baner
 
 
 
 
baner
 
2004-03-03
 

300 metrów niespełnionych marzeń... (SHISHA PANGMA)

Zanim przeczytamy nową relację z tym razem uwieńczonej sukcesem wyprawy na Shisha Pangma, proponujemy przenieść się w czasie o rok wstecz...


Jedziemy, czy nie...?

Siedzimy w samolocie do Kathmandu. W końcu. Jeszcze tydzień wcześniej nie było wiadomo, ile osób pojedzie i czy w ogóle ktokolwiek pojedzie. Oczywiście plany rozbijały się o pieniądze, a raczej o ich brak. Według pierwotnych ustaleń miało pojechać dziesięć osób, potem pięć, a potem... nagle zrezygnował Krzysiek Wielicki. Potem wycofał się Denis Urubko, który nie znalazł dla siebie pieniędzy. Wyprawa po raz kolejny stanęła pod znakiem zapytania. Jaś Szulc przejął rolę kierownika, a my czekaliśmy, co z Jasiowych wysiłków wyniknie. Data wylotu została przesunięta z 20.11 na 27.11, a potem na 04.12. Pieniądze znalazły się, ale zaledwie na cztery osoby. Na niecały tydzień przed wylotem został ustalony ostateczny skład: Jacek Jawień, Darek Załuski, Jasiu i ja. Z Włoch miał do nas dołączyć Simone Moro, jeden z bardziej znanych na świecie himalaistów młodego pokolenia. Z Kanady spodziewaliśmy się Pierra Bergerone, uczestnika zimowej wyprawy na K2 z 1989 roku oraz jego partnera Yvon Latreille`a
Pomysł na zimową wyprawę na najniższy ośmiotysięcznik zrodził się już dawno i to niezależnie w głowach kilku osób. Początkowo Shisha miała być potraktowana jako trening przed zimowym K2. Szybko można się pod nią dostać, nie trzeba zdobywać takiego morza pieniędzy jak na bardziej "prestiżowe" ośmiotysięczniki, a jest niezdobyta do tej pory zimą. Odbył się, co prawda, kilka lat temu czeski szturm na nią, podczas którego ledwie przekroczono 6000. Nasi bracia z południa nie spodziewali się tak zimnych i potężnych wiatrów, jakie ich przywitały i nękały podczas całego pobytu. Himalajska zima potrafi uczynić "łatwy" ośmiotysięcznik zupełnie niedostępnym. W poprzednim sezonie pojechaliśmy zdobywać zimą K2, a Shisha odeszła w zapomnienie. W tym roku znów wypłynął projekt przygotowania się do kolejnej próby zdobycia K2, przy braku pieniędzy Shisha stała się naturalnym celem. Dodatkowo Simone bardzo zapalił się do projektu, żaden Włoch zimą jeszcze nie był na ośmiotysięczniku, nawet wielki Messner...

