baner
 
 
 
 
baner
 
2004-02-11
 

Dolina MIYAR. Ostry nóż akceptacji

Przez czterdzieści lat, które spędziłem na włóczeniu się wśród gór i skał, widziałem wiele pięknych rejonów, zakątków...

 
Przez czterdzieści lat, które spędziłem na włóczeniu się wśród gór i skał, widziałem wiele pięknych rejonów, zakątków i dolin. Jeszcze więcej oglądnąłem na zdjęciach w górskich czasopismach, książkach lub na filmach. Jednak to właśnie Dolinę Miyar w północnych Indiach nazwałbym „górskim rajem”. Być może dlatego, że było to najbardziej odludne miejsce, w jakim się wspinałem. Wiele wskazuje jednak na to, iż nie było to tylko moje subiektywne odczucie. Dolina posiada bowiem niezwykłą różnorodność naturalnych cech, mających moc urzekania odwiedzających ją wędrowców. Od najmniejszych szczegółów po złożoną całość, od natury nieożywionej poprzez florę, faunę i ludzi, od możliwości uprawiania turystyki i trekingu po potencjał wspinaczkowy. Dolina z czerwonymi kamyczkami zdobiącymi brzegi rzeki, niesamowitymi bulderami wyrastającymi z zielonych łąk, tysiącmetrowymi obeliskami z żółto-czerwonego granitu, ogromnymi ścianami lodowymi i wieloma dziewiczymi pięcio- i sześciotysięcznikami. Dolina, w której zwyczajny jest widok galopujących dzikich koni, a w jej odległych zakątkach można przez całe tygodnie nie spotkać człowieka. Dolina, w której panuje mistyczna, buddyjska atmosfera, kojąca i wyciszająca ludzką duszę. Taka jest Miyar Valley w Himalajach Indyjskich.




Gdy moi przyjaciele postanowili udać się do Pakistanu, aby wspiąć się na jedną z tamtejszych skalnych turni, z radością do nich dołączyłem. Wspinanie się na świetnym granicie Trango czy Shipton Spire zawsze harmonizowało z moim ideałem himalajskiej podróży. Wojna w Afganistanie i wynikająca z niej niebezpieczna sytuacja w Pakistanie zmusiła nas do poszukania rejonu w spokojniejszej części świata. Wybraliśmy słabo wyeksplorowaną, górną część Doliny Miyar w stanie Himachal Pradesh w północnych Indiach. Rejon oferuje sporą liczbę dziewiczych ścian zbudowanych z granitu świetnej jakości. W latach dziewięćdziesiątych odwiedziło go kilka włoskich ekspedycji. Kilku wspinaczy wchodzących w skład tych wypraw to moi dobrzy przyjaciele, dzięki czemu mogliśmy otrzymać informacje z pierwszej ręki od Paolo Vitaliegi i Sonja Bramanti z Lecco, będących odkrywcami tego skalnego raju oraz od Antanelli Cicogna i Maroi Manica z Rovereto – członków ostatniej ekspedycji, która odwiedziła to miejsce przed nami. Nieskomplikowany dojazd, niezbyt wysokie koszty, względnie stabilna pogoda. Wszystko wskazywało na to, iż będzie to strzał w dziesiątkę! Takim w każdym razie torem biegły moje myśli. Myśli pięćdziesięcioletniego wspinacza, który więcej czasu spędza przed komputerem niż na wspinaniu, będącego w kiepskiej formie i mającego za sobą wiosnę pod znakiem regularnych wizyt w szpitalu. Cóż, przynajmniej dojdę do bazy, w końcu jest to konna przejażdżka, pomogę chłopakom, a potem zobaczymy – pomyślałem. W rzeczy samej, zobaczyliśmy. Problem w tym, że rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej.




Zatrzymaliśmy się u stóp buddyjskiej świątyni w centrum miejscowości Tingrat, gdzie kończy się droga, biegnąca dnem Doliny Miyar. To, co działo się wcześniej, było mniej więcej zgodne ze stałym scenariuszem tego typu podróży. Nocny lot do Delhi, niewiarygodna biurokracja na cargo, totalnie zakorkowane ulice i przykra „kleistość” jednego z największych miejskich skupisk ludności na świecie, nadmierna chęć „pomocy” prezentowana przez taksówkarzy i lokalne biura turystyczne. W końcu, zamiast w autobusie jadącym do naszego punktu wyjściowego Manali, dojeżdżaliśmy do tego miejsca jeepem za czterysta dolarów. Było to „zaledwie” dziesięć razy droższe rozwiązanie... Po zakupieniu żywności pojechaliśmy 4 WD przez położoną na wysokości czterech tysięcy metrów przełęcz Rothang i Udaipur do Doliny Miyar. Zostawiliśmy za sobą babilońską mieszankę indyjskich nacji oraz kast i znaleźliśmy się w ciszy buddyjskiej doliny. Czekała na nas przygoda.

Dojście do bazy ma być łatwym, trzydniowym marszem w pięknym otoczeniu. W transporcie bagażu mają nas wyręczyć konie. Niestety konie nie mogły nas zabrać z Tingratu, ponieważ most w miejscowości Chaling został zniszczony podczas sierpniowej burzy. No problem! Opiekuje się nami mieszkaniec ostatniej wsi Chaling o imieniu Radju. Radju studiuje na Uniwersytecie Shimla. Wszyscy młodzi Hindusi mówią po angielsku. Widać gołym okiem, że edukacja stoi w Indiach na wysokim poziomie. W ciągu dwóch godzin jedenastu tragarzy, a wśród nich dwie fajne dziewczyny, pomagają nam dojść do wiszącego mostu nad rwącą rzeką. Konie czekają już na drugim brzegu rzeki, możemy ruszyć w górę doliny. Kamienne wioski, kolorowe kwiaty i ogrody, pokryte strzechą, płaskie dachy, z których czasem wystaje... antena satelitarna. Cywilizacja wkracza w góry. Idziemy przez piękne zagajniki drzew przypominających sekwoje. Ich tło stanowią oddalone, pokryte śniegiem wzgórza. Nie można się oprzeć chęci uwiecznienia tych widoków na zdjęciach. Ostatna wioska na naszej drodze wita nas widokiem dużej szkoły, przed którą na podwórku siedzi siedmioro dzieci. „Namaste” – witają nas pełnym szacunku złożeniem dłoni i pokłonem. To pierwsza szkoła na wysokości 3500 m n.p.m., którą miałem okazję zobaczyć. Nocleg spędzamy dwieście metrów wyżej, na pięknej, otoczonej stromymi zboczami gór, płaskiej łące, przez którą przepływają małe strumyczki. Mimo piękna i spokoju otoczenia nie śpimy dobrze. Prawdopodobnie daje nam się we znaki szybkie pokonanie dużej różnicy wysokości. Następny dzień to jeszcze dłuższy marsz do Gompa. Po wielu godzinach wędrówki dochodzimy do zakrętu doliny. W oddali, na horyzoncie, zaczynają majaczyć granitowe turnie, nasz cel. Cóż, tak to jest z tymi odległościami w Himalajach. Cała dolina od Lodowca Miyar po Padum ma długość 100 kilometrów. Znowu mijamy piękne łąki, jeziora, potoki, pasące się konie i jaki. Tymczasem od zachodu, na dotychczas czystym niebie, zaczynają pokazywać się pierwsze chmury. Rano budzimy się w innym świecie. Zadajemy sobie pytanie, czy to zły sen? Wokół nas panuje nieskazitelna biel, wszystko jest przykryte piętnastocentymetrową warstwą śniegu. Mój Boże, naszym koniom, a przede wszystkim tragarzom nie spodoba się taki stan rzeczy. „Będziemy musieli wracać, konie nie będą miały co jeść. Opady mogą się powtórzyć” – stwierdził Radu. A my, himalajscy nowicjusze, nie jesteśmy w stanie go przekonać, że sytuacja nie jest taka zła.




Scenariusz się powtarza i nasza baza jest również położona w pięknym miejscu, w otoczeniu łąk, bulderów, turkusów i jeziorek z zieloną wodą, które leżą nieco dalej. Fantastyczne szczyty wokół nas przypominają a to Grand Jorasses, a to filary Brouillard w Chamonix. Tylko nasza ściana jest schowana gdzieś z tyłu bocznej dolinki. Jak dotąd nawet nie wiemy dokładnie której. Cóż, mimo wszystko informacje od Włochów nie były aż tak dokładne. Również pogoda, wbrew zapowiedziom, okazuje się niestabilna. Dodo i Kozo wracają z wypadu do pierwszego obozu naszej bazy poważnie zaszokowani. „Pionowe ściany są dosłownie wszędzie, w oddali widać wodospad, a ponad nim wisi lodowiec, nie mamy pojęcia, jak pokonać tę przeszkodę”. Ich relacja bynajmniej nie napawa nas optymizmem. Włosi pisali coś o trzech poręczówkach założonych na połogich płytach. Objuczeni sprzętem wychodzimy w celu założenia wysuniętej bazy. Pięćset metrów, które pokonujemy, są bardzo strome i prowadzą pod swego rodzaju bombami zegarowymi. Ogromne granitowe obeliski stoją na wątłej warstwie ziemi i piargu, tak że jedynym sposobem jest przemknięcie pod nimi w czasie kilku zdrowasiek. Z pewnością stoją tam od tysiąca lat, ale z geologicznego punktu widzenia wyglądają na bardzo młode, zaś koniec ich żywota wydaje się być naprawdę bliski.




