baner
 
 
 
 
baner
 
2004-10-30
 

Adam Pustelnik - Konfrontacje

W zeszłym roku odkryłem, czym jest prawdziwe szczęście we wspinaniu. W tym roku zrozumiałem, że prowadzi do niego więcej niż jedna droga.


W zeszłym roku odkryłem, czym jest prawdziwe szczęście we wspinaniu. W tym roku zrozumiałem, że prowadzi do niego więcej niż jedna droga.


Maj 2004 - Plas y Brenin, Północna Walia

Wsiadając do samolotu w Paryżu, nie jestem pewien, czy jestem najlepszym reprezentantem Polski i PZA na BMC International Meet w Północnej Walii. W plecaku nie mam ani jednego frienda, żadnych kości, tylko pojedynczą sportową linę oraz komplet ekspresów. Jestem w końcu cholernym wspinaczem sportowym i pewnie sfajdam się w portki na sam widok klifów Gogarth, nie mówiąc już o włażeniu na nie na własnej asekuracji.
Mija tydzień. Cały i zdrowy z powrotem ląduję w Paryżu. Jedyne odniesione rany - obdarte do krwi ręce - nie powstały na skutek wspinania, tylko mało świadomego, w wyniku nadmiaru C2H5OH, dupozjazdu po sztucznym stoku narciarskim. Może akurat nie ze względu na jakość imprezy kończącej, ale z bardziej wspinaczkowych powodów wiem, że jeszcze tam wrócę. To, czego doświadczyłem na Wyspach, zaimponowało mi i zmotywowało. Dało mi to nowe, świeże spojrzenie na wspinanie.
Na jednej z wieczornych posiadówek Patch Hamond stwierdził, że "podczas wyjazdów i wspinania chodzi zawsze o ludzi, którzy w nich uczestniczą". Ci, których spotkałem w Walii byli wspinaczami z klasą, fachowcami. W ich wspinaniu widziałem to zadowolenie, które uderzało mnie, gdy robiłem najtrudniejsze przejścia RP lub OS. Niezależnie od sytuacji potrafili wspinać się na swoim maksymalnym poziomie, z wykorzystaniem wszelkich zdobytych umiejętności. Spit czy friend, wapień czy granit, zawsze byli w stanie się odnaleźć i walczyć do końca. A ja czułem, że właśnie tego nie umiem. Miałem wrażenie pewnej ułomności. Mam siłę, ale potrafię ją wykorzystać tylko w konkretnych sytuacjach. Wkurzyło mnie to i uświadomiło, jak mocno ograniczałem się w ostatnich latach. Zrozumiałem, że pora zmienić podejście i poszerzyć swoje umiejętności.

