baner
 
 
 
 
baner
 
2014-03-29
 

Yosemite - W cieniu Governent Shutdown

Powoli, ale wcale nie niepewnie całe moje wspinaczkowe życie zmierzało w bardzo określonym kierunku. Prawie tak jak z drogami, co zawsze kres mają w Rzymie, tu też nie było mowy o odwrocie i z duszą na ramieniu wybrała się w końcu w moją wymarzoną wyprawę do Doliny Yosemite. Przygotowania do wyjazdu szły nadzwyczaj sprawnie. Forma, sponsorzy i sprzęt - wszystko dopisało. Jak zwykle wybrałam się sama, bo gdy jeździ się w pojedynkę przygody przytrafiają się chętniej...

Na znany Camp 4 trafiłam w środku nocy, tak więc moje pierwsze wrażenie z parku to nie ogromne ściany El Capitana czy Half Dome’a, ale zapach. Mocny i przepięknie świeży zapach lasu iglastego. Niby taki sam jak w południowej Polsce, ale zdecydowanie mocniejszy. Kręcący w nosie i wywołujący kichanie.

 

 

Życie na ścianie Half Dome’a. Fot. Ola Przybysz

 

Yosemite to prawdziwa szkoła wspinania. Każdy, kto odwiedza to miejsce po raz pierwszy, uczy się wiele. Najbardziej popularna z lekcji dotyczy pokory. Ja odebrałam ją bardzo szybko, nie będąc w stanie skończyć pierwszej drogi w przerysie, wycenionej na wysoką dziesiątkę. Ten, kto w tej chwili przelicza, ile to jest 5.10, lepiej niech się zatrzyma. Yosemickie wyceny mają swoją własną logikę, a drogi bardzo specyficzny charakter, i to właśnie na nim lepiej się skupić. Przerysy, kominy i rozparcia to istna magia dla tych, którzy przywykli do wspinania w Europie. Lepiej wychodzi
nam klinowanie dłoni, a przy najmniejszych rysach, do których wchodzą jedynie palce, nawet wyceny zaczynają mieć jakiś sens.


Przyjeżdżając do Yosemite, lepiej więc spędzić kilka dni na wspinaniu po czymś krótkim i łatwiejszym, a znane z filmów klasyki zaplanować z rozwagą. Warto jest się dobrze rozwspinać, przy okazji odbierając pozostałe, bardzo ważne lekcje. Przez pierwsze dziesięć dni nauczyłam się na przykład tego, że wspinanie z kilkunastokilogramowym worem ciągniętym za sobą dalekie jest od romantyzmu, albo że drogi hakowe to nie to samo, co wspinanie sportowe, tyle że można łapać za ekspresy. No i jest jeszcze toaleta w ścianie – tego też trzeba się nauczyć i przeżyć...


Po ciężkim początku zawsze przychodzi jednak czas na poprowadzenie wymarzonych projektów. Miałam kilka upatrzonych przez lata linii, które zaskakująco składały się w bardzo przyzwoity projekt: Midnight Lightning V8, Phoenix 5.13a, Regular North-West Face 5.12d, 25 wyciągów na Half Domie i The Nose VI 5.9 C2, 32 wyciągi na ścianie El Capitana. Razem wyszła mieszanka najbardziej popularnych i zarazem klasycznych linii w dolinie w każdej z istniejących wspinaczkowych dyscyplin: bulderingu, wspinaniu jednowyciągowym, wspinaniu wielkościanowym w stylu free i w hakówce. Takie Yosemickie „400% normy”.

 

 

Camp 4. Fot. Ola Przybysz


Na początek stawiłam się pod projektem bulderowym. Kamień znajdował się jakieś 100 m w linii prostej od mojego namiotu, więc logistycznie był to cel zdecydowanie najmniej wymagający. Próby owego dnia dawały nadzieję na sukces, ale projekt zdecydowałam się odłożyć na „za chwilę”. Następnego dnia wybrałam się zasmakować Phoenixa – pierwszej, historycznej 5.13 w Yosemite. Tu z dojazdem nie poszło już tak łatwo, a jak się później okazało, był to
jedynie początek całej serii organizacyjnych porażek. Phoenix to taka „droga widmo” – każdy wie, że istnieje, spotkałam też wielu, którzy próbowali ją przejść, nikt nie jest jednak w stanie dokładnie wytłumaczyć, gdzie się znajduje. Jedynie stary przewodnik Falcona wspomina co nieco o kierunku, w którym należy jej szukać.


Tak więc, wraz z moim świeżo zdobytym partnerem, Davidem Hoodem z Nowej Zelandii, próby wspinaczkowe poprzedziliśmy eksploracją sporej części lasów usytuowanych 20 km na zachód od kampingu, idąc drogą numer 120. Gdy w końcu znaleźliśmy wymarzoną linię, w powietrzu czuć już było głębokie popołudnie. Ponieważ do podstawy drogi trzeba zjechać, zdecydowaliśmy się jedynie na szybkie wstawki na wędkę. Ja poszłam pierwsza, bardzo bojąc się o to, że sława linii będzie ciążyć mi u pasa.