Drużyna nadciąga

Naiwnie myślimy, że w momencie wylotu skończyło się większość naszych problemów, że zostaliśmy tylko my i góra. Dwa dni spędzamy w Kathmandu, robiąc zakupy. Jako cel obieramy południową ścianę Shishy, ponadpółtorakilometrowe urwisko. Nasza mała ekipa będzie miała pełne ręce roboty, czeka nas zaporęczowanie całej ściany. W hotelu analizujemy ze skupieniem zdjęcie. Droga brytyjska, Wielickiego, jugosłowiańska. Najbardziej jednak podoba nam się projekt nowej drogi, tuż na lewo od drogi hiszpańskiej.
Kanadyjczycy wydają się być całkiem w porządku. Pierre często wspomina wyprawę z Zawadą na K2. Stracił tam palca u nogi z powodu odmrożenia. Kilkanaście lat później, pod tą samą górą, tylko, że z drugiej strony, dowiadywałem się, że stracę palca u nogi, tego obok dużego palucha, tego samego, co Pierre. Simone swoim zachrypniętym głosem snuje plany na pokonanie ściany, tu założymy obóz pierwszy, tu drugi, potrzeba ze trzy kilometry lin, a może więcej... A nasza czwórka? Znamy się już z K2, czujemy się razem świetnie, włóczymy się po sklepach i knajpach Kathmandu w coraz bardziej bojowych nastrojach. Dogadujemy się bardzo dobrze. Co może stanąć, poza złą pogodą, na naszej drodze?
W bazie będzie jeszcze z nami dwóch nepalskich kucharzy, Jagat i Dorjee. Dorjee wita nas z trochę smutnym, nieśmiałym uśmiechem. Wydaje się całkiem sympatyczny. Jagat, pełen energii, rzuca się na witanie Simone, z którym znają się z poprzednich wypraw, a nas obdarza szerokim, trochę łobuzerskim uśmiechem. Uff, chyba z nimi też dobrze trafiliśmy.
Nepalskie samochody dowożą nas do Kodari, miejscowości w przepięknej, granicznej dolinie. Nasz bagaż zostaje przeniesiony na barkach tragarzy przez "Most Przyjaźni" ufundowany przez Chińczyków. Żeby przejechać samochodem trzeba się wystarać się o specjalne zezwolenie, a taniej i szybciej jest wynająć ludzi. Wjeżdżamy już chińskimi jeepami do Zangmu. Przyzwyczajeni już do nepalskich uśmiechów i pozdrowień ze zdziwieniem patrzymy na szare twarze bez wyrazu. Przygnębiające wrażenie potęguje betonowe miasto, które nie wiadomo jakim cudem zostało wybudowane na stromym zboczu. Wszędobylska mgła, wilgoć i nadchodzący zmierzch. Przejmuje nas Siri, który z ramienia chińskiej agencji CTMA jest naszym oficerem łącznikowym. Witaj chiński Tybecie...

Problemy, problemy, problemy...

Następnego dnia, po kilku godzinach jazdy jeepami lądujemy w Nyalam, kolejnym obrzydliwym betonowisku wśród pięknych okoliczności przyrody. Zangmu leży na wysokości ponad 2000 metrów, Nyalam to prawie 4000 m n.p.m. Zaczynamy podejrzanie kaszleć, ktoś się źle czuje, pierwsze antybiotyki idą w ruch. Postanawiamy zostać w Nyalam jeszcze dwa dni, żeby trochę się zaaklimatyzować. Niektórzy z nas urządzają wycieczki na pobliskie wzgórza, niektórzy się leczą. Humory nadal nam dopisują, ale czujemy, że coś nad nami zawisło. Dodatkowo dowiadujemy się także, że na południowej ścianie Shishy od 2 listopada działa dwóch Anglików. Zorganizowali cichą eskapadę, nikt się nie spodziewał, że ktoś inny zaatakował górę. Wygląda na to, że dowiedzieli się o planowanej wyprawie i postanowili nas uprzedzić w pierwszym zimowym wejściu.
Po dwóch dniach pobytu wśród całkiem miłych przy bliższym poznaniu tubylców rusza karawana. Jaki są wyjątkowo małe, ale dzielne. 36 zwierząt niesie prawie 2 tony naszego dobytku oraz rzeczy poganiaczy (nazywanych przez nas yakdriverami). Lekko podnieceni grzejemy się w promieniach słońca i cierpliwie czekamy, aż jaki zostaną załadowane. A potem w drogę...
Nie minęło pół dnia, kiedy zatrzymujemy się na postój. Jacek dochodzi za ostatnim jakiem. Siada zrezygnowany i zmęczony. Dopadło go jakieś choróbsko, wygląda na to, że ma wysoką gorączkę, paskudnie kaszle. Razem stwierdzamy, że będzie lepiej jak wróci do Nyalam i trochę się podleczy. Lepiej chorować na 3900, niż w bazie na 5400... Nie przeczuwamy wtedy, że już do nas nie wróci, że choroba zagna go z powrotem do kraju. Zostaje nas sześciu...