Lipiec - Petzl Rock Trip, Millau - Cantobre, Francja

Wszystko zaczyna się od maila. Mitch pisze, że Ramon Julian nie może przyjechać i mogę go zastąpić. Najlepsi wspinacze świata, prestiżowe zawody, południe Francji, żarcie i spanie za darmo - powinno być dobrze. Szkoda tylko, że w bułach czuję zupełną watę.
Zasady całej zabawy wydawały się dość proste. Wspinacze mają do dyspozycji dwie konkurencje. Flash contest polegający na tym, by w przeciągu pięciu dni zrobić jak najwięcej z piętnastu wyznaczonych dróg od 7c+ do 8b+. Voie ultime - zawody na trudność, zakładające pracę nad drogą. Aktorzy całego spektaklu to trzydziestu najlepszych wspinaczy z całego świata. O tych, którzy przyjechali nie będę pisał, bo zajęłoby to zbyt dużo miejsca. Wystarczy wspomnieć, że oglądanie jak ktoś robi 8a lub 8a+ OS stanowiło zwykłą, szarą codzienność.
Dni mijają, impreza się rozkręca, ludzi przybywa, a ja słabnę. Pierwszy raz spotkałem tak siłowy rejon. St Leger to była dopiero rozgrzewka przed walką, jaka toczy się tutaj. Długi, jednostajnie przewieszony mur skalny z mnóstwem dziur, na którym drogi są bardzo podobne do siebie (dociągnięcia do pasa), daje się szybko we znaki. Trzeciego dnia czuję się wymięty, poturbowany i generalnie rozłożony na łopatki. Każdy przechwyt to dalekie targnięcie. Jak dla mnie - boks, a nie wspinanie.
Po co w ogóle organizować coś takiego? Cóż, nawet po Rock Tripie nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Mam zbyt mieszane wrażenia. Z jednej strony jest to próba zebrania w jednym miejscu najlepszych wspinaczy świata, co udało się, choć nie do końca. Brakowało kilku znanych (min. Usobiaga, Bindhammer, Julian) i kilku nieznanych. Ponadto często ci, o których mało się słyszy, okazują się lepsi niż "najlepsi". Przykładu nie trzeba szukać daleko - Voie ultime wygrał zastępujący Marcusa Bocka, mało znany młody Słoweniec Klemen Beckam. Po drugie, miało być to przede wszystkim spotkanie, a były głównie zawody. Racja, że jeszcze nigdy nie spotkałem tylu dobrych wspinaczy w jednym miejscu. Nigdy też wcześniej nie miałem okazji wspinać się ze Stevem MacClurem albo Christianem Brenną. Niemniej lista startowa, regulamin FFME (francuski odpowiednik PZA), wyznaczone czasy startów, numerowanie chwytów razem z "+" i "-"... Przypomniało mi to czasy, kiedy stresowałem się przed podniesieniem drugiej nogi z ziemi. Szkoda, że nie udało się utrzymać atmosfery meetingu, bo w sumie, jak powiedział Steve, "wszyscy zostaliśmy zaproszeni i nikt nikomu nie musi nic udowadniać". W zawodach jednak chodzi o to, żeby wyłonić najlepszego. Na marginesie tylko dodam, że Perdo Pons z Danim Andradą, którzy przyjechali na dwa ostatnie dni zawodów, za trzecie miejsce w formule Flash dostali po 75 EUR. A w sumie o kasę też się walczy. Wreszcie, po trzecie, chodziło o spotkanie w skałach, w naturalnym środowisku wspinaczkowym. I tu czułem się najbardziej zawiedziony. W Walii nauczyłem się szacunku dla skały i natury. Angielskie podejście do wspinania jest najbardziej radykalnym, jeśli chodzi o ingerencję w skałę, ale i zarazem najprostszym i najbliższym przyrodzie, jakie znam. W Cantobre słowo "respect" odnieść można było jedynie do siły, jaką prezentowali wspinacze. Drogi nie miały nazw, tylko numery - od 1 do 52. W Każdym spicie wisiał ekspres, a pod każdą drogą leżała lina. Kiedy na "Ultimate Route" urwała się kluczowa krawądka (z której i tak nikt nie był w stanie zadać), następnego dnia w tym samym miejscu pojawił się beton (z którego nikt i tak nie był w stanie zadać). Szkoda, że tak się stało, bo nie byłem jedyną osobą, której nie podobało się próbowanie drogi, której dorobiono na potrzeby zawodów chwyt, a w dodatku nikt nie widział realnej szansy jej zrobienia. Zasadniczy cel pobytu w skałach i generalnie wspinania zastąpiło zwykłe klepnięcie chwytu.
Mimo wszystko z Cantobre wyjeżdżałem uśmiechnięty. Nie dlatego, że od razu miałem stopa pod sam Lyon. Poznałem tych, którzy tworzą obecne wspinanie sportowe. Miałem szansę uczyć się od nich i dzielić się własnymi doświadczeniami. Dostrzegłem też przepaść, jaka istnieje między światowym poziomem wspinania a naszym rodzimym. Może nie powinienem wypowiadać się za innych, ale jeszcze nie spotkałem Polaka rozgrzewającego się na 8a OS. Nabrałem w związku z tym dystansu do własnych przejść i formy, której zresztą nie czułem.