Pierwsze metry biegną małą rysą w zacięciu, w którym bardzo długie i siłowe ruchy robi się miedzy miejscami, gdzie swego czasu wbite były pitony i tylko dzięki temu rysa lekko się tam powiększyła. Ta część szła mi zaskakująco sprawnie. Palce klinowały się do tego stopnia idealnie, że w wielu przypadkach mogłam złapać drugą ręką za nadgarstek zaklinowanej dłoni i, nie starając się nawet szukać stopni, podciągnąć się do następnego chwytu. Spore trudności sprawił mi następny odcinek, gdzie rysa lekko się powiększała, wchodząc ostro w trawers. Tu ciężko było zaklinować palce, które zanurzały się w głąb jedynie do paliczków... Z pomocą przyszedł plaster. Niezawodny pomocnik, gdy trzeba „powiększyć obwód”.


Pół rolki na palec serdeczny prawej dłoni rozwiązało sprawę i choć może bulder nie stał się banalny, to na pewno wykonalny. Cała reszta, prawie trzydzieści metrów, okazała się już prosta i określiłabym ją jako standardowe klinowanie dłoni. Bomba! Droga była do zrobienia.


Hoodowi też poszło nie najgorzej, chociaż jego prawie trzy razy większe od moich dłonie wcale nie tak chętnie dopasowywały się do mikrorysek z pierwszej połowy drogi. Górna część, ta, która mi wydawała się łatwizną, dla niego była dość wymagającą i wytrzymałościową rysą na palce. Tak, tak – we wspinaniu tradycyjnym czasami wszystko rozbija się o rozmiar dłoni i ta sama droga przez różnych wspinaczy może być odebrana jako całkiem inne wyzwanie.
Długi spacer z powrotem na kemping pełen był rozmów o drodze i planowaniu dnia na przejście. Wszystko układało się po prostu idealnie...

Camp 4 w panice
Było już bardzo późno, gdy wróciliśmy do naszych namiotów. Wygłodniali rzuciliśmy się do gotowania, nie bardzo nawet zwracając uwagę na resztę gromadzących się przy ognisku wspinaczy. Nad czymś mocno dyskutowali, ale to dosyć standardowa scena, gdy każda zasiadająca w kole osoba jest z innego zakątka świata. Gdy dołączyliśmy do reszty i zaczęliśmy opowiadać o tym, jaką to cudną drogę próbowaliśmy, wszyscy patrzyli na nas z lekko dziwnym grymasem na twarzy.
– To wy nic nie wiecie!? – spytał ktoś, bardzo podnosząc ton. – Gówno będzie z tej waszej drogi i z każdej innej. Do pojutrza wszyscy mamy opuścić park...

 

 

Wieczorna narada na Camp 4. Fot. Ola Przybysz


Zamknięcie rządu amerykańskiego! – tego nikt z nas nie był w stanie przewidzieć, planując wyjazd wspinaczkowy. Bo co polityka ma wspólnego z nami, wspinaczami – żyjącymi w namiotach, odciętymi od cywilizacji dziwakami. Żadne z nas nie wiedziało, co groźnie brzmiące „government shutdown” tak naprawdę znaczy, ale też nikt za bardzo nie przejmował się kryzysem jednego z najpotężniejszych krajów świata. Interesowało nas tylko samolubne pytanie: jak bardzo wpłynie to na zrobienie wybranej przez nas drogi?... Jak na razie wiedzieliśmy, że za kilka dni Camp 4, okoliczne sklepy, hotele i służby ratunkowe przestaną po prostu urzędować i wspinacze nakazem zmuszeni będą opuścić granice parku.


W Camp 4 wybuchła panika, która narastała z każdą godziną. Pierwsi wyjechali turyści, którzy jakimś cudem zdobyli miejsce na tym obleganym przez wspinaczy terenie. Następnie nerwy puściły „wspinaczom zmotoryzowanym”. Ci szybko spakowali się i obrali kierunek na Bishop, Indian Creek albo Utah, mając nadzieję, że tam kryzys do nich nie dotrze. Dzień przed deadlinem pole namiotowe było już o połowę luźniejsze, ale w tych, którzy pozostali na miejscu, duch walki był bardzo silny.

Formowanie opozycji zaczęło się podczas śniadania w dzień poprzedzający zamknięcie. Zainsprowani zapowiedzią filmu o społeczności wspinaczy z Camp 4 z lat 70., kiedy to dochodziło do prawdziwych starć między strażnikami parku a wspinaczami, kupiliśmy w ostatnim niezamkniętym jeszcze sklepie koszulki z hasłem „Go Climb a Rock!” (promocja –20% z okazji zamknięcia rządu :-)). I zamierzaliśmy nie opuszczać okolicy nawet pod groźbą więzienia.
Szczerze mówiąc, wizja przenocowania w yosemickim kiciu bardzo niektórych kręciła. Po południu zawitali na camping strażnicy, ale choć krew w nas była gorąca, do przepychanki nie doszło. Zieloni byli bowiem bardziej przybici sytuacją niż my. Dla nich zamknięcie parku oznaczało przymusowe, bezpłatne wakacje. Dołączyli więc do nas przy popołudniowej herbatce i bardzo przepraszali za zaistniałą sytuację...