Dla nas ważniejszy jest jednak fakt, że niebo się w końcu rozpogadza, odcinek do lodowca wygląda przystępniej, a stare włoskie poręczówki są na miejscu. Prowadzą przez trójkową rampę i są w dobrym stanie. Po raz pierwszy staniemy na szczycie lodowca i zżera nas ciekawość, jaką to niespodziankę zobaczymy na horyzoncie. Niestety, na lodowcu napotykamy nieprzyjemną warstwę świeżego śniegu – zdążył on zniknąć z niżej położonych łąk, ale tutaj cały czas się utrzymuje. Jesteśmy na wysokości 5000 metrów, w zupełnie innym świecie. Namioty, w bazach wysuniętej i głównej wyglądają z tego miejsca zupełnie nierealnie. Są zupełnie wyrwane z kontekstu, niczym widok z kosmosu. To bardzo dziwne uczucie. Jeszcze przez jakiś czas idziemy w górę lodowca aż przed nami pojawia się źółto-czerwone szaleństwo. Wydaje się być na wyciagnięcie ręki, a równocześnie jest tak daleko. Widzimy tylko połowę ściany, druga jest ukryta za następnym horyzontem. Ciągle mamy przed sobą sporo zabawy. Do bazy wracamy zmęczeni i zaczynają się kalkulacje. Iwan twierdzi, że na dojście ze wszystkim pod ścianę potrzebujemy sześciu dni. Kazo jest optymistą i uważa, że wyrobimy się w ciągu czterech. Okaże się, kto ma rację. Na jutro planujemy definitywną przeprowadzkę do bazy wysuniętej.

Wieczorem jesteśmy w bazie wysuniętej zaopatrzeni we wszystko, co chcieliśmy przenieść tam z bazy głównej. Robi się zimniej, tradycyjny deszczyk zmienia się w latające wokół nas płatki śniegu, wodospady zmieniają się w lodospady. Duch w zespole powoli upada. Zaczynają się coraz bardziej zażarte dyskusje, argumenty za i przeciw zaczynają nabierać coraz większej wagi. W tych warunkach, z ilością jedzenia, jakie nam zostało, nasz pierwotny cel staje się coraz mniej realny. Z drugiej strony, pojawiają się głosy o łatwej rezygnacji. Stoję pomiędzy dwoma obozami, każdy ma swoje racje. Jednak bez kompromisów z każdej strony daleko nie zajedziemy. Jeśli każdy z czegoś ustąpi, to plan na dzień następny rysuje się całkiem klarownie. Ja i Kazo podejdziemy pod ścianę z minimalnym obciążeniem, aby dokładnie wybadać, co nas tam czeka. W międzyczasie Ivan i Dodo zrobią kompletną inwentaryzację pozostałych zapasów żywności. Howgh!

Następnego dnia sprawnie dostajemy się na lodowiec i postanawiamy iść jego lewą stroną. Najwyraźniej nie jest to mój dzień, wiele wysiłku kosztuje mnie nawet samo chodzenie. Nie pomagają szczegółowe instrukcje Kazo dotyczące oddechu i moich domniemanych rezerw energii. To, co poprzednim razem wydawało się ostatnim progiem, teraz wydaje się być marną częścią całego podejścia. Błąkamy się pomiędzy szczelinami i moreną boczną, miejscami brniemy w śniegu po kolana. Dwieście metrów na godzinę to szybkość daleka nie tylko od tej, którą rozwija myśliwiec F1. O drugiej po południu dochodzimy do wniosku, że nie będziemy w stanie dojść do dwudziestego horyzontu, co pozwoliłoby nam zobaczyć całą ścianę. Nie mówiąc o dojściu do jej podnóża. Nie pozostało nic tylko wracać. Aby całkiem nie rujnować naszej psychy, Kazo przekonał mnie do zniesienia całego sprzętu z początku lodowca w dół, do wysuniętej bazy. To był okropny pomysł, staczałem się w dół kompletnie rozwalony. Ostatecznie uratował mnie Ivan, który wyszedł nam naprzeciw z bazy. Chłopaki mieli dla nas „dobre wieści” – mieliśmy zapas żarcia na piętnaście dni, ale na dwie, a nie cztery osoby.

Podjęcie decyzji jest zawsze najgorsze, ale my już taką podjęliśmy. Postanowiliśmy przenieść bazę do sąsiedniej bocznej doliny. Jakby na to nie spojrzeć, ona również prezentowała się, jak Chamonix w czasie solidnej zimy. Wszystko było pokryte śniegiem. Pierwszy szczyt wznosi się nad nią praktycznie przed lodowcem. Jego lewy filar, który przykuł naszą uwagę od momentu, kiedy weszliśmy do doliny, przypomina żółtą strzałę wycelowaną w niebo. Im wyżej, tym bardziej stromy, a na końcu przewieszony. Z wierzchołka filara biegnie pięćsetmetrowa grań na sam szczyt. Z naszego punktu widzenia wydaje się, że są tam przewieszone ścianki. Pozostaje mieć nadzieję, że inaczej będzie to wyglądać z drugiej strony. Postanawiamy zaatakować „strzałę” w stylu big-wall – rozwiesimy trochę poręczówek, zawiesimy portale i zdobędziemy jej wierzchołek, a stamtąd ruszymy granią do góry. Po szesnastu dniach pobytu w dolinie, nosząc te wszystkie plecaki i haulbagi, prawie zapomnieliśmy, na czym polega wspinanie.