Sierpień - Szwajcaria: Voralpsee, Magic Wood, Engelberg, Bocki, Basler Jura, Lammi, Vattis

Po Szwajcarii kręciliśmy się jak bąki. Co tydzień znajdowaliśmy się gdzie indziej i w innym składzie. W sumie to już sam zaczynam się w tym gubić. Nie wiem, która noc w Voralpsee była lepsza. Ta pierwsza, w wilgnym namiocie, pośród mgieł, kiedy nie wiedzieliśmy, co gdzie jest? Czy ta ostatnia: w czyściutkim damskim kiblu, kiedy to błogo zasypialiśmy przy fotokomórce zgaszonej przez śmierdząca skarpetę? Tak łatwo wiele razy znaleźć się na tej samej drodze w kraju, którego północna granica mierzy jedyne 200 km...
Szwajcaria stała się dla nas drugą Frankenjurą. Tak samo zakochaliśmy się w pięknie krajobrazów, zbrataliśmy z lokalnymi mieszkańcami i wspinaczami, zadomowiliśmy w dyskontach, tym razem marki "Donner". Rejony oddalone są od siebie maksymalnie o 200 km, przy czym średnio znajduje się w nich około dwudziestu dróg. Jest to wystarczająco mało, żeby głód poznania nie został zaspokojony. Kiedy się jeździ i zwiedza nowe rejony, wspina na różnych drogach, w pamięci zostają tylko te, które były albo wielkimi wyzwaniami, albo powalały swoją urodą. Speed jest linią, która spełnia oba te warunki.
Gdy pierwszy raz trafiliśmy do Voralpsee, chmury zalegały w całej dolinie, skutecznie ograniczając jakąkolwiek widoczność. Do tego przestarzałe informacje z magazynu "Grimper", skręcona kostka... Byliśmy w pełni gotowi wycofać się ze spuszczonymi głowami. Jak się później okazało, jeszcze trzy razy mieliśmy odbyć pielgrzymki pod Speed`a.
Ściana Voralpsee, w opinii Pawła, jest szwajcarskim odpowiednikiem naszej Cimy. Nietrudno dopatrzyć się podobieństw. Mała ilość dróg (14), wszystkie trudne (4x 7a, 7c, 2x 7c+, 2x 8a, 8a+, 2x 8b, 8b+, 8c+), nienajlepsze tarcie i stała ekipa wspinaczy. Jest jednak pewna zasadnicza różnica. Voralpsee to 30 metrów wyjątkowo wytrzymałościowego, dobrze spionowanego łojenia - po prostu nie ma restów. Prawie jak na zawodach - od momentu oderwania drugiej nogi od ziemi, aż po końcową wpinkę, trzeba ciągle iść i nie zatrzymywać się. Ponieważ ściana wygląda wszędzie identycznie - równo przewieszona pięćdziesięciometrowa płyta wapienia z elementami konglomeratu - linie różnią się jedynie wielkością chwytów.
Speed jest pierwszą drogą, w którą w pełni się zaangażowałem, a której nie zrobiłem. Nie czuję z tego powodu złości, bo była dla mnie za trudna i wtedy nie miałem jeszcze tyle siły, aby wszystkie jej części połączyć w jedną całość. Natomiast stanowi ona dla mnie bodaj największe wyzwanie wspinaczkowe, z jakim miałem się okazję zmierzyć. Wierzę też w to, że jeszcze na nią wrócę i zaskoczę sam siebie. Skąd takie przekonanie? Po pierwsze, ambicja i zawsze obecna we wspinaniu potrzeba przekraczania granic własnych możliwości. Nie jestem wspinaczem typowo wytrzymałościowym. Większość najtrudniejszych dróg, jakie zrobiłem, miały charakter bulderowy, a nawet jeśli nie, to dało się je podzielić na sekwencje, między którymi można odpocząć. Speed jest tego zupełną odwrotnością. Osiemdziesiąt jednostajnie trudnych przechwytów po małych krawądkach można podzielić w najlepszym wypadku na dwie części. Przy czym odpoczynek nie należy do najlepszych. Męczy każdy ruch i wszędzie można odpaść. Wpinki nie są umieszczone gęsto i nietrudno przypomnieć sobie przechwyty od końca w przyśpieszonym tempie.
Linia i piękno drogi... Speed rozwiązuje wyraźnie jaśniejszy pas ściany. Gdy patrzy się na nią z dołu, wydaje się idealnie prosta. W rzeczywistości kluczy, szukając najłatwiejszego rozwiązania. Tak jak Shangri-La, jest naturalnym i logicznym rozwiązaniem pięknej ściany. Tylko że jest dwa razy dłuższa i wymaga większych umiejętności. Chwyty to przede wszystkim krawądki. Czasem bardzo małe i tnące, czasem większe i obłe. Oprócz siły, i to nie tylko palców (bo chwyty działają we wszystkich kierunkach - na nachwyt, podchwyt, odciąg, robinhoodka), potrzeba dużo techniki i balansu, żeby umiejętnie ich użyć. Wszystko to tworzy niepowtarzalną linię o ogromnej sile przyciągania. Nawet jeśli sukces wydaje się daleko.
Speed był źródłem wielu emocji i wrażeń podczas pobytu w Szwajcarii, ale nie jedynym. W Bocki, małym wapiennym "secret spocie" koło Lucerny, miałem swoje pięć minut wakacyjnej chwały. Niemały w tym udział Dave`a Grahama. Po pierwsze dlatego, że wspinał się tam latem i robił trudne rzeczy, o czym wiedziałem z Internetu. Po drugie, od niego właśnie dostałem namiary na Bocki i Best Friend Let`s Go Surfing. Świeży, przewieszony żółty wapień z dziurami, dwa nowo odkryte "fuckery", dwie wyraźne sekwencje z cruxem na końcu, jaskinia urządzona prawie jak w domu. W sumie to nie mogło się nie powieść, ale na pewno mogło trwać krócej. Od początku czułem, że droga mi pasuje i powinienem ją szybko zrobić. Tylko moja głowa nie czuła się gotowa. Myśli uciekały mi, nie umiałem się skoncentrować, oddać jednego solidnego uderzenia. Kiedy wydawało mi się, że to "teraz", popełniałem błąd i ześlizgiwałem się albo nie trafiałem. Wreszcie musieliśmy wyjechać, a ja odpocząć od drogi, by za kolejną wizytą dokończyć to, co zacząłem. Prowadzenie (to właściwe, w ciągu) tylko utwierdziło mnie, że problemem była dla mnie psycha. Paweł myślał, że coś mocno ściemniamy, kiedy za pierwszą próba po powrocie do Bocki, zrobiłem Best Friend... z dużym zapasem. Sam nie wierzyłem, że wcześniej mogłem spaść siedem razy z rzędu z tego samego przechwytu, skoro ostatecznie zrobiłem go tak spokojnie. 

