baner
 
 
 
 
baner
 
2013-12-10
 

Grań Koteszki-Czału

Jubileusz 15-lecia Magazynu GÓRY postanowilił uczcić nowym wyzwaniem – edycją publikacji książkowych. Pierwszą z nich był tom opowiadań Adama Skoczylasa „Cztery dni słońca i inne opowiadania”. Ich autor, znany polski alpinista lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku, zapisał się przede wszystkim w pamięci miłośników literatury poświęconej górom i wspinaniu.

Wśród zebranych w przygotowanym przez nas tomie opowiadań znalazły się teksty, które zalicza się już do klasyki rodzimej literatury górskiej, ale równie utwory dotychczas niepublikowane. Gdyby chcieć jednym zdaniem odpowiedzieć, na czym polega siła pisarstwa Adama Skoczylasa, odpowiedź mogłaby brzmieć: na uchwyceniu subtelności konfrontacji człowieka z żywiołem gór. Jego bohaterowie, uczestnicy wspinaczek i górskich wypraw, nie tylko doświadczają nierównej walki z potęgą natury, ale przede wszystkim odbywają podróż w głąb siebie.

Wśród gór oraz własnych odczuć i przemyśleń poszukują odpowiedzi na pytanie o własną tożsamość, istotę ludzkich pragnień i namiętności. Nie brak u Skoczylasa najwyższej próby heroizmu, ale i sytuacji komicznych. Mamy nadzieję, że lektura fragmentu opowiadania „Grań Koteszki-Czału” okaże się przekonującą rekomendacją i skutecznie zachęci naszych Czytelników do sięgnięcia po nowe, znacznie poszerzone względem oryginalnego wydanie„Cztery dni słońca”.

Grań Koteszki-Czału

Deszcz padał bez przerw, natrętny i ciepły, jakby nadeszła już wiosna i miało tak padać wiecznie. Śnieg zsuwał się z gałęzi i uderzał ciężko o ziemię. Uwolnione z niego chwiały się w górę i w dół, w górę i w dół, potem nieruchomiały, tylko deszcz zbierał się wśród ich zielonych igieł i tkwił tam kroplami, jak w oprawie.

Todorow i Szopof wydeptali nam ślady, lecz mimo to wpadaliśmy chwilami po pas w miękkie białe błoto. Szedłem teraz na końcu, tuż za Kolą. Kola zmęczył się i pochyliwszy czarną kudłatą głowę wstawiał leniwie nogi w głębokie doły śladów. Widziałem jego śniady policzek, zakrzywiony nos i półprzymknięte, jakby usypiające, oko. Pod pachą niósł czekan, który wypadał mu jednak spod ramienia i albo wlókł się na taśmie za ręką, jak oporny kundel, albo plątał między nogami. Zniecierpliwiony wsadzał go na powrót pod pachę i przyciskał mocno. Diabelski grat opadał jednak ostrożnie coraz niżej i w końcu wlókł się znowu po śniegu, żłobiąc w nim smętny rowek. Odetchnąłem głęboko, gdyż ciężki wór utrudniał mi oddech i ledwo już zipałem. Ślady prowadziły pod nisko wiszące mokre gałęzie. Schyliłem się, by nie strącić na siebie wody, jednak Kola napiął największą worem i nim zdążyłem uskoczyć, gałąź chlasnęła mnie w twarz. Jakby skoczył na mnie mokry jeż.
– Cholera – powiedziałem – wybijesz mi oczy.
– Pardon – odrzekł Kola sennie.

Starłem wodę z twarzy. Ze szczytu któregoś drzewa poderwał się ptak i odleciał, łopocząc głośno skrzydłami. Spojrzałem w górę, lecz dostrzegłem tylko rozkołysane konary, bure niebo i deszcz zmieszany ze śniegiem.
– Zaczyna sypać – powiedziałem, by coś rzec. – Ochłodziło się.
– Ochłodziło – odparł Kola.
Przed Kolą szła Kabaczek i rozglądała się po lesie. Coś musiało ją zdumieć, bo potrząsnęła głową. Czarne włosy zsypały się jej przy tym na kark i zasłoniły jasną skórę. Wojtek, Erak i Danek, człapiący przed Kabaczkiem, patrzyli tępo w ślady i poza ruszaniem nogami nie robili nic, tylko ręce chwiały im się wzdłuż ciał. Wojtek stękał cicho.

Z niskich chmur sypał mokry śnieg, drzewa skrzypiały i miałem już zupełnie mokre buty. Woda ciekła mi po stopach, piszczała przy każdym kroku, gdyż wygniatałem ją swym ciężarem ze skarpet i byłem cały mokry od potu. Szedłem stromo w górę. Serce łopotało we mnie i przypomniałem sobie tego dużego ptaka, którego spłoszyliśmy.
– Ale las – powiedziała zdyszana Kabaczek. – Podoba mi się.


Todorow i Szopof rozstawili już swój namiot, zapalili małe ognisko i siedzieli przed nim, przysuwając ku płomieniom mokre buty, z których unosiły się smugi pary. Namiot stał między ostatnimi karłowatymi drzewami poskręcanymi przez wiatry. Zaraz za nimi biały i nagi stok biegł stromo w górę, zwężając się w ostrą grań wbitą w chmury. Mgła opadła, zalała dna dolin. Z całego świata pozostały zaśnieżone góry, wyrastające z mgły i nakryte chmurami. Patrząc na nie, myślałem, że będzie trzeba ustawić namiot i położyć się spać. Myśl o śnie była wspaniała. Zrzuciliśmy wory z ramion i podeszliśmy do ognia. Todorow szczerzył zęby.
– Długo czekacie? – spytałem.
– Godzinę – odrzekł Szopof. – Myślałem, że coś wam się stało.
– To się stało, że jesteśmy niewyspani – rzekł Wojtek. – Poprzedniej nocy utknęliśmy w Bukareszcie.
– Piękne kobiety – zaśmiał się Szopof.
– Nie – westchnął Wojtek – spóźniony pociąg.
– O, to męczące – przyznał Szopof.
Wydeptaliśmy w śniegu dwie platformy i ustawiliśmy na nich namioty. Nadmuchałem materac i wraz ze śpiworem wrzuciłem go do środka. Usiadłem po-
tem przy ognisku, zmieniłem skarpety i oparłem nogi o rozgrzaną kłodę. Buty przysunąłem blisko ognia. Parowały jak buty Todorowa i co chwila musiałem dotykać ich ręką, by sprawdzić, czy nie nagrzały się zbyt mocno, gdyż wtedy pęka skóra.

 


Kabaczek wraz z Kolą usiedli po przeciwnej stronie. Kabaczek patrzyła na ogień i czekałem, kiedy powie “ale ogień“, jednak nie doczekałem się, ponieważ Kola mrugnął do niej i zaczęli rozmawiać po francusku, szybko i bez przerw.
Ściemniło się i twarze zaostrzone zmęczeniem złagodniały od blasku ognia. Todorow ugotował zupę. Kiwałem się nad nią senny i apatyczny z kawałkiem chleba w lewej ręce. Nie chciało mi się nawet nabierać jej łyżką i nieść do ust, a wszystko dlatego, że w Bukareszcie czekaliśmy na pociąg, w Budapeszcie zaś spotkaliśmy Lonę i zdarzyła się ta cała historia, po której nie mogłem zasnąć. Odłożyłem łyżkę. Nie czułem głodu, jakby mój żołądek już spał.
– Nie smakuje ci – zmartwił się Todorow. Powąchał zupę i spojrzał na mnie z wyrzutem.
– Myślałem, że będzie ci smakowała – rzekł. – Dodałem do niej imbiru.
Mówiąc to był tak zmartwiony, że podniosłem łyżkę i kolebałem się dalej nad garnkiem.
– Świetna zupa – powiedziała za mnie Kabaczek.
– Najlepsza, jaką jadłam.
– Prawda? – ucieszył się Todorow. – Dodałem do niej imbiru. Szkoda, że nie mam papryki.
– Uważasz, że mogłaby być jeszcze lepsza? – spytała Kabaczek przejętym głosem.
– Na pewno – odparł Todorow.
Wojtek uśmiechnął się i było mi przykro, że Todorow to widzi. Zupa była naprawdę dobra, dobrzy byli Kabaczek i Todorow. Wojtek nie lubi rozmieniać się na drobne i kpi nawet wtedy, gdy jest to zbędne. Byłem nieprzytomny ze zmęczenia i niewyspania. Wstałem, włożyłem buty i nie żegnając się z nikim, poszedłem do namiotu. Usnąłem natychmiast.
Nad ranem wypogodziło się. Mokry wieczorem śnieg stwardniał jak lodowiec i chodziliśmy sobie po nim wygodnie jak po bruku. Zwaliłem namiot
i chuchnąłem w palce, gdyż mimo słońca było zimno. Wiał północny wiatr, nawiewający na niebo wysokie cirrusy przejrzyste jak gaza.
Zjedliśmy resztki wieczornej zupy. Potem wypłukałem menażkę gorącą herbatą, ale zostało w niej trochę gęstego osadu, który musiałem wygarnąć śniegiem. Zbrudziłem przy tym ręce zastygłym tłuszczem.

Nie było ich w czym umyć, starłem więc tłuszcz o pień karłowatego drzewa. Kola przyglądał się niebu. Cirrusy rano to zły znak.
– Po południu będzie sypało – rzekł wreszcie. – Musimy dojść przedtem do schronu na Banskim Suchodole.
– Za dużo tych cirrusów – przytaknąłem. – Musi sypać.
– Pakujmy się – rzekł Kola. – Pomóc ci? – spytał Kabaczka.
– Dobrze – zgodziła się szybko Kabaczek, potem jednak poczerwieniała i mrugnęła do mnie.
– Dziewczynko – zaśmiał się Wojtek – któż tak robi, dziewczynko.

Zwinęliśmy namioty. Wepchnąłem mój do plecaka i włożyłem raki. Stok, którym mieliśmy iść, był stromy, twardy i błyszczał jak oblany lodem. Rozplątałem linę, myśląc z kim by się tu związać. Spojrzałem na ładną Kabaczek, zarumienioną od mrozu i w ogóle, i doszedłem do wniosku, że będzie najlepiej, gdy zwiążę się z nią. Kabaczek jest jeszcze mała i tak właśnie powinieneś zrobić – pomyślałem.
– Zwiąż się ze mną – rzekłem do niej. Kabaczek wzięła koniec liny i zasupłała na sobie węzeł. Spojrzała na Kolę, ale Kola spakował plecak,
podniósł linę ze śniegu i wściekły związał się z Todorowem i Szopofem.
– Jesteś bardzo złośliwy – powiedziała do mnie.
– Podoba ci się? – spytałem zaskoczony.
– Jeszcze jak – odparła. – Jest bardzo miły.
– To dlaczego mrugasz do mnie jak rozbawiony podlotek – warknąłem rozczarowany. – Nie wiązałbym się z tobą i poszłabyś sobie z tym twoim Kolą.
– Przysięgam Bogu, Kabaczek chciała zachować pozory – parsknął Wojtek. – Nie rozumiesz kobiet?

Wlekliśmy się tym cholernym nagim stokiem ponad lasem. Nie odespałem dwóch poprzednich nocy. Było mi zimno i nudno. Kabaczek szła dziesięć me-
trów przede mną, nawet nie mogłem z nią rozmawiać. Stok gdzieś wysoko w górze zwężał się w wygięty jak róg nawis, ale do niego było wciąż jednakowo daleko, choć od dwóch godzin podnosiłem i podnosiłem nogi, aż rozbolały mnie uda. Nie pragnąłem niczego innego, tylko przestać wreszcie wałęsać się po zboczu, dojść pod nawis, przerąbać go solidnie i jak przez wygodne wrota wejść szczerbą na początek grani Koteszki-Czału. Na grani zawsze dzieje się coś ciekawego.

Tymczasem cirrusy poszarzały, opadły niżej, a potem nieoczekiwanie stopiły się w podziurawioną błękitem mgłę. Dygotałem z zimna, więc razem z Kabaczkiem przystanęliśmy, by włożyć kurtki i anoraki. Wiatr podniósł ze stoku śnieżny pył i pędził go przed sobą falującymi strugami. Wszystkie kontury straciły ostrość jak nadmorskie piaski w czasie upału, gdy wisi nad nimi drgające powietrze. Mgła opadała teraz ku nam i równocześnie niknęły ostatnie wędrujące po górach plamy słońca. W kurtce było mi ciepło. Kabaczek szła wciąż kilkanaście metrów przede mną
i co chwila podnosiłem głowę, by na nią spojrzeć, bo chociaż znałem ją od kilku lat, nigdy jeszcze nie związaliśmy się liną i nie wiedziałem, co taki czarnowłosy Kabaczek może zrobić, gdy zapatrzy się, dajmy na to, na chmury. Potem zaczęło mi być jednak za ciepło.

Przystanąłem na chwilę i rozpiąłem anorak. Wypuściłem przedtem trochę liny, by Kabaczka nie szarpnąć, ale ona musiała też stanąć, gdyż lina leżała na stoku nieruchomo. Podniosłem głowę. Czerwony nylon wznosił się w górę i nikł za kremowym nawisem. Nareszcie koniec stoku – pomyślałem z wielką ulgą. Zobaczymy, jak wygląda grań. Kabaczek wychyliła spoza nawisu przestraszoną twarz.
– Ale grań – powiedziała niepewnie. – Jest bardzo wąska i ma nawisy. Chodź, zobacz. Nawisy wisiały z garbów ostrej grani jak mięsiste
białe liście, zakończone kolcami sopli. Wiatr przerzucał ponad nią mgłę stapiającą się z chmurami. Po białym ostrzu szedł Kola z czekanem w ręce. W dużych odstępach szli za nim Todorow i Szopof.
– Chodźmy, Kabaczku – powiedziałem. – Wstawiaj nogi w ślady i nie zleć.
– Pójdziemy zaraz za wami – pocieszył ją Wojtek.
– Nic się nie bój.

Grań była łatwa, tyle tylko, że diablo wąska i przepaścista. Omijaliśmy nawisy i pewno dlatego przypomniałem sobie wczorajszy las, drzewa i paciorki śladów kluczących wśród drzew. Uśmiechnąłem się, bo lubię zwierzęta zostawiające na śniegu ślady swoich wędrówek. Potem pomyślałem, że mgła kryje przed nami przepaścistość grani jak łowcy zwierząt doły, i przestałem się uśmiechać, natomiast wbiłem szybko czekan w śnieg, by sprawdzić, czy idę jeszcze w obrębie skał, czy też po nawisie. Szedłem w obrębie skał.
Grani ubywało nam szybko. Zadowolony spoglądałem od czasu do czasu na Kabaczka. Szła za mną szybko i pewnie. Myślałem z podziwem, że jak widać
Kabaczek jest kobietą nie tylko uroczą, i chciałem jej to powiedzieć, ale gdy otwarłem usta, stało się naraz coś niesamowitego.

Wiatr zafurczał na nawisach jak olbrzymia chra pliwa trąba i wcisnął mi słowa z powrotem w gardło. Coś silnego pchnęło mnie tak, że omal nie zleciałem z grani. Lina poderwana w górę rozpięła się między nami olbrzymim łukiem i nie chciała opaść. Upadłem na śnieg, chwyciłem się kurczowo ostrza nawisu.
Kabaczek zataczała się pod ciosami wiatru, zasłoniła twarz rękoma, gdyż niesiony przez niego śnieg obdzierał policzki ze skóry i ranił wargi.
– Kabak! – wrzasnąłem. – Kładź się!
Oderwany od nawisu sopel wyrżnął mnie w otwarte usta. Dolna warga pękła i poczułem, że kapie z niej krew.
– Diabli – jęknąłem. – Co się to dzieje?
Kabaczek przewróciła się i leżeliśmy już wszyscy. Wiatr, który przed chwilą przelewał się przez grań cichym strumieniem, grał teraz na niej jak na olbrzymich organach i przypomniała mi się pusta oliwska fara, ryczące organy, ludzie zwiani z grani, jak ci na Eigerze, a nawet to, że mam czekoladę i na pewno nie zdążę jej zjeść. Przestraszyłem się.

