Opowieści związane z początkami różnego rodzaju organizacji zajmujących się ratowaniem ludzkiego życia w górach zawsze wzbudzały spore emocje – od barwnych anegdot o kudłatych bernardynach, wyposażonych w beczułki z pokrzepiającym ciało i umysł rumem, przez relacje z pionierskich, kilkusetmetrowych zjazdów ścianowych na stalowych linkach, po opowieści o awanturniczych próbach lądowania małymi samolotami sanitarnymi na stromych alpejskich lodowcach… Z pewnością znacie więcej tego typu epickich historii, podsycających grozę gór.
Nie wszystkie jednak „góry” wydają się na tyle groźnie, by było co podsycać. Weźmy naszą Jurę, jak popularnie nazywa się Wyżynę Krakowsko-Częstochowską. Jest na niej mnóstwo skał, z których upadek wiąże się z poważną krzywdą. Ale co z tego, skoro nigdzie, poza Sokolicą, luft pod nogami nie zapiera tchu w piersiach? Jura kusi też entuzjastów omszałych klimatów wieloma jaskiniami, w których człowiek może odczuć dosłowny sens powiedzenia o „utknięciu w czarnej… dziurze”. Sęk w tym, że są one schowane pod ziemią, a co z oczu, to z serca, dlatego mało ludzi przejmuje się związanymi z nimi niebezpieczeństwami. Nie wspominając o turystycznych szlakach, często obfitujących w skalne trudności… Nie mają klamer ani łańcuchów, więc gdzie im powagą do rozgrzewającej zbiorową wyobraźnię Orlej Perci? Nawet krajobraz Jury – przyznać trzeba, uroczy – nie przytłacza ogromem masywów, trudno się zatem dziwić, że zazwyczaj nie doceniamy jej zagrożeń. Nie oznacza to jednak, że ich nie ma. Wręcz przeciwnie…
Początki ratownictwa na Jurze, czyli akcja JOPR w Podzamczu; fot. arch. GJ GOPR
ROZMIAR NIE MA ZNACZENIA
Jedno-, czasami dwu- a w nielicznych przypadkach trzywyciągowe drogi wspinaczkowe, stosunkowo krótkie i niezbyt głębokie jaskinie, szlaki turystyczne bez większej ekspozycji – brak rozmachu sprawia, że niebezpieczeństwa na Jurze jawią się jakby mniejsze. Warto jednak wspomnieć o wypadku Kurta Alberta, ikony wspinaczki klasycznej lat 80. i 90., który pomimo, a może właśnie za sprawą swojego imponującego doświadczenia i umiejętności, stał się ofiarą rutyny na dwudziestokilkumetrowej skale rodzimej Frankenjury.
Oczywiście w naszych skalnych ogródkach wapiennej wyżyny bywało (i bywa) groźnie. Jeśli sięgniemy pamięcią do lat 80., okaże się, że co roku ktoś ze wspinaczkowego środowiska zaliczał mniej lub bardziej brawurową przygodę z grawitacją. Zazwyczaj były to nieudane próby żywcowania, często przyczyną wypadku okazywał się źle zawiązany węzeł, nieumiejętna asekuracja lub słabej jakości sprzęt, nierzadko produkowany chałupniczymi metodami. Na szczęście niemal wszyscy poszkodowani potrafili wykpić się stosunkowo tanim kosztem – złamaną kością, groźnie tylko wyglądającymi stłuczeniami i nadszarpniętą dumą. Dziwne, ale nigdy nie zwracało mojej uwagi, w jaki sposób nieszczęśnicy ci trafiali do szpitala… Po prostu jakoś to bywało.
„Przed okresem, gdy na Jurze zaczął działać JOPR, a później GOPR, w razie wypadku liczyło się głównie na samopomoc. Partner wspinaczkowy, przygodni turyści czy mieszkańcy z okolicznych domów – ludzie ci znosili poszkodowaną osobę do drogi albo nawet zawozili do szpitala. Wszystko to było organizowane na bieżąco, bez ustrukturyzowanego działania… Jeśli należało kogoś przynieść, to skrzykiwało się chętnych. Dawniej panowało też inne podejście do kwestii BHP. Sanitariusze z pogotowia z siermiężnym sprzętem czasem kawał drogi wędrowali na miejsce wypadku, aby przetransportować ratowanego. O ile leżał u podnóża skały, nie było jeszcze źle. Ale z wyciągnięciem takiej osoby z jaskini nie mogli sobie poradzić. Potrzebna była specjalistyczna wiedza i sprzęt” – opisuje dawne czasy Robert Pilarczyk, naczelnik Grupy Jurajskiej GOPR.
Jurajskie krajobrazy nie kojarzą się z zagrożeniami… Nie oznacza to jednak, że ich nie ma
ZIELONE ŚWIATŁO
Początek lat 90., czyli czas przemian ustrojowych w Polsce, przyniósł też zmianę nastawienia wspinaczy na Jurze – ufność w szczęśliwe zrządzenie losu i uczynnych ludzi zaczęła zastępować potrzeba polegania na bardziej profesjonalnie zorganizowanych służbach. Wyzwalaczem tych procesów okazał się wypadek 17-letniego wspinacza w skałach podlesickiej Biblioteki, który wydarzył się w 1993 roku. Świadek zdarzenia, himalaista i instruktor Piotr Pustelnik, wezwał na pomoc Irenę i Piotra van der Coghenów, którzy zarządzali pobliską bazą biwakową PZA, byli też czynnymi ratownikami górskimi. Irena zajęła się poszkodowanym i zorganizowała zespół do zniesienia go spod skał, natomiast Piotr po zbadaniu pacjenta – zachodziło podejrzenie złamania kręgosłupa i urazów narządów wewnętrznych – wezwał Lotnicze Pogotowie Ratunkowe. To pierwszy na Jurze lot śmigłowca sanitarnego po ofiarę wypadku wspinaczkowego. Niebawem po tym zdarzeniu Piotr van der Coghen złożył wniosek o zorganizowanie Sekcji Jurajskiej Grupy Beskidzkiej GOPR i Stacji Ratunkowej GOPR w Podlesicach. Wprawdzie nie wyrażono wówczas zgody na to pierwsze, jednak pojawiło się zielone światło dla funkcjonowania sezonowej stacji ratunkowej, która rozpoczęła działalność jeszcze w tym samym roku.
Tekst / PIOTR GRUSZKOWSKI
Zdjęcia / PRZEMYSŁAW BANAŚ
Dalsza część artykułu znajduje się w Magazynie GÓRY numer 3/2023 (292)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > link