Inny świat
Dorjee spojrzał na nas pewnie:
– Jaki są słabe po zimie. Nie zabiorą więcej niż po 40 kg! Mam to wszystko także na piśmie – spokojnie pokazuje zatartą kartkę, której nawet nie chce nam się czytać. Zabieramy się zatem do ważenia bagażu, licząc sobie po cichu, ile trzeba będzie dopłacić.
Chiński oficer łącznikowy jest jeden na wszystkie wyprawy. Siedzi sobie w bazie chińskiej, dokąd można jeszcze dojechać samochodem i kontroluje. Sprawuje władzę jak udzielny władca. Wszelka nadwyżka pieniędzy trafia do jego kieszeni, część do kieszeni jego pracowników. Mała wioska w środku tybetańskiej równiny nie śmie odetchnąć bez jego pozwolenia.
Ważymy na naszej wadze. Tyle udało się wytargować. Kiedy już podsumowaliśmy kilkadziesiąt ładunków, przychodzi szef Tybetańczyków. Podnosi tobół za tobołem i kręci głową. Nie ulega wątpliwości, że nasza waga coś musiała źle pokazać. Szef znika i po chwili pojawia się z długim kijem, który na jednym z końców ma odważnik. Trzeba powtórzyć ważenie...
– 38 jaków – mówi spokojnie Dorjee. – Musicie dopłacić – w tym momencie wymienia stosowną kwotę, a nam otwierają się noże w kieszeni – i możecie jechać.
Patrzę bezradnie dookoła. Kilkunastu poganiaczy przyprowadziło może ze 20 biednych, osłabionych zimą zwierząt. Załadują może połowę naszych beczek. A co z resztą? Okazuje się, że niepotrzebnie się martwiłem. Rusza nasza karawana, a każdy jak ma co najmniej 80 kg na grzbiecie. U jednego naliczyłem prawie setkę. Aż strach pomyśleć, co te zwierzęta wyrabiają, gdy nie są tak słabe...
Baza
W śniegu do połowy łydki docieramy do bazy. Już z daleka wiadomo, że coś nie tak z naszymi jakami. Stanęły, zbiły się w grupę i dalej nie chcą zrobić ani kroku. Miotający się koło nich Tybetańczycy jeszcze bardziej pogłębiają powstałe zamieszanie.
– Nasze jaki dalej nie pójdą, śnieg jest za głęboki – stwierdza ich szef. – Pod śniegiem są kamienie, zwierzęta mogą złamać nogę, a to nasze jedyne źródło utrzymania.
Do jasnej! Faktem jest, że baza cała zasypana, ale chyba jaki wiedzą jak poruszać się w śniegu! Tybetańczycy udają, że zaczynają zrzucać beczki. Są jakieś 300 metrów od miejsca, w którym mają stanąć nasze bazowe namioty. Na domiar złego zaczyna padać śnieg. Na samą myśl, że te kilkaset kilogramów mamy przenieść na plecach robi mi się słabo.
Nikt mi nie każe nosić. Odpowiednia ilość dolarów i jaki już nie złamią nogi. Spokojnie przechodzą owe 300 metrów po głębokim po łydki, niebezpiecznym, bazowym śniegu. A ja im naiwnie pomagałem podczas trzech dni trekingu do bazy...
Cały tekst oraz relacje z pozostałych części tryptyku: Annapurny i Broad Peaku - w sierpniowych GÓRACH 8 (147) 2006
Tekst i zdjęcia: Piotr Morawski
(kg)