Kabaczek lazła na czworakach, mnie cierpła skóra i ściągałem linę łączącą nas coraz krótszym łukiem. Modliłem się, żeby Kabaczek nie spadła, bo sam bym jej teraz nie wyciągnął, a grań była za wąska, by obok mnie stanęli jeszcze inni. Wojtek raczkował tuż za Kabaczkiem, Kola zaś stał na garbie kilkadziesiąt metrów przed nami, podtrzymywany przez Todorowa i Szopofa, i coś do nas ryczał. Nie mogłem tego zrozumieć, ponieważ wiatr ryczał głośniej od niego i walił w anorak śniegiem, aż trzeszczało.

Nie wiedziałem, jak daleko mamy do Banskiego Suchodołu, czy lepiej wracać, czy też iść naprzód. Erak podniósł się na kolana i otwierał szeroko usta, ale z jego wrzasku zrozumiałem tylko “Kola”, a Kola na pewno nie usłyszał nawet i tego. Machali więc do siebie ramionami jak dwa wiatraki w czasie burzy. Czekałem, kiedy się zmęczą, bo przecież to nie miało sensu.

Wreszcie Kola znieruchomiał i wetknął obydwie ręce w mgłę i tumany śniegu, wskazując kierunek, gdzie powinien znajdować się Banski Suchodoł. Potem obydwaj z Erakiem upadli znowu na śnieg, Kabaczek zaś doszła do mnie oblepiona śniegiem, z czerwonymi policzkami, jakby odartymi ze skóry.
– Wieje wiatr! – krzyknęła mi w ucho.
To stwierdzenie było tak rozkosznie idiotyczne, że najchętniej pocałowałbym ją, miałem jednak zalodzoną brodę, ciekło mi z nosa i nie wyglądałem chyba zbyt atrakcyjnie.
– Nie potrafisz wymyślić czegoś ciekawszego? – krzyknąłem zły. Kobiety mówią czasem takie rzeczy, że można wpaść w zachwyt, a zaraz potem stracić cierpliwość.
– Nie! – odkrzyknęła Kabaczek, zdziwiona moją złością. – Zetrzyj mi śnieg z okularów. Przetarłem jej okulary, lecz to nie zdało się na
wiele. Śnieg tajał nam na twarzach i parował, para zaś zamarzała na szkłach. Trzeba było ją zdrapywać.
– Siedź tutaj! – krzyknąłem. – Pójdę dalej i ściągnę cię potem do siebie. Nie asekuruj mnie, bo jak zlecę, to i tak polecisz za mną.
– Dobrze! – odparła grzecznie Kabaczek, przytuliła się do śniegu i zasłoniła głowę rękoma.

Spojrzałem jeszcze na Wojtka. Erak siedział tuż obok niego i ściągali razem Danka. Lina wiła się nad ich głowami. Śnieg gnany wiatrem płynął nad nimi mętnym szybkim strumieniem. Przede mną Kola chwiał się na nogach i pomyślałem, że zaraz zleci. Ja zresztą chwiałem się tak samo i rzekłem sobie, że umarłbym ze strachu, gdybym był Kabaczkiem i widział osiemdziesięciokilogramowego chłopa, strącanego wiatrem z ostrej grani, w dodatku związanego ze mną liną. Przystanąłem i spojrzałem na Kabaczka, ale ona uśmiechnęła się do mnie, aż błysnęły jej zęby w obramowaniu siniejących warg i popędziła mnie ruchem ręki. Poszedłem więc dalej.

 

Całość opowiadania znajdziecie w GÓRach nr 148, lub w książce Adama Skoczylasa „Cztery dni słońca i inne opowiadania”.

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com