar i primaloft, długie i krótkie spodnie trekkingowe, jakaś bielizna. Chyba wszystko. Aha, jeszcze ze dwa kilogramy jedzenia. Do tego GPS, w którym nie mam map Pirenejów, chociaż liczyłem, że może jednak coś się znajdzie. No i namiot – wyprawowa dwójka z trzema masztami. Oraz puchowy śpiwór, bo innego nie mam… Uff, robi się ciężko. Ale gdzieś mam light & fast. Skoro nie mogę się wspinać – dwa tygodnie przed wyprawą skręciłem staw skokowy – to chociaż coś podźwigam.

Widok na Pic de Calm Colomer, z którego udało mi się odnaleźć drogę zejściową
CENA NADMIERNEGO ENTUZJAZMU
Wyjeżdżamy z samego rana, a na obrzeżach Barcelony zatrzymujemy się późnym popołudniem następnego dnia. Szczęśliwym zrządzeniem losu kilkadziesiąt metrów od plaży, więc żegnam się z kierowcą i idę przywitać z morzem. Oczywiście trochę mi tu schodzi… Zwiedzanie, Gaudí i miejscowe smakołyki, a potem Puigcerdà, niewielka miejscowość katalońska w prowincji Girona, tuż przy granicy z Francją i w pobliżu szlaku, którym zamierzam wędrować. Zamierzam? No właśnie…
Okazuje się, że w GPS-ie map jednak nie mam. Pościągałem coś na telefon, ale nie bardzo mogę odnaleźć swój szlak. Na dodatek już w autobusie z Barcelony zorientowałem się, że kurtkę i polar zostawiłem w samochodzie, którym przyjechałem z Polski, a mój powerbank ledwo naładował telefon. Robi się gorąco, bynajmniej nie ze względu na słońce. Chyba zaczynam płacić cenę za podróż na wariackich papierach.
Na szczęście powerbank udaje się ogarnąć w jakimś chińskim sklepiku, a gruby polar w miejscowym Intersporcie. Gorzej z mapami – są tylko lokalne, ale nic z granią Pirenejów. Pozostaje wi-fi w kawiarni na rynku w Puigcerdzie. Wertuję strony internetowe. Nic. Wysyłam wiadomość do Katarzyny Nizinkiewicz, stałej współpracowniczki GÓR i autorki przewodnika po Pirenejach. Odpowiedź przychodzi szybko: „Podjedź do Andorra la Vella, tam mają wszystko”. Przydatna informacja, chociaż to daleko. Po chwili Kasia dodaje: „HPR jest częściowo zaznaczony na Mapy.cz. Może ci to wystarczy”. No pewnie, że wystarczy! Ściągam więc do trybu offline trzy interesujące mnie regiony: Katalonię, Andorę i Aragon. Nie wiem, dlaczego zapomniałem o Francji. Chyba uznałem, że tych kilka kilometrów od grani uwzględnią mapy hiszpańskie. Niestety, byłem w błędzie.

Po stromym i mozolnym podejściu wierzchołek Puig Pedrós był zaskoczeniem… na górze boisko i
szalony wiatr
GRANIĄ OD MORZA PO OCEAN
Co to takiego ten HPR? Wzdłuż głównej grani Pirenejów biegną trzy szlaki. Hiszpański GR11, francuski GR10 i właśnie HPR (Haute Randonnée Pyrénéenne – Szlak Wysokogórski Pirenejów), który jest od nich trudniejszy, bo prowadzi w dużej mierze granią, czasem schodząc to na jedną, to na drugą stronę granicy. Wszystkie je łączy fakt, że ciągną się pomiędzy wybrzeżami Morza Śródziemnego i Atlantyku. To około 800 kilometrów wędrówki.
Zaczynam od Puigcerdy. Na całość nie starczyłoby mi czasu, więc przynajmniej niech coś się dzieje. Aragon to najwyższa i najbardziej skalista część pasma, Andora jest podobno najdziksza i nie mniej urokliwa, a górską Katalonię po prostu chciałem odwiedzić z ciekawości i sympatii dla tego regionu. Poza tym z Barcelony miałem najbliżej. Puigcerdà to urokliwa miejscowość, ale jeszcze bardziej urokliwe okazują się dwie małe wioski, Saneja i Guils de Cerdanya, położone dalej na zachód przy GR11, bo tym szlakiem zaczynam swoją przygodę. Podziwiam kamienne domy z typowymi dla regionu dachami z dużych, płaskich łupków i chłonę wszechobecny kataloński. Strome uliczki kluczą między wysokimi murami. Jakiś kościół, też z kamienia, jakaś kamienna ławka i fontanna do picia wody. Oraz mała, przyjemna knajpka, w której na szczęście nikt nie zna angielskiego, bo drogo tu jak diabli, a ja potrzebuję tylko doładować telefon i skorzystać z wi-fi, aby ściągnąć tę cholerną mapę. Kelnerka kazała usiąść i poczekać, aż przyjdzie ktoś mówiący po angielsku i wytłumaczy mi menu. Nikt się nie pojawił. Tu nikomu się nie śpieszy. Po kilkunastu minutach pożegnałem się grzecznie i poszedłem, mając nad sobą soczyście błękitne niebo. No i oczywiście mapę Francji w telefonie!
Szlak za ostatnimi zabudowaniami długo prowadzi polną, nieznacznie wznoszącą się drogą. Ale cieszę się z tego, bo mogę powoli przyzwyczajać mięśnie do dużego ciężaru na plecach. Pierwszy szczyt to obszerny grzbiet, kopa z kilkoma skałkami na wierzchołku i rozległym widokiem na niezbyt wyniosłe pagóry. Na pastwiskach przechodzę przez wąskie furtki, w których z trudem mieszczę się z plecakiem i przytroczoną do niego karimatą. Urokliwie – często myślę sobie na tym etapie wędrówki.
Tekst i zdjęcia / BARTOSZ WRZEŚNIEWSKI
* * *
Tekst w całości przeczytasz w 300 (3/2025) numerze Magazynu GÓRY.
GÓRY w formacie pdf można też kupić w naszej księgarni Książki Gór > link

