- Ach, Tygrysku... Tygrysku... Tygrysku - zapiszczało Maleństwo z przejęciem.
Po czym siadło na grzbiet Tygrysa i razem zaczęli wspinać się w górę.
Przez pierwszych dziesięć łokci Tygrys mówił radośnie:
- Hop, idziemy w górę!
A przez dalszych dziesięć łokci mówił:
- Zawsze mówiłem, że Tygrysy potrafią łazić po drzewach.
A przez dalszych dziesięć łokci mówił:
- Niech ci się nie zdaje, że to jest takie łatwe.
A jeszcze przez dalszych dziesięć łokci mówił:
- Ma się rozumieć, że jest jeszcze i złażenie z góry na dół...
A potem dodał:
- Co będzie już trudne...
- Chyba, żeby się spadło...
(A.A. Milne, Chatka Puchatka)
- Jak zamykam wieczorem oczy, widzę te cholerne szyszki - mówi Andrzej, spędzający na Mazurach kolejny zimowy sezon. To i tak nie najgorzej - ja widzę samochody w zatłoczonej do bólu Warszawie. Pewnego wiosennego dnia postanawiam więc popatrzeć na coś innego...
Mazurskie lasy witają mnie mgłą i lodem na wąskich i krętych leśnych drogach. O wpół do ósmej Andrzej, Krzysiek i Piotrek kończą właśnie śniadanie. Brakuje Janusza - załatwia w Poznaniu nową robotę. Zima się kończy - kończą się szyszki, wkrótce wróci szarzyzna betonu. Ale za to dwieście metrów nad ziemią... Z tego towarzystwa jedynie Piotrek jest nowy - to jego pierwszy mazurski sezon. Pozostali, jak mówią, są tu od jakiegoś czasu. Andrzej zajmuje się pracami wysokościowymi odkąd rozpoczął się wspinać - to już kilkanaście lat. "Na szyszkach" pracuje od zawsze.
W oczekiwaniu na samochód z nadleśnictwa pijemy herbatę. O ósmej jest. Wrzucamy graty na pakę i zaśnieżonymi, wyboistymi drogami telepiemy się na północny brzeg Śniardwów - do "drzewostanu nasiennego wyłączonego" Łuknajno. Drzewa słusznych rozmiarów: trzydzieści-czterdzieści metrów wysokości, przy podstawie nie udaje mi się ich objąć. - Mają po jakieś sto sześćdziesiąt lat - tłumaczy Andrzej. Od zachodu, znad łuknańskich bagien często wieje wiatr - wszystkie drzewa pochylają się w jednym kierunku. To wspaniały kawałek lasu. Przez okoliczne bagna i jeziora odizolowany od innych, słabszych drzewostanów. Z zebranych tutaj nasion wyrosną na Mazowszu sosny przewyższające tamtejsze drzewa pod każdym względem. I co dziwne - wyrosną znacznie szybciej niż rosłyby tu - na Mazurach. Tutejsze sosny należą do najlepszych w Europie - dają drewno doskonałej jakości. Nieco chyba perwersyjnie wyobrażam sobie równiutkie, pozbawione sęków deski o długości trzydziestu metrów (dopiero na tej wysokości zaczynają się poważniejsze konary) - dwunastopiętrowy regał na książki... Nadleśnictwo skupuje szyszki tylko z wybranych drzewostanów - stąd w lesie często pojawiają się pracownicy leśni, kontrolujący ekipę zbieraczy. Określają oni również limit zbiorów dla wybranego rejonu - w naszym przypadku jest to półtorej tony szyszek. Jedno dobre drzewo daje ich do czterdziestu kilogramów - jak więc łatwo policzyć, trzeba się sporo nachodzić, aby uzbierać stosowną ilość. Szyszkarnie płacą za kilogram "surowych" szyszek - tam zostaną one najpierw wysuszone, potem specjalna maszyna wyłuska z nich nasiona.
Nasz kierowca zabrał się za kanapki, my rozchodzimy się po lesie, szukając odpowiednich (tzn. obwieszonych jak największą ilością szyszek) drzew. Niektórzy zarezerwowali sobie drzewa już poprzedniego dnia, inni wyciągają lornetki i wpatrują się uważnie w korony sosen. Wybór odpowiedniego drzewa to podstawa sukcesu. Do tego potrzebny jest jednak nie tylko dobry wzrok (lub lornetka), ale przede wszystkim doświadczenie.
Szyszka sosnowa to coś raczej niewielkiego. Szyszka wisząca na wysokości jedenastego piętra, dość złośliwie ukryta wśród igliwia, to coś bardzo trudnego do wypatrzenia. Dużo łatwiej jest ze świerkiem - jego jasne i duże szyszki widać wyraźnie na tle ciemnych gałęzi. Andrzej i Krzysiek szybko decydują się, od którego drzewa zacząć. Piotrek dłużej krąży wśród drzew, zadzierając wysoko głowę.
Przygotowanie do wejścia na drzewo nie trwa zbyt długo: uprząż (standardowa, biodrowa uprząż wspinaczkowa), włazy, kurtka, czapka i rękawiczki (na górze wieje i jest mokro). Włazy zaciekawiają mnie szczególnie - są ręcznej roboty. Andrzejowi wykuł je z resora od Żuka kowal w Nowym Targu za 50 złotych. To takie L z krótkim, ostrym kolcem od wewnętrznej strony. Dłuższe (zewnętrzne) ramię zakończone jest wyklepanym na płasko uchem, przez które przechodzi gruby, skórzany pasek, obejmujący łydkę tuż pod kolanem. Przez umieszczony na końcu dolnego (poziomego) ramienia kolec przekłada się drugi pasek, z mocnym, metalowym kółkiem pośrodku. Pasek zaciskamy mocno na bucie (jak raki) i włazy są gotowe. Tak właściwie to różne gatunki drzew wymagają różnych rodzajów włazów, różniących się kształtem i długością kolca. Sosna ma grubszą korę niż świerk i kolec powinien być nieco dłuższy. Drugi element wyposażenia to uprząż: trzeba tylko przymocować do niej dwa kawałki grubej liny, zakończonej karabinkami. Jeden kawałek jest dość długi (musi wystarczyć na opasanie z lekkim zapasem najgrubszego drzewa, na jakie zamierza wspinać się zbieracz), drugi może być sporo krótszy. Jak powszechnie wiadomo, średnica drzewa zmniejsza się w kierunku jego wierzchołka (żeby na własnej skórze odczuć jak bardzo, trzeba się na takie drzewo wspiąć!). Rodzi się więc problem: ilość liny potrzebnej do opasania drzewa będzie się zmniejszać w miarę podchodzenia do góry. Zbyt długa lina w rękach to poważne niebezpieczeństwo niekontrolowanego zjechania po pniu w dół. Istnieją dwie techniki radzenia sobie z tym problemem. Jedna z nich, to znana wszystkim amatorom wspinaczki technika "prusikowania": na linę główną zakładamy przymocowaną do uprzęży cienką linkę pomocniczą, zakończoną specjalnym węzłem - prusikiem. Węzeł ten przesuwamy po linie głównej, regulując w ten sposób jej długość, a on - zaciskając się na niej - zabezpiecza nas przez obsunięciem się w dół. Druga technika polega na zawiązaniu na końcu liny głównej kilku węzłów umożliwiających jej skracanie przez przepinanie karabinka w powstałe w ten sposób ucha. W miarę posuwania się ku wierzchołkowi skracamy linę nie wypinając się z asekuracji. Jest to technika trochę szybsza, aczkolwiek wymagająca większej siły.
Każdy, kto kiedyś tego próbował (lub czytał "Chatkę Puchatka") wie, że o ile na drzewo wchodzi się stosunkowo łatwo, o tyle schodzi się z niego znacznie trudniej. Można to sobie na szczęście ułatwić, zabierając ze sobą jeszcze jedną linę. Ale tym razem całkiem długą - co najmniej czterdziestopięciometrową. Po ogołoceniu całej sosny z szyszek szyszkarz najpierw zrzuca worek (leci i leci...), potem przekłada linę zjazdową przez pień i jakiś solidny konar, a następnie zjeżdża do połowy liny. Ponieważ wypada to często gdzieś w połowie drzewa, całą operację należy powtórzyć. Czasami spotyka się jeszcze inną technikę, stosowaną przeważnie przez leśników na niższych drzewach: przy pomocy dwóch kilkumetrowych drabin zbieracz musi dostać się do pierwszych konarów, aby tam, asekurując się już normalnie, rozpocząć tradycyjną wspinaczkę metodami opanowanymi przez wszystkich jeszcze w dzieciństwie.
