baner
 
 
 
 
baner
 
 
 
2024-10-28
 

Z wysokim Kaukazem w tle

Noc jest czarna jak smoła. Szosa opada zakolami, przez myśl przebiegają mi stada wilków, którymi straszono na granicy. Zatrzymuje nas patrol. Sprawdzają dokumenty i, jak to w Gruzji, natychmiast próbują pomóc. Uzbrojeni w długie latarki prowadzą do ruiny domku. „Nic się nie bójcie – mówią. – My tu będziemy się kręcić do rana, nikt was nie ruszy”. Kolejny pogranicznik przesłuchuje nas tuż po świcie, kiedy wierząc Mapom.cz staramy się ominąć asfalt chaszczami. We wsi jest sklep. Sprzedawczyni pozwala zjeść przy stoliku. Drogą za zakratowanym oknem wędruje stado krów, pachnie dostawa świeżego pieczywa.

Biwak w górach nad jeziorem Parawani


WZDŁUŻ GRANICY

 

Znak kieruje na błotnistą drogę. Hala nazywa się yayla, jak w Turcji, i wobec wszechobecnych krzyży poustawianych na każdym wzgórzu, wymierzonych w równie gęste meczety po przeciwnej stronie doliny, wydaje nam się to bardzo dziwne. Jeszcze bardziej, kiedy przez zaporę z krzyży przedziera się wołanie muezinów. Dźwięk płynie falami, jakby każdy kolejny meczet zaczynał z opóźnieniem. Melodia już oswojona, dobrze znana, nagranie identyczne w każdej wsi. Na skraju lasu cichnie, wygłuszone przez stare drzewa i wilgotny gąszcz. Oglądam się ostatni raz w stronę Turcji. José rozmawia z kierowcą ziła i zaraz podjeżdżają razem. Siadam w szoferce, mężczyzna w wojskowym stroju na pace obok José. Ślad kół, którym tu przyszliśmy, wpada w wąwóz. Błotniste ściany sięgają ponad nasze głowy, droga jest wąska, tak że ził niemal się ociera o boki. Mężczyzna pochyla się nad kierownicą i z całej siły, nie zwalniając ani odrobinę, kręci zamaszyście, aż pot mu się skrapla na czole. Myślę, jakie to szczęście, że nie zdążyliśmy tu wejść. Nie ucieklibyśmy, on by nie zahamował, a gdyby spróbował, pewnie by utknął.

 

Ponad lasem leży pasterska wieś. Kierowca wlewa do chłodnicy wodę z potoku. Silnik paruje. Kobieta zajęta wcześniej warzeniem serów parzy nam kawę. Bo choć to nadal yayla, pije się tu kawę, nie herbatę, do której przywykliśmy w Turcji. Nie ma ścieżek, nie wolno iść zbyt blisko granicy. Na stokach złoci się i czerwienieje niziutki las, po lewej widzimy Kaukaz, otwiera się perspektywa pustynnej doliny. Leżą w niej Achalciche i Aspindza, i być może z tego powodu powietrze jest zamglone, mętne. Pod wieczór zrywa się lodowaty wiatr. Słońce zachodzi, kiedy zbiegamy zakosami polnej drogi w kierunku dachów, które wypatrzyłam niżej. W lesie są rozwidlenia, skręcamy na chybił trafił. Po ciemku przecinamy wielką polanę. Zabudowania pozarastały. Trawa, krzaki po pas, gąszcz pokrzyw i malin. Latarki wymacują resztki obór, ruiny na wpół zawalonych komórek. Sprawdzamy je kolejno i w ostatniej znajdujemy pomieszczenie dla ludzi. Dwa metalowe naderwane łóżka, solidne drzwi. Cieszą, bo wokół mnóstwo świeżych niedźwiedzich kup. Nie ma wody.

 

Wieś nad jeziorem Parawani

 

PARK, KTÓREGO JESZCZE NIE MA

 

Poranny blask szybko topi szron. Przedzieramy się lasem, urwiskiem, zawracamy przy nieprzechodnim kanionie, drapiemy w chaszczach. Dojście do drogi zajmuje nam kilka godzin. Mija nas ciężarówka żołnierzy – zwalniają, ale nie legitymują nas. Przed mostem pojawiają się znaki, a raczej przygotowane pod nie puste tablice i gołe słupki. Z krzaków wychodzi mężczyzna w cywilu, prosi o dokumenty. Wyżej siedzi leśny strażnik. Jak to Gruzin, zaprasza do piknikowego stolika, wyciąga z samochodu śliwki i orzechy (ma pełne skrzynki), strząsa dla nas gruszki z ogromnych porzuconych drzew – musiało tu być kiedyś gospodarstwo. Wokół źródła wala się pełno śmieci.

 

– Ludzie to świnie – mówi. – Sprzątam tu, ale to nic nie daje.
Kiwam głową, choć widzę, że śmieci są bardzo stare, leżą tu miesiące, może i lata.
– To nowy park narodowy – tłumaczy, kiedy napełniam butelki. – Już poustawialiśmy tablice. Ja pilnuję, chociaż parku jeszcze nie ma na mapie. Wyżej zobaczycie kartki, nazywa się Eruszeti.
– Mój dziadek był z Polski – dorzuca, kiedy się żegnamy. Rzeczywiście troszkę przypomina naszych. Wysoki, tęgi, z błękitnymi oczami.

 

Widok z namiotu – góry nad jeziorem Parawani

 

Nad lasem wieje i jest bardzo zimno. Z gór schodzi stado krów, gnane przez chłopców w długich płaszczach i wystylizowanych miejskich fryzurach. Każdy niesie staroświecką strzelbę. Razem z krowami wędruje włochaty świniak, podobny do dzika. Za nimi jadą stary ził i dżip wypchany pierzynami. Wieczór zastaje nas na grani z widokiem na Wysoki Kaukaz. W dole błyska płytkie jeziorko, rozdeptanym pokrytym gnojem stokiem brnie samotny pasterz z głową obwiązaną chustami. Z bliska widzę, że jest opuchnięty, pewnie chory. „Tamte domy są puste” – pokazuje, gdy pytam, czy możemy rozbić namiot. Tuż po zachodzie przychodzi mróz. Błoto sztywnieje. Śpię na pryczy, José na rozklekotanym sprężynowym łóżku, zbyt miękkim, jak wszystkie tutaj.

 

Kiedy wychodzimy, nad obozem pasterzy unoszą się już kłęby dymu. Chrupie szron, z pysków zwierząt paruje, na stawie błyszczy cienki lód. Idziemy granią. Nad doliną wisi mgła, Wysoki Kaukaz pokrywa świeży śnieg. Łagodne, pocięte kanionami pagórki mają w sobie trudne do pokazania piękno. Są monotonne, prawie monochromatyczne, a można je podziwiać bez przerwy. Patrzeć z zachwytem. Wszystko wydaje się idealnie zgrane. Dopasowane,wyrzeźbione czy wyreżyserowane przez rozumną istotę. Nie człowieka, bo on szukałby przede wszystkim celu, użyteczności, możliwych zastosowań. A tu są równowaga i harmonia. Faktury, cienie, dalekie stada owiec współdziałają jak aktorzy w przedstawieniu. Zaś my, widzowie, idziemy i patrzymy. Godzinami. Nic dziwnego, że utworzono tu park narodowy.

 

Tekst i zdjęcia / KATARZYNA NIZINKIEWICZ

 

Cały tekst został opublikowany w Magazynie GÓRY 3/2024 (296)


 

 Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > czytaj.goryonline.com

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com