Jako najstraszy zostałem wytypowany do poprowadzenia pierwszych metrów ściany. Dzień wcześniej spędziliśmy pod urwiskiem całe godziny, lustrując ją przez lornetki i próbując wynaleźć możliwą do pokonania linię. Gdy patrzy się na naszą „strzałę” od frontu, wydaje się być płaską, trójkątną ścianą. Sposób połączenia pojedynczych systemów rys i miejsc, w których mamy przeciąć gładkie płyty, można wypatrzyć tylko od podnóża ściany. Zaprojektowałem najprostszą linię, jaka tylko była możliwa. Nie powodowały mną tylko względy estetyczne, ale również inne argumenty, które przemawiają za takim rozwiązaniem – najkrótsza linia, łatwe wciąganie worów oraz łatwe zjazdy. Zaczynam wspinaczkę związany z Ivanem. Nie śpieszymy się, gdyż rano jest na ścianie bardzo zimno. Ma ona północno-zachodnią wystawę, co sprawia, że wspinanie jest często bardzo nieprzyjemne. Słońce pada na nią dopiero o trzeciej po południu i oświetla ją zaledwie przez trzy godziny. Początek drogi biegnie przez płytowy teren. Stanowisko jest na zaśnieżonej półce, a my mamy na nogach wspinaczkowe butki. Jestem już na drugim wyciągu. Trudna wspinaczka klasyczną jest tym, co my, alpiniści, lubimy najbardziej. Zacięcia i zanikająca rysa podprowadza mnie pod gładką ściankę. Najpierw ze wspinaczkowej pozycji zakładam bathooka, później wiercę dziurę pod spita. Dzień powoli się kończy i nogi w ciasnych butach zaczynają mi marznąć. Znalezienie rozwiązania delikatnych ruchów kosztowało mnie niezliczone próby. Nie będę skakał, cały czas będę szedł, aż nie polecę! Dochodzę do ostatniego ruchu i zbułowaną ręką łapię się dobrego odciągu. Nie mogę go utrzymać! Szlag! Gdzie jest hak? Z tyłu, wisi na ekspresie. Trzymając go jedną wolną ręką, próbuje go umieścić za pionową krawędzią i trochę odciążyć rękę! Szurając i dzwoniąc, lecę w dół! Aaaaa! Do spita było daleko. Ivan nie dał mi wcale dużo luzu, a poczułem, jak żołądek podszedł mi do gardła. Cóż, nie dałem rady. „Igi, spróbuj jeszcze raz, teraz to zrobisz” – podpuszcza mnie Ivan. Nie mam szans, mam naprawdę dosyć.

Mimo to, zamiast stać tu jak dupa wołowa, postanawiam jednak przynajmniej spróbować. Rozgrzewam sobie stopy, przygotowuję hak i staram się skoncentrować na zachowaniu zimnej krwi. Perfekcyjnie wykonuję wszystkie ruchy i dochodzę do topowego odciągu. Nie muszę się nawet restować przed ostatecznym ruchem. Głośno krzycząc, daję upust swoim emocjom. Osadzam spit stanowiskowy i zjeżdżam na dół.

Ile podobnych przygód doświadczyliśmy w ciągu kolejnych dni? Wiele. Nazajutrz Kazo i Dodo walczyli w identycznym stylu. Na wysokości kończącej się rysy, w miejscu, gdzie ściana zaczyna się przewieszać, zagrzewaliśmy do boju naszego towarzysza: „Dodo, dawaj, napieraj! Nadchodzi burza śnieżna!” Wiedzieliśmy, że gdy przyjdzie opad śniegu, nie wejdziemy w płyty. Dodo zdążył na czas. Dosłownie w ostatnim momencie. Chwilę potem przestaliśmy go widzieć w padającym śniegu. Problemem było jednak to, że takie końcówki kolejnych dni zaczęły powtarzać się z przykrą regularnością. Tymczasem posuwaliśmy się zaledwie o jeden wyciąg w ciągu dnia. Za pomocą hooków i copperheada Ivan przewalczył strefę przewieszoną. My, podczas czyszczenia wyciągu, mogliśmy się „delektować” padającymi płatkami zupełnie mokrego śniegu. Następne pięćdziesiąt metrów pokonuje hakowo Dodo. Jak zawsze popołudnie nie żegna się z nami słońcem, lecz przynosi opad śniegu. Poruszamy się w górę ściany. Ci, którzy mają pojęcie o procesie, jakim jest zdobywanie takiej ściany, wiedzą, że nie ma to wiele wspólnego z przyjemnością. To wciąż powtarzające się czynności, haulbagi, płyty, bezmyślne małpowanie...

Wszystko się komplikuje, czas ucieka. W końcu Ivan jest na ostatnim stanowisku, a ja zaczynam kolejny wyciąg, aby znaleźć miejsca na portaledge. To byłoby piękne wspinanie, gdyby tylko skała nie była śliska niczym mydło, gdyby większe chwyty nie były przysypane śniegiem. Z trudem prę do góry. W najbliższej perspektywie mam oczywiście burzę śnieżną. „Daj spokój, zawiesimy przynajmniej jeden portaledge, reszta chłopaków będzie spała na dole” – krzyczy do mnie Ivan. Tymczasem nadciąga śnieżyca. Kiedy Ivan dochodzi do stanowiska, śnieg już pada. Rozkładanie portaledge’a w wiszącej pozycji, szalejącym wietrze, śniegu i przy świetle czołówki to naprawdę przednia zabawa. Nie za bardzo jestem w stanie pomóc Ivanowi: widzę jedynie taśmy, rurki i łączniki latające mi przed oczami. Portal jest zupełnie inny od tego, który ma Kazo. Ivan zjeżdża do niższego stanowiska po tropik i śpiwory. Ja leżę na półce niczym worek ziemniaków, oczyszczając ją przynajmniej ze śniegu. Oczywiście chłopaki nie zdążyli do nas dojść i właśnie zjeżdżają. Wraz z nimi oddala się kuchenka i jedzenie. Cóż, nam pozostaje przynajmniej tropik nad głową. Problem w tym, że portal jest tak mały, że nawet nie jesteśmy w stanie się w nim położyć. Wczołgujemy się do śpiworów prawie w pełnym rynsztunku. O jedzeniu i piciu musimy zapomnieć do jutrzejszego południa. Słowem: naprawdę świetne, wzięte wprost z najgorszego koszmaru, portaledge’owe preludium...

Podczas wspinania na wyciągu ponad portalami, Kazo trafiły się dobre warunki pogodowe przez bite dwie godziny. Pokonany przez niego odcinek oferował świetne wspinanie w dobrej skale. To był jedyny wyjątek od reguły. Poza tą krótką chwilą przez cały czas wspinaliśmy się, a raczej walczyliśmy – bo tak należałoby to nazwać – przy temperaturach poniżej zera. Nie obyło się bez patagońskich chmur, którym w sukurs szły patagońskie wiatry.

Na stanowiskach nie pomaga nawet kurtka puchowa. Jest coraz zimniej. Dodo wspina się na bathookach na płytach pod końcowym okapem. Pokonanie pięćdziesięciu metrów zajmuje mu osiem godzin. W korzystnych warunkach byłby w stanie przejść ten teren klasycznie. Wieczorna burza zaskakuje nas gwałtownością. Trzymamy portale na wietrze, wokół nas nieprzenikniona biel. Jedyne, co możemy zrobić, to zmówić kilka zdrowasiek. Aby tylko wrócić zdrowo do domu, aby być w stanie jutro się wspinać... Jednak tę pierwszą modlitwę zawsze kierowaliśmy w kierunku naszych rodzin, tam, daleko.

Jutro zmienia się w dzisiaj, ja jestem przed przewieszonymi rysami końcowej płetwy. Wiele czasu spędziliśmy na lustrowaniu ich przez lornetki, zastanawiając się, komu przypadnie ten odcinek... Przypadł mi. Pierwsza rysa wymaga klinowania i wygląda, jak wycięta jednym cięciem noża. Gdyby tylko było cieplej, gdyby chwytów nie przykrywał śnieg, gdyby... Rękawice do rys nie sprawiają, że ręce czują się lepiej. Pętla służy mi do czyszczenia stopni na trawersie. Pokonywanie końcowej rysy, prowadzącej do stanowiska, zmienia się z końcówką sprzętu, jaki mi został. Stanowisko wypada na wygodnej półce. Najwyraźniej mam już odmrożone place u nóg, nawet w słońcu nie chcą mi odtajać. Ponad nami wyrasta przewieszona przerysa. „Igor, jeśli to możliwe, walcz dalej” – słyszę. Wszyscy jesteśmy wycieńczeni z powodu odwodnienia i braku jedzenia. Wchodzę w przerysę. Dobrze, że techniki wspinania w takich formacjach opanowałem podczas wspinaczek w piaskowcu. Mimo to każdy kolejny ruch to krok w kierunku kompletnego wycieńczenia. Większe friendy zostawiłem poniżej i został mi jeden, którego używam do poruszania się do góry za pomocą hakówki. Kończę trzydzieści metrów wyżej, nie mam siły, ale nie ma też i czasu. Operacyjna narada, jaką robimy na portalu, nie ma nic wspólnego z pogawędką. Być może jutro osiągniemy wierzchołek płetwy. Zgodnie z planem powinniśmy tam być dwa dni wcześniej. Skończył nam się zapas wody i aby ją pozyskać, musimy topić brudny śnieg, który wydobywamy z rys. Wynik jednej godziny pracy maszynki wygląda naprawdę mizernie. Poza tym mamy ostatnie dwa opakowania jedzenia. Praktycznie już w bazie musieliśmy zapomnieć o normalnym jedzeniu. Biorąc pod uwagę wysiłek, jaki musimy włożyć we wspinaczkę, było to oczywiście lekko chore.




Jak wygląda to w ścianie? Racje żywnościowe składają się z batonów jogurtowych, czekolady, zupy i oranżady w proszku. Krótko mówiąc, byłyby wystarczające do leżenia w łóżku. Zaczynam powoli zapadać się w sobie, dobrze, że chociaż mam dużą brodę, która nieco maskuje ten fakt. Wytrenowani Ivan i Dodo też dogorywają. Tylko Kazo, który jest wegetarianinem, ma się całkiem dobrze. Mimo to nasze rezerwy energii nie wystarczą na wejście granią na szczyt. Tylko „ostry nóż akceptacji” może przeciąć nasze marzenia tak skutecznie, abyśmy przyjęli do wiadomości konieczność zejścia z wierzchołka turni. Kazo urabia kolejne dwadzieścia metrów i montuje stanowisko. W ten sposób Dodo relacjonował pokonanie końcowych rys, biegnących przez największe przewieszenie: „Została godzina do zachodu słońca. Nie wpinam ławeczki do frienda, ale do zaklinowanej ręki. Takie praktyki powoli zmieniają moje dłonie w krwawą miazgę. Lubię krew... Ostatni hak wbijam z nieprawdopodobnej pozycji, co kończy się zmasakrowaniem palców lewej ręki. Stoję na szczycie. Czuję się i wyglądam jak Kuba Rozpruwacz, który właśnie wypatroszył swoją ofiarę. Czekam na Kaza, naszego dokumentalistę. Jak tu dojdzie, to go pożrę...”

Nawet zjazdy nie są łatwe. Na ostatnim wyciągu trzeba polikwidować mnóstwo sprzętu i lin. Ja i Kazo idziemy do góry, aby się tym zająć, Ivan i Dodo zwijają portaledge i niemiłosiernie objuczeni zjeżdżają do podstawy urwiska. Teoretycznie pionowa lub przewieszona ściana powinna być zupełnie bezpieczna. Jednak, kiedy zbliżam się do stanowiska, nie wierzę własnym oczom. Lina jest uszkodzona, na jakiś dziesięciu centymetrach brakuje koszulki, naruszony jest także rdzeń! Boże, proszę, trzymaj! Utrzymała, a może On utrzymał? Prawdopodobnie i ona, i On. Wygląda na to, że wczorajsze kamieniobicie podziurawiło nie tylko tropik naszego portaledge’a. Chłopaki nie zauważyli tego, zjeżdżając w ciemnościach. Wykonujemy kolejne zjazdy z coraz większym ciężarem z powodu ściąganych poręczówek. Horyzontalny grunt pod nogami, a mówiąc ściślej – śnieg, wydaje się być czymś zupełnie nowym po siedmiu dniach spędzonych na ścianie. Mój organizm powoli zaczyna orientować się w sytuacji. „Mogę się rozluźnić, jestem bezpieczny” – świadomość tego faktu wbrew mojej woli panoszy się w mojej głowie. Dojście bez obciążenia do bazy wysuniętej zajmuje mi dwie godziny, podczas gdy normalnie potrzebowałem na to zaledwie czterdziestu minut. Już jestem w bezpiecznej oazie wokół naszych namiotów. Znowu – od najmniejszych detali po czerwony zachód słońca nad himalajskimi szczytami. Inna sprawa, że w tym momencie nikt nie zwraca na to najmniejszej uwagi. Na naszych ustach czai się bowiem nieokreślony uśmieszek, kiedy patrzymy na ostatni worek ryżu i puszkę. Jesteśmy uratowani! Jednak wciąż z dala od cywilizacji...

Koniec naszej ekspedycji był naznaczony mieszanymi uczuciami, zarówno pozytywnymi, jak i negatywnymi. Pogoda był piękna, tylko w porównaniu z pierwszymi dniami temperatura spadła o dwadzieścia stopni. Tego roku jesień była niezwykle zimna w całych Himalajach. Ivan i Dodo bez większej ilości bagażu pojechali do Khanjaru. Ich zadaniem było zorganizowanie naszego powrotu z doliny. Zostałem razem z Kazo w kosmicznie nierealnym otoczeniu. Nie mieliśmy prawie nic do jedzenia, za to syciliśmy dusze, fotografując najpiękniejsze widoki. Tymczasem z naszego obozu znikły dwa namioty. Nie wierzyliśmy własnym oczom. Wszystkie nasze rzeczy, nawet te najbardziej kosztowne, leżały schowane pod plandeką. Złodzieje dżentelmeni? Nepalscy pasterze potrzebowali tylko dachu nad głową i karimaty. „... i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom” – pomyślałem, bo namioty nie były moje. A może ta sytuacja sprowokowała mnie do myślenia o życiu w Europie, w Indiach, tu, w górach, i o wartościach, o tym, co jest dla kogo ważne.