Obserwuję Andrzeja wyruszającego w górę. Sprawdza uprząż, węzły lin, przerzuca dłuższą linę dookoła pnia i wpina się w nią. Teraz prawa noga wyżej, lewa noga wyżej, podrzucenie w górę liny, oparcie się na niej (na tarcie), i znów: prawa noga, lewa noga, lina... Błyskawicznie pnie się w górę. Szczerze mówiąc, wygląda to dość prosto. Jednak podobne wrażenie miałem kilka lat temu, obserwując wyczyny kolegów na sztucznej ściance. A potem sam spróbowałem...
Andrzej, Krzysiek i Piotrek buszują już w koronach sosen, a leśniczy znosi chrust na ognisko - w lesie leży jeszcze sporo śniegu i jest chłodno. Deszcz i śnieg padają na zmianę, na szczęście jakoś bez przekonania. Jedno drzewo to dla doświadczonego zbieracza około półtorej godziny pracy. Biorąc pod uwagę to, że nie każdego dnia udaje się w ogóle na drzewo wejść (świeży śnieg, deszcz czy silny wiatr uniemożliwiają to skutecznie), trzeba się nieźle uwijać, aby coś na tej pracy zarobić. O opłacalności prac wysokościowych krążą legendy. Jak wszystkie legendy, również i te niedokładnie pokrywają się z rzeczywistością. - Może nie najgorzej płatna to praca, ale ile się trzeba napracować, sam widzisz - mówi Andrzej. Widzę. A jeszcze lepiej widzę, gdy sam zakładam włazy, uprząż i staję pod drzewem. Na dole pień pokryty jest grubą, spękaną korą. Trzeba bardzo uważnie wbijać w nią kolce włazów, aby móc pewnie stanąć na nogach. Potem kora cienieje, robi się łatwiej. Ale tylko na chwilę, sytuacja szybko się odwraca: kora staje się teraz bardzo cienka i kolce z trudem wchodzą w twarde, żywiczne drzewo. Szybko przekonuję się też, że pień robi się coraz cieńszy (dostałem uprząż z długą liną - wspinam się techniką siłową). Z dołu miejsce, gdzie zaczynają się konary, wydawało mi się końcem trudniejszego odcinka. Trzydzieści pięć metrów nad ziemią sytuacja wygląda odrobinę inaczej: gałęzie są śliskie, czasami nadpróchniałe, nie można im zbytnio zaufać. Asekuracja staje się jeszcze ważniejsza. Szybko poznaję przeznaczenie drugiej, krótszej liny. Przepinam ją ponad omijanym właśnie konarem i dopiero wtedy mogę wypiąć się z liny asekurującej mnie dotychczas. Przy następnym konarze sytuacja się powtarza. Pień zrobił się już całkiem cieniutki - wychodzę w koronę. Konary mnie zmęczyły - kilka minut solidnej gimnastyki. - Sosna to prosta wycieczka - powie mi potem Andrzej - Spójrz na świerk! Spoglądam na rosnący obok i przyznaję mu rację: plątanina gałęzi, pokryty sztywnymi i ostrymi kolkami pień, twarda kora i smagające po twarzy, kolczaste gałązki - to dopiero musi być zabawa. Na dokładkę świerk jest znacznie elastyczniejszy od sosny - jego wierzchołek wygina się bardzo mocno pod ciężarem zbieracza.
