baner
 
 
 
 
baner
 
 
 
2025-09-29
 

Dwa miesiące wolności - Góry Skandynawskie

Zeszłego lata nie mogłam się zdecydować, dokąd jechać. Byłam zmęczona i, zanim zdążyłam pomyśleć, córka kupiła mi bilet (w jedną stronę). 10 sierpnia o zmierzchu wylądowałam w Stavanger i poszłam rozbić namiot na plaży. Miałam tylko jeden pomysł na ten szlak. Z miejsca, w którym Góry Skandynawskie wpadają do morza, od razu wysokie i piękne, od ujścia pierwszego na południu fiordu do Grövelsjön, gdzie skończyłam wędrówkę zimą. Bez szos, bez pośpiechu i bez oczekiwań. Takie były północne odcinki tych gór – pandemiczna wędrówka na nartach przez Szwecję w 2020 i jesienna Laponia w 2022 roku. Podobało mi się, że te trzy trasy się łączą i razem rysują piękną linię przez całe Góry Skandynawskie. Czułam się wolna, miałam przed sobą aż dwa miesiące i kalosze, a to sporo zmienia.

Prywatne letnie hytte przerobione ze starych szop, które kiedyś służyły jako tymczasowe schronienia w czasie sianokosów


WZDŁUŻ FIORDÓW

 

Pomimo niedzieli udało mi się na stacji benzynowej kupić gaz. Tuż za miastem trafiłam na sieć pieszych szlaków. Prowadziły w górę i w dół, często stromo, czasem po skałach i piargach. Zanocowałam w wiatce nad jeziorkiem. O świcie obok pobiły się dwa koziołki. Kolejnej nocy rozbiłam namiot nad spokojnym jeziorkiem, które bardzo mi przypominało południe Szwecji, i już kilka kilometrów dalej, wcześnie rano dotarłam do szlaku Lysefjorden Rundt, który miał mnie prowadzić przez kolejne dni. Przed nocą wdrapałam się na Preikestolen. Strasznie tam wiało. Na wierzchołku był zakaz biwakowania, ale wcześniej widziałam dobre miejsce, z wodą. Wróciłam. Było nierówno i ciasno, za to i wieczorem, i rano miałam słynny skalny „stół” tylko dla siebie. Wspaniałe uczucie.

 

Szlak był pusty i trudny. Mżyło. Ścieżka trawersowała urwisko, w jednym miejscu poczułam się nawet niepewnie – łańcuch wisiał na pionowej, gładkiej skale. Zmęczona dowlekłam się do schroniska. Należało do klubu ze Stavanger (STF – Stavanger Turistforening) i jednocześnie do sieci DNT (Den Norske Turistforening). Na drzwiach wisiała karteczka „Witamy” i nie był to wcale wyświechtany slogan. Witali każdego: członków i nie członków klubu. Dla tych drugich przygotowano niestety inny cennik. Postanowiłam, że rozbiję namiot. Cena dla niezrzeszonych, wprawdzie dwukrotnie wyższa niż dla członków, nie zabijała (90 koron), a szanse na znalezienie innego płaskiego miejsca miałam żadne. To był jedyny raz, kiedy musiałam założyć moskitierę. Na krótko zresztą, bo głównie siedziałam w schronisku.

 

Za Bakken szlak jeszcze jakiś czas biegł tuż nad fiordem, potem niestety wyszedł na drogę. I choć na mapie to tylko kawałek, szutrówka ciągnęła się kilometrami, w dodatku prowadzono na niej roboty. Zaczęło mżyć, z biegiem dnia deszcz gęstniał, bagna nasiąkały. Raz wpadłam aż po brzeg kalosza. Po horyzont łyse, podmokłe wzgórza. I jak mam tu rozbić namiot? Gdzie zmieścić w nim mokrą pelerynę, mokre spodnie? Jak na zawołanie zobaczyłam budyneczek. Wyglądał marnie. Pale, na których go postawiono, już zgniły… Dwie pary drzwi… „Toaleta?” – pomyślałam rozczarowana. Za jednymi faktycznie stał sedes, ale za drugimi odkryłam dużą szopę z suchą drewnianą podłogą. Poodgarniałam na bok zwoje lin, odsunęłam bloki soli. Jak przyjemnie było słuchać deszczowych plusków z suchutkiego, cieplutkiego śpiwora! Lało do rana.