Nie wiem, jak znalazłem w sobie dość siły, aby przenieść ostatnią część sprzętu z bazy wysuniętej i zdobyć granitową turnię o wysokości 5500 metrów. Na kopczyku, który postawiliśmy na szczycie, napisaliśmy James Point. Przy okazji, przez pomyłkę, zniosłem do bazy, znajdującej się 1500 metrów niżej, jeden z budulcowych głazów. Konie i tragarze z Khanjar przybyli późno w nocy. Warzywne ciapaty, jakie przywieźli miały dla nas co najmniej wartość złota. Następnego dnia pokonaliśmy czterdzieści kilometrów, jakie dzieliło nas od pierwszej wsi, później przez Udaipur i Manali, aż wreszcie, po kilku dodatkowych dniach „kosztowania” Azji polecieliśmy do domu. Po powrocie każdego dnia czułem się coraz gorzej. Przyczynę takiego stanu rzeczy odkryłem dopiero miesiąc później. Wyrok lekarzy brzmiał – wrzód dwunastnicy. Powiedzieli, że podczas naszego wyjazdu moja przypadłość miała wszelkie potrzebne warunki, aby się objawić. Powoli czuję się coraz lepiej. Jednego jestem jednak pewien – nigdy, ani prze jedną chwilę, nie miałem wątpliwości, że było warto.

Fotografie i tekst: Igor Koller

Tłumaczenie: Piotr Drożdż

D
OLINA MIYAR - INFORMACJE PRAKTYCZNE

Dolina znajduje się w Indiach, więc najpierw musimy dostać się do stolicy kraju. Jeśli wysłaliście ładunek osobno, musicie być przygotowani na typowo azjatycką biurokrację, urzędnicy zawsze mają dużo czasu...

New Delhi

Jeśli planujecie udać się w góry, pozostańcie w tym mieście najkrócej, jak tylko się da. Upał nie do zniesienia. W drodze powrotnej Słowacy spędzili dwie noce w hotelu Chanchal de Luxe (8575, Arakashan Road, Pahar Ganj, New Delhi - 110 055, fax 91-011-3540993, tel. 3530965, 3540991), średniej kategorii, 400 Rps (Rupii) za noc. Ważną częścią miasta jest, usytuowana w pobliżu dworca kolejowego, Pahar Ganj. Znajdują się tam hotele oraz wiele agencji i biur podróży. Obecnie w każdym hotelu jest przedstawicielstwo oferujące wszystkie rodzaje biletów, taxi i inne usługi tego typu. Warto popytać w kilku agencjach, aby wybrać najlepszą ofertę.

Manali

Miasto znajduje się w prowincji Himachal Pradesh i stanowi punkt wypadowy dla wypraw do Doliny Miyar, ale również w takie rejony górskie, jak Kulu, Spiti, Lahaul, Zanskar i Ladakh. Manali jest czymś w rodzaju Chamonix Indii. To ulubione miejsce na wakacyjny odpoczynek przez zamożne rodziny hinduskie. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych było popularne wśród hippisów ze względu na wysokiej jakości marihuanę, która rosła tam praktycznie wszędzie.

Najlepszym sposobem dostania się tu jest autobus. Działa tu kilka agencji i łatwo zostać oszukanym, jak to miało miejsce w naszym przypadku. Powiedziano nam, że bilety na autobus są wyprzedane na tydzień do przodu. Za cztery osoby zapłaciliśmy 400 $ za auto z napędem na cztery koła i dwieście kilo bagażu. Autobus kosztuje dziesiątą część tej sumy. Cena biletu waha się między 500 a 700 Rps. Nie ma możliwości zarezerwowania biletów poza Indiami, chyba że ma się przyjaciela w Delhi. Bilety można nabyć w agencji, która poinformuje, skąd nastąpi odjazd. Włosi wspominali o "Kashmir Gate Station", ale każda z agencji posiada własny rozkład. Powrót z Manali do Delhi jest o wiele łatwiejszy, większość busów odjeżdża z przystanku przy stacji benzynowej w dolnej części miasta. Bilety można kupić z wyprzedzeniem. Podróż trwa nawet do 20 godzin, odległość pięciuset kilometrów pokonuje się w większości w nocy po drogach kiepskiej jakości.

Manali jest dynamicznie rozwijającym się ośrodkiem z dużą ilością sklepów, w których dostać można niemal wszystko: prowiant (kupiliśmy wszystko za wyjątkiem purée ziemniaczanego i zupek), sprzęt biwakowy, przybory kuchenne, materacyki, benzynę, butelki, itd., a nawet wyposażenie dla wspinaczy w sklepie E-9, Manu Market, gdzie Paul Rajinder oferuje nie tylko materace i butle z gazem, ale także liny poręczowe (kontakt: rpaul9m@yahoo.com).

Nie ma tu problemu z zakwaterowaniem, chociaż Manali to być może najdroższe miasto w całych Indiach. Wybór jest szeroki, nasz kierowca polecił nam przyjemny i mały Hotel Manu Deluxe (Circuit House Road, Manali - 175131, tel. 01902-52893), w którym szczęśliwie udało nam się przenocować, płacąc 170 Rps za pokój dwuosobowy. Było to we wrześniu, więc prawdopodobnie ceny w sezonie mogą być nieco wyższe.

Istnieje możliwość wynajęcia na miejscu auta o napędzie na 4 koła do Doliny Miyar (około 100 $ za 4 osoby). Jest też lokalny autobus do Udaipur (100 Rps) i stąd kolejny do Tingrat, lecz do podróży w góry ze sporym ładunkiem o wiele lepiej jest wynająć auto, które zawiezie nas bezpośrednio do celu. Autobusy są bowiem nieprawdopodobnie przeładowane i potrzeba nie lada odporności, by znosić trudy takiej "wycieczki", zwłaszcza w drodze powrotnej. Przejazd przez Rothang Pass (3980 m) i Dolinę Chenab River do Udaipur zajmuje około 10 godzin. Jest to ostatnie miejsce, gdzie można cokolwiek kupić. Nie ma tu żadnego problemu z noclegiem.

Dolna Miyar zaczyna się dokładnie w Udaipur. Droga jezdna każdego roku sięga coraz dalej w jej głąb. Dowiedzieliśmy się od miejscowych, że jest ona budowana zgodnie z programem rządowym Indii – "Droga do każdej wioski". Dziesięć lat wstecz jazda kończyła się w Karpat, w roku 2002 – w Tangrat, a za kilka lat zapewne będzie można dojechać do Kanjar.

Droga do bazy.

Najlepszym sposobem dotaszczenia wszystkiego do obozu bazowego jest wynajęcie koni. Nam pomagało jedenastu tragarzy, co z powodu zerwania mostu było jedynym wyjściem. Zazwyczaj trasa podejścia zajmuje trzy dni. Cena za konie ulega radykalnym zmianom. W trakcie wyprawy Vitalego w 1991 roku jeden koń kosztował 80 Rps dziennie, w 2002 płaciliśmy 300 Rps za konia i 200 Rps za poganiacza dziennie. Potrzebowaliśmy pięciu koni i dwóch ludzi. Niestety, trzeba płacić im za kurs w obie strony, czyli za 4-5 dni. Można ustalić datę powrotu i umówić się z tragarzami, ale lepiej będzie, jeżeli ktoś zejdzie wcześniej do Kanjar, aby zorganizować i dopilnować wszystkiego osobiście.

Włosi zakładali bazę przy strumieniu, który wypływa z Lodowca Tawa. Nasz obóz znajdował się w nieco wyższym miejscu, poniżej doliny z Lodowcem Thunder, tuż za pierwszą moreną Lodowca Miyar. Podejścia pod cele wspinaczkowe różnią się od siebie. Dolina Lodowca Tawa nie przedstawia sobą trudności, Włosi wspominali o sześciogodzinnym marszu pod Neverseen Tower. Dostęp do Lodowca Thunder jest bardziej skomplikowany. Z początku trzeba pokonać strome zbocza pierwszej małej dolinki. Następny odcinek prowadzi stromo przez skalne ściany, w dolnej części napotyka się dwa wyciągi o trudnościach III (zaporęczowane). W zależności od warunków śnieżnych czas podejścia od bazy pod ścianę oscyluje wokół 8 godzin. Chociaż zespół Stefaniego wspiął się na Thunder Peak, zupełnie nie napotykając śniegu.

Pozwolenia,koszty podróży.

Wszystkie wyprawy działające w górnej części Doliny Miyar prowadziły działalność bez żadnych specjalnych pozwoleń. W przeszłości nie było konieczne posiadanie glejtu na szczyty poniżej 6000 m, a z pewnością dostrzegliście, że większości tutejszych gór brakuje dosłownie kilku czy kilkudziesięciu metrów do tej wysokości... Obecnie Indian Mountaineering Federation wymaga pozwolenia również na takie wierzchołki. Wybór należy do was. Dostęp do Doliny Miyar jest niezwykle dogodny, praktycznie tydzień po lądowaniu można osiągnąć bazę. Koszty są stosunkowo niskie, zapłaciliśmy za wspólne wyposażenie, bez sprzętu osobistego, około 1200 euro.

Sezon

Wymowny jest fakt, iż większość z przejść zostało dokonanych we wrześniu i w drugiej połowie sierpnia. Dolina jest usytuowana tuż za granicą wpływu monsunu, zatem jego skutki nie są tak dotkliwe. Jeśli monsun trwa w Manali i w Dolinie Kulu, w Miyar może być w porządku, z uwagi na zatrzymywanie opadów przez grzbiet, w którym znajduje się Rothang Pass. Dowiedzieliśmy się tego od miejscowych wspinaczy ze szkoły alpinizmu w Manali. Gdy czyta się historię wejść w tym rejonie, można znaleźć wiele informacji o opadach deszczu i śniegu w sierpniu i wrześniu. Można stwierdzić, iż pogoda w Miyar jest stabilniejsza niż w Garhwalu czy też w monsunowych obszarach Himalajów. Lipiec i październik są dobrymi miesiącami na trekking, zarazem, jednak lipiec to pierwszy możliwy miesiąc do wyjazdu w ten rejon, gdyż Rothang Pass jest przejezdna zazwyczaj dopiero od końca maja. W zimie jest tu mnóstwo śniegu i oprócz helikoptera transport po prostu nie istnieje.

Pisanie o sprzęcie wspinaczkowym jest bezcelowe. Niezbędne jest posiadanie ekwipunku podobnego do tego, jaki jest potrzebny w warunkach alpejskiej zimy, z modyfikacjami w zależności od specyfiki konkretnej wspinaczki.

"Góry", nr 10 (125) październik 2004

(kg)




KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com