baner
 
 
 
 
baner
 
2017-09-27
 

Zachodni Filar Jannu – pokonywanie siebie

Wraz z upływem czasu zaczynasz rozumieć, że nie ma żadnych granic. Wszystkie one są tylko wytworem naszego umysłu. Dokonywany wybór pozostaje w nas i od niego zależy cała nasza przyszłość.

16 października Wysokość 6400 metrów

Potężny podmuch wiatru uderza mnie w grzbiet i dalej wszystko dzieje się w jednej chwili. Nie mogę uwierzyć własnym oczom. Niewielkie przytulne schronienie zmieniło się w olbrzymią paralotnię, nasz maleńki namiot został porwany przez silny podmuch wiatru prosto z moich rąk i poszybował w górę, po czym ruszył w kierunku miejsca, oddalonego o kilkaset metrów, gdzie ściana opadała w dół kilometrową zerwą, którą właśnie pokonaliśmy. Dzikie przerażenie połączone z rozpaczą, wynikającą ze świadomości, że  może to oznaczać początek końca naszej wspinaczki, okupionej moją krwią i sporą dawką adrenaliny, natychmiast zmieniło się w przypływ energii. Bez chwili zastanowienia, po kolana w głębokim śniegu, z nadludzką wolą zatrzymania za wszelką cenę znikającej nadziei, rzucam się w kierunku przepaści. Wszystko dzieje się jak w filmie. W kilka sekund pokonuję odległość dobrych stu metrów i wykorzystując cud, który na chwilę zatrzymał lot naszego „domu”, całkowicie wyczerpany wskakuję do jego wnętrza. Ciężko oddychając, z galopującym tętnem, powoli wracam do siebie.

 

 Wspinaczka Sergieja Kofanowa. Wysokość 7500 m

Sergiej Kofanow na stanowisku. Wysokość 7500 m;

fot. Walery Babanow

„Co to było? Ostrzeżenie przed nieznanym niebezpieczeństwem czy błogosławieństwo z Niebios na kontynuowanie tej wertykalnej podróży? Czas pokaże…”

 

Pół godziny później kołysze nas w swoich objęciach noc, a płatki śniegu wirują w dzikim tańcu niesione podmuchem wiatru. Pogoda zmienia się na gorszą. Słychać, docierające Bóg wie skąd, odgłosy grzmotów. Natura bawiła się z nami od rana.

 

Teraz, po upływie jakiegoś czasu, nie mogę zrozumieć, skąd wziąłem siły na to szaleństwo, kilka sekund wcześniej moje całe ciało było słabe z powodu zmęczenia i jedyne, czego pragnąłem to usiąść w śniegu i zatracić się w pustyni bezczynności. Na takiej wysokości nawet myśli stają się lepkie, a świat wydaje się nieustannie wirować. 

 

Mount Jannu to wysokie na 7710 metrów piękno. W Nepalu jest ono znane pod nazwą Kumbhakarna, jednak alpiniści wolą mówić o nim jako o Jannu. To jedna z najpiękniejszych gór na świecie. Dziwaczna i dumna, ze skalnymi graniami wznoszącymi się do nieba, uformowanymi w okazałe ramiona, przypominające skrzydła olbrzymiego ptaka. A powyżej nich, jak głowa tego ptaka, iglica szczytowego bastionu.

 

Pierwszego wejścia na Jannu dokonali wiosną 1962 roku francuscy alpiniści pod wodzą Lionela Terraya. Wspinali się od strony południowej w stylu oblężniczym, z obozami pośrednimi i poręczówkami. Wówczas przejście to uznawane było za jedną z najtrudniejszych pod względem technicznym wspinaczek w Himalajach. W tamtych latach zwycięstwo było synonimem bohaterstwa.

 

Bez wchodzenia w szczegóły podboju tego wyjątkowo pięknego szczytu, warto wspomnieć, że na świecie jest tylko kilku szczęśliwych zdobywców tej perły Himalajów. Z tego powodu na szczyt nie prowadzą łatwe drogi, a Jannu jest uważane za jeden z najtrudniejszych siedmiotysięczników w Himalajach.  

 

Każda z dróg jest wyzwaniem, sprawdzianem możliwości. To pokonywanie samego siebie. Wejście na Jannu jest skokiem w nieznane, którego niepewność rezultatu rośnie w sposób geometryczny wraz z rosnącymi trudnościami w wyborze drogi.

 

Trudności techniczne wejścia potęgowane są przez niebezpieczeństwa obiektywne, czyli niestabilną pogodę, wiejące z siłą huraganu wiatry, rozrzedzone powietrze i bardzo niskie temperatury, a do tego wszystkiego wysokość. 17 października

 

Wysokość 6700 metrów

Pogoda ostatecznie załamała się. Widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów, a gdzieniegdzie  do zera. Nie wiem, co motywuje nas do pobudki, ale z pewnością musimy być szaleni :)

 

Przez lodowiec pod ścianę – 5600 m

Przez lodowiec pod ścianę – 5600 m;

fot. Walery Babanow

 

Zbocze stopniowo robi się coraz bardziej strome, miejscami pojawia się odkryty lód. Wspinamy się związani cienką, pięciomilimetrową liną statyczną. Świetnie zdaję sobie sprawę, że w przypadku odpadnięcia któregoś z nas nie wytrzymałaby, ale nie chcemy niczego zmieniać.  W każdym razie świadomość, że jesteś związany ze swoim partnerem, pomaga. A druga strona tego medalu? Tutaj lepiej o tym nie myśleć. Tu toczy się zacięta walka dwu wyczerpanych ciał z rozszalałymi siłami natury.

 

Wiem, że nigdy jej nie wygramy, ale coś  pcha nas do przodu, nie pozwalając się zatrzymać. Może to upór, a może – miłość do życia?  Ponieważ to, co teraz robimy – to  prawdziwe życie. Życie, które objawia swoje bogactwo, gdy jest się na  krawędzi. Każdy ma własne pomysły na jego przeżycie. Niektórzy czerpią satysfakcję z pozostawania na dole, z ograniczonym horyzontem, bez możliwości rozejrzenia się dokoła. Inni – jak my – nieustannie potrzebują potwierdzać własne istnienie i prawo do egzystencji  pełnej przygód i niespodzianek. Każdy z nas ma wybór.

 

Czasami mam wrażenie, że wspinamy się w olbrzymim, pionowym tunelu aerodynamicznym, mającym rozmiar góry. Wiatr nadaje płatkom śniegu taką prędkość, że są jak wystrzelone pociski, których uderzenia czuję nawet przez spodnią warstwę mojej kurtki. Wspinamy się po omacku w przybierającej na sile burzy, zdobywając wysokość metr po metrze..

 

Dostrzegam olbrzymi, wiszący na prawo od nas serak. Szybko rozsądzając minusy i plusy, sugeruję Siergiejowi, żeby trawersować prosto pod niego, aby przynajmniej na chwilę schronić się przed szalejącą burzą. Przystaje na to. W każdej innej sytuacji nie przyszłaby mi do głowy myśl, by szukać schronienia pod wiszącą masą lodu, ale teraz – zmęczone ciało błagało o odpoczynek. Człowiek jest dziwnym stworzeniem… Po dwu godzinach w naszym schronieniu, stopniowo nabieramy przekonania, że to miejsce jest wystarczająco bezpieczne, a jego rozmiary pozwalają nawet rozbić namiot. Zwłaszcza że nie mamy zbyt dużego wyboru – burza trwa, wkrótce miał zapaść zmrok… A co czeka na nas wyżej? Bóg jeden wie…

 

 

18 października Wysokość 7000 metrów

Minęło już dwadzieścia minut, a ja ciągle stoję w tym samym miejscu i nie wiem co robić. Siergiej stoi nieruchomo z asekuracją gdzieś poniżej mnie. Nie widzi mnie z powodu wypukłości w ścianie. Może i lepiej, że tak się stało. Lepiej żebym teraz był sam, kiedy walczę, by właściwie ocenić sytuację i przezwyciężyć ogarniające mnie wątpliwości.

 

A sytuacja jest beznadziejnie prosta: znajdowałem się w środku pionowej lodowej rynny, a dalszą drogę blokowało pasmo żółtego, prawie pionowego granitu. Stąd wygląda na nie do przejścia.   

 

W innych okolicznościach to nie stanowiłoby problemu, ale teraz, gdy cała ściana była omiatana przez strumienie śniegu, ale nie takiego, jaki pada, gdy wszystko jest ukryte w ołowianych chmurach i nie widać ni skrawka czystego nieba; jest bardzo zimno i świeci słońce, ale wiatr… Grań masakrowana jest przez wściekły wiatr, przynoszący tony śniegu i zrzucający je w dół.

 

Na szczęście, gdy już poczuliśmy siłę wiatru, chowamy się poniżej grani. Jednak i tak mam wątpliwości co do możliwości wygrania tego meczu, pomimo rosnącej motywacji, by napierać dalej. 

 

Toczy się we mnie wewnętrzna walka. Jedna część mojej osobowości ma zawsze wątpliwości. Troszczy się o mnie. Bezustannie szepce: „Zatrzymaj się, rozejrzyj dookoła. Już dotarłeś do Granicy. Przed tobą niewkaszalna ściana, a co potem? Nieznane, a was jest tylko dwóch. Nie macie żadnego wsparcia. Czy nie lepiej zawrócić teraz i wybrać coś łatwiejszego? Pomyśl o tym! Może nigdy nie wrócisz stąd żywy…”

 

 Jannu 7710 m (inaczej: Kumbhakarna). Wspinaczka na szczyt

Jannu 7710 m (inaczej: Kumbhakarna) w świetle zachodzącego słońca. Zachodzi filar dobrze widoczny po prawej;

fot. arch. Walery Babanow

 

Druga część mnie jest optymistą. Zawsze zagrzewa mnie, dodaje mi energii i prowadzi po ścieżce życia. Mówi: „Nie martw się, wszystko będzie dobrze. I to nazywasz trudnościami!? Przecież to tylko gra.  Graj więc i zwyciężaj. Jeśli zdecydujesz się na odwrót, już nigdy tu nie powrócisz. Nie zatrzymuj się i nie trać tego, co już zdobyłeś. Tylko ten, kto w coś wierzy, osiągnie to…”

 

Wydaje mi się, że śnieżne podmuchy nieco osłabły. Mogę nawet unieść głowę i rozejrzeć się dookoła. Patrzę na granitowe fałdy nade mną i zauważam, że w kilku miejscach pokryte są cienką warstwą lodu, ledwie stąd widocznego. To może być rozwiązanie problemu. Biorę się w garść i siłą zmuszam mojego wewnętrznego „niedowiarka” do milczenia. Ruszam w górę. Natychmiast czuję ulgę. Spostrzeżenie, że pokonałem już fragment z pozoru niewkaszalnego odcinka, poprawia mi nastrój. Wspinam się wyżej, na całą długość liny, i zbliżam do bariery.  W rzeczy samej, problem jest skomplikowany, ale możliwy do pokonania.

 

Zakładam stanowisko z dwu śrub lodowych i pociągam trzy razy za linę – to znak dla Siergieja, by ruszał. Krzyczenie na nic by się zdało – wiatr i odległość między nami tłumią wszystkie dźwięki.

 

Siergiej dociera i asekuruje mnie podczas dalszej wspinaczki. Prowadzi ona po cienkiej warstwie lodu. W niektórych miejscach po gołej skale, która zmusza mnie do szybkiego przedostania się na następny ciek lodowy. Wszystko jest tu kwestią opanowania i techniki. Gdzieś w mojej głowie rozbłyska myśl o tym, jak bardzo pomaga mi teraz doświadczenie zdobyte podczas zimowych wspinaczek.

1 | 2 | 3 |
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com