Słoneczna baza i problemów ciąg dalszy

Po dwóch dniach marszu docieramy do bazy. Niebo jest bezchmurne. Czasem znad przełęczy wyrywa się lodowaty podmuch i przypomina, że to jest himalajska zima. Kiedy przewijamy się przez najwyższy punkt moreny, jakieś 5300, ze sto metrów pod nami widzimy wielkie jezioro, a na brzegu widać rozbite 3 namioty. To obóz Anglików. Schodzę na dół wpatrzony w rozświetloną południową ścianę Shishy. W tej dolinie przyjdzie mi spędzić cały miesiąc. Niedługo zacznie się ciężka praca.
Na nasze przywitanie wychodzi kucharz Anglików. Serwuje nam gorącą herbatę i zupę. Cieszy się, że nas spotyka, bo jak się dowiadujemy, siedzi tu już 42 dzień i potwornie mu nudno. Anglicy w ciągu tych dni założyli zaledwie obóz pierwszy, a karawanę powrotną mają zamówioną za 6 dni. Teraz pogoda im dopisuje i planują atak szczytowy. Trochę nas cieszy taka wiadomość, w żadnym wypadku tak wczesne wejście nie będzie uznane za zimowe.
Namioty rozkładamy jeszcze w pełnym słońcu. Jaka to różnica w porównaniu z zeszłorocznym zakładaniem bazy pod K2, gdzie przenikliwy mróz i wiatr dawał się mocno we znaki od samego początku. Kiedy słońce zachodzi, chowamy się w mesie połączonej z kuchnią, którą rozstawili nasi kucharze. Na początek gorąca herbata i miska ciepłego popcornu. Potem wjeżdżają na stół kolejne dania. Delektujemy się jedzeniem i ciepłem buchającym z kuchni.
Kolejne dwa dni nie napawają nas optymizmem. Darek ma ponad 39 stopni gorączki, prawie nie rusza się z namiotu, Simone czuje się tragicznie i postanawia zejść do Kathmandu. Nie wiemy, czy wróci. Jawień śle do nas informacje z Nyalam, że jest z nim coraz gorzej. Chiński lekarz przebąkuje coś o jakimś wirusie nękającym ludzi w okolicy Nyalam. Wszyscy kaszlemy paskudnie, bolą oskrzela. W tych okolicznościach kłopoty z agregatem wydają się mało istotne. Co z tego, że nie będzie prądu skoro i tak nie będzie ludzi, by pracować w górze. Atmosfera w mesie robi się coraz bardziej ponura.



Do góry!

Mimo osłabionego składu praca wre. Organizujemy całą bazę. Na morenie na 5800 zakładam bazę wysuniętą. Siedzę wieczorem wpatrzony w prawie pionową ścianę, która z obecnej perspektywy wygląda na dużo trudniejszą niż na zdjęciu. A nas tylko trzech. Darek powoli zdrowieje i włącza się do pracy.
Z góry schodzą Anglicy, Victor Saunders i Andy Parkin. Obydwaj mieszkają na co dzień w Chamonix, Victor znany jest w Polsce ze swojej książki "Nieuchwytne szczyty". Są strasznie zmęczeni i zrezygnowani. Podsuwają nam pomysł przesunięcia bazy wysuniętej pod czoło lodowca, nad jedno z tamtejszych jeziorek, 100-200 metrów poniżej moreny, na której rozbiłem namiot. Z zaciekawieniem słuchamy ich historii. Ściana od samego początku była dla nich nieprzyjazna. Długo szukali drogi przez niebezpieczny lodowiec. W dolnych partiach Shishy wisi ogromny mur seraków, cały teren poniżej zasłany jest potężnymi bryłami lodu. Ominęli go jakimś bocznym przejściem, skalną drogą pomiędzy krawędzią lodowca i moreną. A potem walczyli w ścianie, w stylu alpejskim. Doszli może do 6500, ale dokładnie nie wiedzą. Ściana okazała się ścianą lodu. Po ponad czterdziestu dniach zmagań zrezygnowali. Po raz kolejny zima udowodniła, że ciężko się wspinać w stylu alpejskim, że trzeba zorganizować wyprawę w starym stylu. Oblężenie, poręczowanie, wyczekiwanie. Do tego przydałoby się więcej ludzi...
Zatem, zgodnie z radą Anglików przenosimy namioty nad jezioro, prawie u czoła lodowca. Rozbijamy je na miękkim piasku, a miejsce nazywamy Shisha Pangma Beach. Jest lód, czasem woda, równe podłoże i do góry blisko. Idealnie. Powoli zaczynamy zaopatrywać nasze ABC (Advanced Base Camp), jak popularnie jest zwana baza wysunięta. Z Darkiem i Pierrem docieramy prawie pod ścianę, prawie na 6000. Yvon zostaje w bazie. Już wiadomo, że niewiele zdziała na tej wyprawie - bardzo źle znosi wysokość. Idziemy wprost przez lodowiec, poprzez groźne serakowisko. Boczna droga przez skały mimo wszystko nas odstrasza, nietrudno na niej o błąd, który może zakończyć się śmiertelnym upadkiem. Przez skrzące się w słońcu bryły lodu idziemy około pół godziny... zawsze jak najszybciej z lękiem spoglądając na piętrzący się nad nami wał seraków.