Nagle nieruchome do tej chwili drzewo zaczyna się kołysać - mija chwila zanim się do tego przyzwyczajam. Kołyszący się na sąsiednim drzewie Andrzej uspokaja mnie, że takie coś to żaden wiatr. - Czasem buja znaczenie bardziej - mówi z tajemniczym wyrazem twarzy. Wierzę mu i cieszę się, że jest tylko tak. Domyślam się pięknych widoków - wszystko, niestety, pokrywa mgła. Gimnastyka, jaką uprawiałem w drodze na wierzchołek mojej sosny, to był dopiero niewinny początek. W zasięgu ręki mam może kilkanaście szyszek. Pozostałe rozrzucone są dość równomiernie po całej koronie. Gałęzie okazują się zaskakująco sztywne: łamią się raczej niż dają przyciągnąć. Aby nie zdemolować drzewa, zbieracz musi się ponownie pogimnastykować. Mocując linę zjazdową do pnia nieco powyżej miejsca, w którym jest szczególnie dużo szyszek, może na zasadzie wahadła dostać się w dowolne miejsce korony. Od czasu do czasu trzeba jednak zmienić długość liny, co nie jest zadaniem prostym.
Pytanie o bezpieczeństwo tego zajęcia narzuca się samo. Wypadki oczywiście się zdarzają, jak wszędzie. Było nawet kilka wypadków śmiertelnych. Często zawodzą ludzie: wychodzą w koronę i zaniedbują asekurację, ufają zbytnio swojej zręczności. Czasem "zawodzi" drzewo: najsolidniejsze konary łamią się niespodziewanie pod najlepiej zabezpieczonym szyszkarzem. Wszyscy podchodzą do tego tematu z filozoficznym spokojem: prawie każdy ze zbieraczy wspinał się lub ciągle się wspina w górach czy skałkach. Tam też spotykają człowieka nieoczekiwane sytuacje, przestrzegając jednak reguł sztuki można znacząco zmniejszyć ryzyko.
W końcu pogoda zgania nas z drzew - zaczyna mocno padać. Deszcz ze śniegiem czyni okolicę jeszcze bardziej zamgloną i wilgotną niż była do tej pory. Wszyscy są niezadowoleni. - Lata już nie będzie - prorokuje ktoś - zawsze już będzie tak, jak teraz. Niewesoła perspektywa...
Sezon na szyszki trwa w północno-wschodniej Polsce dość długo: od początku grudnia, nawet do połowy kwietnia. Tyle przeważnie trwa tutaj zima. Potem robi się coraz cieplej, szyszki otwierają się i gubią nasiona - fajrant! Na jedno szyszkarze w sezonie nie narzekają - na brak snu. Zimą dzień jest krótki: wstawać nie trzeba zbyt wcześnie, a około piętnastej zapada już zmrok. W miejscowościach, w których zwykle mieszkają, nie należy się raczej spodziewać w tym czasie zbyt wielu rozrywek kulturalnych. Alkohol? Raczej nie - komu chciałoby się potem wdrapywać na drzewa? A jak się człowiek zobowiąże zebrać określoną ilość szyszek, zobowiązania należy dotrzymać. Konkurencja nie jest w tym zawodzie zbyt duża, ale jednak jest. Ekipa rozpoczynająca współpracę z nadleśnictwem musi sobie najpierw wyrobić odpowiednią markę, a potem stale dbać o dobrą opinię. Dostać zlecenie nie jest wcale tak łatwo. - Mój ojciec pracował w leśnictwie... - tłumaczy mi wprost Andrzej. Kontynuuje on zatem w pewien sposób rodzinną tradycję.
Andrzej, Krzysiek i Piotrek przesypują szyszki do swoich worków - każdy zbiera na własny rachunek. Powoli robi się szaro. Pakujemy sprzęt na Lublina i wyruszamy w drogę powrotną. Trzęsie niemiłosiernie, od czasu do czasu betonowe bloczki dociążające tył samochodu podskakują całkiem wysoko. Wieczorem zbieram się w drogę powrotną do domu. Wielkie drzewa jak duchy wyłaniają się z mgły. Szara ulewa zaciera kształty, tylko dziury w szosie są realne. W samochodzie mocno pachnie żywicą...
Artur P. Chmielewski
GÓRY, nr 1-2 (68-69) styczeń-luty 2000
(kg)