 

 Klif Preikestolen

 

NAMIOT NA KAMIENIU

 

Ścieżka pogrążyła się w grząskiej dolince i znów wzniosła na kamienistą grań. Zdziwiona stanęłam na szosie. Do Lysebotn 15 kilometrów. Piętnaście kilometrów asfaltu! Mogłabym tam wcale nie iść, gdyby nie sklep, ostatni przed setkami kilometrów dziczy. Musiałam zboczyć. Chmury rwały się. Szosa była lśniąca i pusta. Dziwaczna na tej dużej wysokości. Jeszcze dziwniejszy wydał mi się samochód. Wynurzył się majestatycznie z mgły, minął mnie wolniutko. Kierowca zamachał, więc odmachałam. Za moment wrócił i zaproponował, że mnie zabierze. Miły człowiek. Dostałam od niego trzy kilogramy płatków owsianych i to było najlepsze jedzenie, jakie zdobyłam. W sklepiku sprzedawano tylko słodycze. Wzięłam czekoladę. Dokupiłam troszkę puszek w schronisku DNT i dałam się namówić na członkostwo w klubie. Powrót był ciężki. Dziesięć kilometrów i 1000 metrów podejścia wlokło się okrutnie w upale. Droga była zamknięta na kłódkę (kierowca, który mnie wtedy zabrał, miał klucz), nikt nie jechał, na szczęście okazało się, że jest też ścieżka. W lesie było pełno borówek. Trafiały się też resztki malin, o jagodach nie wspominając – rosły wszędzie. Płaskowyż (teraz nieprzesłonięty chmurami) był łysy. Daleki, otwarty widok, galimatias skalistych dolinek i stawków, zielono, sporo kwiatów. Pięknie, zwłaszcza jak na moment błysnęło słońce i pojawiły się wieczorne kolory. Potem znikąd nadleciały chmury. Chciałam już stanąć, ale nigdzie nie widziałam ani skrawka suchej, płaskiej powierzchni. Tylko skały lub bagna. Ostatecznie rozbiłam namiot na kamieniu. Miał wymiary mojego materaca, więc przedsionek zawisł w powietrzu. Zabawnie było siedzieć na posłaniu z nogami zwieszonymi jak z łóżka. I nie musiałam chodzić po wodę.

 

 Strandallén – najładniejsze schronisko, na które trafiłam

 

DUCH PŁASKOWYŻU

 

Szlak okazał się trudny. Mnóstwo trawersów po stromych, wyślizganych szkierach, z perspektywą lądowania w jeziorze. Czym wyżej, tym zimniej. Wiatr nasilał się, deszcz gęstniał, widoczność spadała. W stromych kominkach wymagających używania rąk podwiewało mi pelerynę na głowę i musiałam się cofać po omacku, by ją poprawiać. Kilka dni później doszyłam do jej boków uszka, które wiązałam sznurkiem do plecaka. Teraz byłam wykończona, a przeszłam zaledwie 10 kilometrów! Skręciłam do niedalekiej chatki. Za budynkiem postawiono zaciszny taras, w sam raz na namiot.

 

Ta zmiana planu wymagała przejścia szlakiem, którego nie widziały mapy. Dziwnie było dla odmiany iść po zielonym. Znów padało, krzaki ociekały, bagna cmokały łapczywie, owce gapiły się, jakbym zwariowała. Dopiero teraz odkryłam, że oznaczenia szlaków na drogowskazach mają różne kolory i wszystkie, którymi dotąd szłam, były czarne. Ten dla odmiany czerwony. Zwykła ścieżka. Koło południa spotkałam przemoczonych wędkarzy, potem zdezorientowanego Norwega. I coś, czego nie umiałam nazwać. Ducha? Anioła? Nie wiem nawet, czy było życzliwe. W przesmyku pomiędzy jeziorami raptownie zerwał się wiatr. Silny, że zwalał z nóg. Akurat kiedy weszłam do wody. Rzeczka wzburzyła się, na jeziorach wyrosły białe grzywy. Przypomniał mi się biały szkwał, którym straszono nas w dzieciństwie na Mazurach. To coś ucichło natychmiast, kiedy przeszłam rzekę. Powierzchnia stawów się wygładziła, drzewa zastygły. Poczułam się nieswojo, ale szybko o tym zapomniałam.

 

Tekst i zdjęcia / KATARZYNA NIZINKIEWICZ


* * *


Tekst w całości przeczytasz w 300 (3/2025) numerze Magazynu GÓRY.


GÓRY w formacie pdf można też kupić w naszej księgarni Książki Gór > link



KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2025 Goryonline.com