Świąteczny czas, świąteczne decyzje

Niespodziewanie wraca do bazy Simone. Wyleczył się prawie całkowicie w Kathmandu. Stan Jacka nie poprawił się i musiał polecieć do Polski. Powrót Simone natchnął nas nadzieją na pomyślny rozwój akcji. Jest Darek, Jan, Simone i ja. Jest także Pierre, ale powoli zaczynamy się do niego uprzedzać. Coraz częściej miga się od ciężkiej pracy, nosi tylko swoje rzeczy, a wyprawowe, wspólne przecież, zostawia nam. Co pewien czas powtarza, że nie jest tragarzem. Cóż, wychodzi na to, że my jesteśmy...
Zbliża się Wigilia. W jej przeddzień docieramy do stóp ściany, pod wielki serak. Znajdujemy pod nim platformę idealną na namiot. Tu stanie jedynka. Jest jakieś 6100 i po uważnej obserwacji ściany dochodzimy do wniosku, że może być to jedyne miejsce na obóz w całej ścianie. Wskutek osłabienia wyprawy (zdajemy sobie powoli sprawę, że pracować będą w górze trzy osoby, z pomocą czwartej, Jana, w niższych partiach) odpada projekt nowej drogi. Decydujemy się na drogę hiszpańską, pokonaną w 1995 roku przez Figuerasa i towarzyszy. Jej zdobywcy wyszli na grań, ponad trudności, gdzie nocowali i podjęli atak szczytowy. Niestety, nieudany. W obecnych warunkach pogodowych, niewielkiej ilości śniegu i całkiem stromego lodu, droga hiszpańska wydaje się optymalna. Wchodzi w kuluar w terenie osłoniętym przed atakiem seraków, następnie kilkaset metrów wiedzie stromym, lodowym teraz polem, po czym wchodzi w drugi kuluar. Na jego końcu chcielibyśmy umieścić obóz drugi. Wreszcie wejście w trzeci, bardzo wąski prawie żleb, który wyprowadza na około 7500 na grań. Potem jeszcze długa droga do szczytu. Może być ciężka podczas zimowych, mroźnych i piekielnie silnych wiatrów. Rezygnujemy już na początku z założenia obozu trzeciego na grani, nie ma ani ludzi, ani czasu by wynieść tam kolejny namiot i śpiwory... Nagle plan wydaje się bardzo realny i pełni nowych sił wgryzamy się w ścianę. Kładziemy pierwsze 300 metrów poręczówek, a potem schodzimy na dół. Wigilię chcemy spędzić w bazie.

Kuluary, obozy, poręczówki...