Do Szwajcarii na pewno jeszcze nie raz wrócimy. Natomiast sezon ciągle trwa i czuję, że jeszcze długo się nie skończy. Z wakacji nie przywiozłem tylu wyników i udanych prowadzeń, co w ostatnich sezonach, ale na pewno zgromadziłem dużo energii. Chcę, żeby starczyła ona na jak najdłużej, bo przede mną rok urlopu i dużo motywacji do dalszego działania.

Postscriptum

Wrzesień w Polsce zaskoczył mnie niezwykle dobrą pogodą. O ile w zeszłym roku nie miałem okazji podziwiać złotej jesieni, tak tym razem czułem się szczęśliwy, że mogę jej doświadczyć. W podobny sposób wspinanie w "naszym" wapieniu sprawiło mi miłą niespodziankę.
Pomimo całej masy pozytywnych wibracji, jakie zgromadziłem przez wakacje, do Krakowa pakowałem się z pewną dozą niepewności. Tyle już razy zawiodłem się, sfrustrowałem i dostałem w kość od jurajskich skał. W sumie to nic się nie zmieniło, bo i tym razem nie brakowało napiętych sytuacji. Tylko, że nie odbierałem już tego jako porażkę. W sumie to normalne, że się ślizga, a chwyty są małe, bolą i się urywają. Cóż, tak po prostu wygląda nasze wspinanie i nie ma, na co narzekać. Trzeba działać. Z takim nastawieniem odkryłem, że mam po co jeździć w polskie skały. Można w nich znaleźć piękne linie, które klasą nie odstają od "westowych" klasyków i jeszcze nie zrobione projekty, które takimi liniami stać się mogą. Pomimo że sezon chyba jeszcze nie dobiegł końca, już wyobrażam sobie, jak będzie wyglądała u nas wiosna.

Dziesięć najlepiej zapamiętanych dróg sezonu 2004:

Ressurection E4 6a (Llanberis Pass, Północna Wali) - jest to jedna z piękniejszych linii, jakie kiedykolwiek robiłem na własnej asekuracji. W pamięci zostanie mi jednak z innego powodu. Kiedy asekurowałem na sąsiadującej Left Wall, Tomas (Litwin) właśnie kończył Resurection. Pomimo tego, że raz już spadł z samej góry, nie dawał za wygraną, i kiedy dłonie otwierały mu się na szczytowej półce, zwrócił się do mnie tymi słowami: "Please, could you help me, because I`m going to fall again!". Wskazałem mu klamę, do której miał baniować, po czym, kiedy już uspokoił oddech, podziękował mi po polsku: "Ja jebię!!! O Kurwa!!!"
· Speed 8c+ (Voralpsee, Szwajcaria)
· Pobicie Tytanów (Dol. Bolechowicka, Polska) - nieczęsto zdarza mi się maksymalnie zawalczyć na onsajcie i spaść przy zjazdowym z urwaną klamą. A kiedy tak już się dzieje, to długo o tym nie zapominam.
· Best Friend Lets go Surfing 8c+ (Bocki Szwajcaria)
· Imperium Kontratakuje (Łaskawiec, Polska) - jedna z najlepszych linii w polskim wapieniu. Genialnie logiczna i piękna. Przy okazji przykład na to, jak dziurki potrafią być pochowane. Mając jedną na wysokości oczu, szukałem jej przez dobrych parę minut.
· Voie Ultime Hommes ? (Cantobre, Francja) - pierwszy raz widziałem, jak jedni z najsilniejszych wspinaczy na świecie nie potrafią zrobić ruchu na drodze.
· Adler IXc (Hejszowina, Polska) - za to, że nigdy wcześniej w Polsce nie robiłem bańki, w której musiałem wyskoczyć ze wszystkiego, tak, że nogami dotykałem przeciwległej ściany. Tym bardziej w piachach i z liną.
· Smith & Wesson 10+ (Frankenjura, Niemcy) - jedna z niewielu dróg, które poprowadziłem w tym roku we Frankenjurze. Klasycznie ładna.
· Electric Blue ? (Roscolyn, Północna Walia) - moje pierwsze "deep water solo". Wykonane w bokserkach pośród gęstej mgły.
· Ravage 8c (Basler Jura, Szwajcaria) - może nie poświęciłem jej aż tak dużo czasu, ale na pewno spadałem tam, gdzie już nie powinienem.

Tekst: Adam Pustelnik

Zdjęcia: Alex Messenger, Maciej Szafnicki

"Góry", nr 10 (125), październik 2004

(kb)


 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com