Po Świętach przychodzi śnieg. Drobny, ale męczący. Do ABC trzeba torować całkiem spore odcinki. Jedzenie w bazie wysuniętej chowamy pod kamieniami. Czarne, całkiem spore ptaki, o żółtych dziobach i małych, świecących oczkach, upodobały sobie nasze zapasy. Poprzednim razem nieopatrznie zostawiliśmy jedzenie w namiocie, wydziobały dziurę w podłodze i wyjadły kabanosy, czekolady i zupy w proszku. Trudno się od tych ptaszysk uwolnić. Nie zakleiliśmy dziur, by mogły zobaczyć, że w namiotach nic nie ma. Całą noc sypie śnieg. Następnego dnia zaledwie po 2 godzinach marszu z ciężkimi plecakami jesteśmy na platformie. Jeszcze trochę krzątania się i stawiamy namiot obozu I, zegarki pokazują 6100. Śpimy w nowym namiocie w czwórkę, Simone, Darek, ja i Jagat, który pomagał nam nosić śpiwory, liny i jedzenie.
Na Sylwestra wracamy do bazy, a w nowym roku akcja nabiera tempa. Kładziemy z Simone na przemian kolejne metry lin, Darek cały czas nam towarzyszy w wyższych partiach, Jan pomaga w niższych. Mimo że mamy praktycznie tylko jeden, trójosobowy zespół zdolny do poręczowania, wynosimy do góry kolejne kilogramy. Pierwszy kuluar i pole śnieżne pokonaliśmy jeszcze przed Sylwestrem. Potem dosyć czujny i długi trawers i wejście w drugi kuluar. Prowadzę w zespole z Darkiem. Tego dnia nie wziąłem kasku. Kończę trawers, wbijam się w kuluar, kładę w nim pierwsze metry poręczówek. Lód na szczęście nie okazuje się zbytnio twardy, więc mimo tego, że stromy całkiem szybko idę do góry. Nagle słyszę świst niebezpiecznie blisko ucha. Podnoszę głowę do góry i… w ostatniej chwili unikam kamienia lecącego prosto na moją głowę. Jeszcze przed kilkoma minutami zastanawiałem się, czemu w lód wrośniętych jest tak dużo kamieni. Teraz wiem. Z części skalnego filara, który wisi nad nami, cały czas lecą małe lawinki kamienno-lodowe. Skóra ścierpła mi na karku. Nałożyłem drugą czapkę, kaptur i z tą prowizoryczną ochroną głowy kładę jeszcze ze 150 metrów lin. Wiem jedno, nigdy więcej bez kasku w tę ścianę!

W poszukiwaniu miejsca na dwójkę

Zaczynają się kolejne kłopoty. Kładziemy kolejne metry, a miejsca na dwójkę nie ma. Kuluar okazuje się nie dość, że plujący kamieniami i lodem, to jeszcze bezustannie stromy. Przekraczamy 7000 i nic. Ponad jedynką wisi już ponad 1500 metrów lin, trzeba wyjść bardzo wcześnie, by mieć czas coś dołożyć. 4 stycznia z Darkiem usiłujemy założyć dwójkę, wynosimy namiot i śpiwory, kładziemy ze 150 metrów lin, jednak nie znajdujemy dogodnego miejsca. Zostawiliśmy depozyt i już po ciemku zjeżdżamy do jedynki. 9 stycznia wychodzimy z jedynki na kolejną próbę, Darek, Simone i ja. Darek czuje się źle i zawraca. Niestety był ostatni na poręczówkach, niósł moją karimatę. Późnym popołudniem kładziemy z Simone kolejne metry lin. Znajduję jakąś skałkę przyrośniętą do stromego zbocza. Rozglądam się dookoła i staje się dla mnie jasne, że jeśli może gdzieś stanąć namiot, to właśnie tu. Wyciągam łopatę i zaczynam kopać. Śnieg zupełnie się nie lepi, zrobienie platformy na tak ruchomym zboczu jest ciężkie. Po pół godzinie dochodzi do mnie Simone i już na zmianę kopiemy i kujemy w lodzie malutką platforemkę, taką na pół namiotu. Już o zmroku wpełzamy do środka naszej nowej dwójki. Rzeczywiście, tylko pół namiotu na czymś stoi, reszta wisi w powietrzu, a raczej osuwa się po zboczu. Na dodatek mamy jedną karimatę. Klnę w duchu na mój plecak, do którego nie mogłem nic przytroczyć, na to, że dałem karimatę Darkowi. Kładę się na plecakach i wtulony w zalodzony śpiwór wegetuję. Na dodatek palnik zaczął nam szwankować, udało nam się ugotować niecałe pół menażki wody. Pijemy swoją działkę i staramy się zasnąć. Mamy w końcu wymarzoną dwójkę, na jakichś 7150. Do szczytu został niecały kilometr.

Przygotowania do szturmu

Mimo ciężkiej nocy wstaję pełen sił. Rano dochodzi Darek z kolejnym transportem lin, czuje się dużo lepiej. Jeszcze tego samego dnia kładę kolejne 200 metrów ponad dwójkę. Darek śpi tej nocy w dwójce i rankiem wynosi jeszcze 300 metrów lin na koniec poręczówek. Kolejne dni spędzamy w bazie. Pierre dochodzi do dwójki, chce się przespać w niej, zaaklimatyzować, donosi jeszcze 100 metrów do góry. Yvon całkowicie wycofał się z wyprawy, wysokość go dopadła, poza tym chyba zmęczyły go warunki zimowe. Dobrze, że Pierre coś w końcu zrobił. Simone czeka na prognozy pogody z Insbrucku. Nadchodzą wiatry, mamy zdążyć do 17 stycznia… Ruszamy 14, 15 w jedynce, 16 z Simone w dwójce. Do jedynki dochodzi Darek i Pierre jako drugi zespół szturmowy, w ABC czeka na nas Jasiu. Zaczęło się… Ściana jeszcze nie przygotowana, ale nie mamy wyjścia, jeśli chcemy zdążyć. Nad dwójką wisi ponad 250 metrów lin, na ich końcu przygotowane do kolejnego poręczowania 400 metrów. Wszystko trzeba będzie robić podczas ataku. Jak się skończą poręczówki trzeba będzie użyć 60 metrów kevlara, leciutkiej liny, i będziemy szli z lotną, w trudniejszych miejscach będziemy asekurować się na sztywno. Mamy nadzieję, że wyjście z kuluaru jest jednak na 7400-7500, tak jak utrzymuje Figueras…

Atak szczytowy

Leżę w namiocie i nie mogę zasnąć. Na szczęście w śpiworze i w kombinezonie jest ciepło. Simone zasnął. Wybiła dwudziesta druga, zegarek dzwoni. W nocy jest dużo zimniej. Powoli coś gotuję, Simone jeszcze przysypia. Niewiele wypijamy, prawie nic nie jemy. Wychodzimy w noc, księżyca nie ma, musimy zdać się na światła czołówek. Mimo lodowatej, zimowej, himalajskiej nocy, pniemy się do góry. Po 250 metrach poręczówek czekają na nas kolejne liny do położenia, 4 zwoje po 100 metrów. Księżyc nadal niewidoczny, za to w górnym kuluarze zaczyna wiać mroźny i całkiem silny wiatr. Simone kładzie 200 metrów lin. Kiedy idę do góry z transportem kolejnych dwóch setek, Simone zaczyna zjeżdżać... Po krótkiej naradzie decydujemy, że jest za zimno na poręczowanie, szczególnie przy tym niespodziewanym wietrze. Jak się potem dowiedzieliśmy, temperatura spadła poniżej -50 C.
Zmarznięci siedzimy znowu w namiocie. Rozpalamy palnik i czekamy. Simone ma porządnie przemrożone stopy, masujemy je. Grzeje je nad palnikiem. W związku z przewidywanym załamaniem pogody z dołu podchodzi Darek i Pierre, tak by rano znaleźć się w dwójce i mieć w razie czego szanse uderzyć na szczyt zaraz po nas. O 6 rano wychodzimy ponownie z namiotu. Znowu do góry, tym razem już 450 metrów po poręczówkach. Potem kładę nasze ostatnie 200 metrów lin. Wiatr mrozi przeraźliwie. W kuluarze, w którym się znajdujemy, ostatnim wyprowadzającym na grań, słońce do nas nie dochodzi, mimo że już ogrzewa inne partie ściany. Wspinamy się drżąc z zimna i czekając, aż zbawcze promienie do nas dotrą. Kiedy kładę ostatnie metry, nade mną zostaje jeszcze większość kuluaru do pokonania. Jest dużo dłuższy niż przypuszczaliśmy, niż mieliśmy informacje od Hiszpanów, zdobywców tej drogi. Wyciągamy 60 metrów kevlara i idziemy dalej, czasem asekurując się na sztywno, czasem z lotną. Prowadzę. Kuluar zwęża się, widać przełęcz. Silny, zimny wiatr przenika mój kombinezon, moje ubranie, wychładza ciało. Jeszcze na drodze stoi skalna bariera. Spadające, ogromne kamienie utworzyły ruchomy, wysoki próg. Nie zakładam stanowiska, jest już późno, nie ma na to czasu. Idziemy z lotną. Zaraz po pokonaniu bariery znajduje się na ostrej jak brzytwa, małej przełęczy. Gdzie ów łatwy teren, który miał być zaraz za przełęczą?. Ze 100 metrów niżej, może więcej, jest śnieżne plateau. Nie możemy się do niego dostać, nie mamy wystarczającej ilości liny do zjazdu. Dochodzi do mnie Simone. Stoimy bezradnie, wiatr nas zagarnął, a wymarzone słońce, które w końcu dogoniliśmy, tutaj już nie grzeje. Zaczynam trawersować stromym, czujnym terenem pomiędzy serakami, 100 metrów pode mną zieje szeroka szczelina. Z jedną dziabą, na czujnym lodzie, z zieloną otchłanią pod nogami nie myślę zupełnie o tym, że nie mogę popełnić żadnego błędu. Chcę tylko dostać się na łatwiejszy teren. Dopiero przed piętnastą docieramy do plateau. Przed nami jeszcze ze 100 metrów do góry, znowu pomiędzy serakami. A potem jeszcze dwie, trzy godziny po grani. Wysokościomierz wskazuje 7700. Do szczytu zostaje nam niewiele ponad 300 metrów w pionie... Słońce, które na chwilę do nas doszło, już dawno uciekło. Wiatr zgodnie z prognozą przybiera mocno na sile, z grani podnoszą się białe obłoczki. Wiemy, że jeśli pójdziemy na szczyt zaliczymy biwak, czyli na pewno odmrozimy się i to bardzo mocno. Dzisiejsza noc i poranek dały nam smak tego, co to znaczy himalajska, zimowa noc. Zmęczenie trwającą od północy wspinaczką daje się we znaki. Patrzymy na ostatnie sto metrów stromego podejścia. Wiemy, że za nimi jest łatwa droga na szczyt... na której wiatr o tej porze ma przekraczać według prognoz 100 km/h. Zarządzamy odwrót.



Już po wszystkim...

Do dwójki docieramy niedługo przed zachodem słońca. W namiocie czeka Darek, Pierre zszedł na dół. Jestem zbyt zmęczony i wychłodzony, by spróbować jeszcze raz rano. Zjeżdżam do jedynki. Simone chce spróbować jeszcze raz. Noc rozwiewa wszelkie marzenia. Upiorny wiatr, przeraźliwe zimno, długotrwałe zmęczenie dają się we znaki - Simone z Darkiem rano zjeżdżają na dół. Simone ma sinego, odmrożonego palca u lewej dłoni. Czekam na nich w do połowy zwiniętej jedynce. Zjeżdżają ze sprzętem z drugiego obozu, zabrali trochę rzeczy i gnają do ABC, a ja za nimi. W południe nadchodzą chmury, drobny śnieg i porywisty wiatr.
Wracam z ABC w podmuchach mroźnego wiatru. Kiedy usiłuję się odwrócić, by jeszcze raz spojrzeć na górę, wiatr zasypuje mi oczy drobnym śniegiem. Rezygnuję i wpatrzony przed siebie powoli schodzę do bazy. Nadeszły chmury, przede mną jeszcze 3 godziny wędrowania z ciężkim plecakiem. Właściwie koniec wyprawy. Jutro wczesna pobudka i... do Nyalam.

Epilog

A schodząc, myślę cały czas o tym, że góra dała nam szansę. Co zyskaliśmy...? Pierwsze zimowe przejście całej południowej ściany Shisha Pangmy, a zarazem pierwsze powtórzenie drogi hiszpańskiej z 1995 roku (zespół S.Moro - P.Morawski), która także Hiszpanów nie zaprowadziła na szczyt. Poza tym okazało się, że nawet tak mała wyprawa jest w stanie zmierzyć się zimą, z szansą na sukces, z himalajskim gigantem.
Podczas ponad 40 dni działań w górze pracowały właściwie cztery osoby, Simone, Darek, Jasiu i ja. Działalność Kanadyjczyków można pominąć. Zostało położone 2,4 km lin. Od 17 lat, od momentu zdobycia zimą Cho Oyu, żadna polska wyprawa nie była tak bliska zimowego pokonania ośmiotysięcznika. Można rzec, że zabrakło nam jednego człowieka, aby dwa silne zespoły mogły działać wymiennie. A tak pracował tylko jeden, co wymuszało naturalne, odpoczynkowe przerwy w poręczowaniu. Góra nam udowodniła, że nie lubi przestojów w ścianie, a dobra pogoda nie będzie się utrzymywać w nieskończoność... Szczególnie zimą.

Tekst i zdjęcia: Piotr Morawski

"Góry", nr 3 (118) marzec 2004

(kg)

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com