Park powoli zaczął pustoszeć. Nasza grupa rebeliantów też z czasem traciła członków i wieczorem jedynymi, którzy stawili się na kolacji, byłam ja, Hood, Sławek Cyndecki (o ironio, przyjechał do parku dzień wcześniej) i grupa trzech Niemek, których „drugie połówki” kilka dni wcześniej wyruszyły zmierzyć się z jedną z największych ścian i do tej pory nie wróciły.
Wielu wspinaczy uciekło na El Capitana, mając nadzieję, że na tak dużej ścianie będą poza zasięgiem polityki. Przewspinanie Salathé czy The Nose wielu zajmuje bowiem nawet do sześciu dni, a tak długi okres dawał realną szansę na poprawę sytuacji.


Plany naszej trójki zmieniały się z godziny na godzinę. Bardzo pociągała mnie wizja wspięcia się do łańcucha Phoenixa, ale fakt, że do tej pory nawet nie dotknęłam żadnej z największych ścian, nie dawał mi spokoju. Zdecydowaliśmy się zaatakować Regular North-West Face na ścianie Half Dome’a.
Plecaki zostawiliśmy w domu znajomego strażnika niedźwiedzi i pod osłoną nocy wybraliśmy się na naszą pierwszą przygodę na naprawdę dużej ścianie...

Historia jednej drogi
Half Dome to naprawdę niesamowita skała. Mimo że El Capitan jest od niej zdecydowanie wyższy, to właśnie ona wywiera często większe wrażenie. Jej kształt inspiruje i przeraża. Wygląda jakby ktoś przeciął wpół wielkie, kamienne wzgórze, przez co jedna ze ścian od samej podstawy jest całkowicie pionowa, a momentami nawet się przewiesza. W odróżnieniu od El Capitana, podczas wspinania na Half Dome'a ma się wrażenie, że wchodzi się na wierzchołek, że zdobywa się całe wzgórze.

Zdobywanie tej ściany jest bardzo angażujące. Na śmiałków planujących zmierzenie się z którąkolwiek z linii czeka nie tylko trudne wspinanie, ale również męczący marsz do podstawy ściany po tak zwanym Death Slab. My, jak na prawdziwych rebeliantów przystało, wyruszyliśmy zdobywać naszą drogę pod osłoną nocy, co skończyło się kilkugodzinnym, bardzo ryzykownym i co gorsza bezowocnym szukaniem początku szlaku przez połóg, w dodatku z nieplanowanym noclegiem. Żeby oszczędzić dźwigania nadmiaru sprzętu, wszyscy położyliśmy się na jednej macie, która po chwili przebiła się i straciła ciśnienie. Rano obudziliśmy się obolali i zmarznięci, choć wciąż jeszcze pełni zapału. Podchodzenie, jak już odnaleźliśmy drogę, szło nam sprawnie, ale nagle, po niecałej godzinie, usłyszeliśmy głośny krzyk z dołu. Ja, przyzwyczajona do turystycznie aktywnego Yosemite, nawet nie zwolniłam kroku.

 

Doszłam do stojącego przede mną Sławka, który z wyraźnym strachem na twarzy stwierdził, że to strażnicy, zobaczyli nas i krzyczą, żeby schodzić. Spojrzałam na dół – rzeczywiście, grupa identycznie ubranych ludzi wydawała się patrzeć na nas przez lornetkę i coś tam wykrzykiwać. Hood przyśpieszył kroku i machaniem ręką namawiał nas, by za nim podążać. Po chwili jednak zwolniliśmy, a gdy zasłonił nas większy krzak, zatrzymaliśmy się na naradę. Sławek miał cykora, Hood z bardzo charakterystycznym dla Nowozenlandczyka „whatever” nie chciał się poddawać i planował uciekać na ścianę. Ja byłam gdzieś pomiędzy. Zdecydowaliśmy się zatrzymać na kilka minut i zobaczyć, co się wydarzy, jednocześnie dając sobie czas na wymyślenie historyjki usprawiedliwiającej nas przed strażnikami. W dole robiło się coraz tłoczniej, momentami wydawało się, że ktoś już podchodzi za nami do góry. Nasz duch walki zaczynał przygasać. Do trzeciej godziny, czyli do czasu, gdy oficjalnie park miał zostać zamknięty, nasza obecność w tej okolicy była jeszcze legalna. Przy odrobinie kreatywności można było wymyślić zgrabną historyjkę, zejść z powrotem i wyjść z sytuacji bez szwanku.
Tak też się stało. Lekko ukrywając się w lasach, przedarliśmy się do domu zaprzyjaźnionego strażnika i, przez resztę dnia okupując werandę, planowaliśmy kolejną próbę ataku.

 

 

Hood i Sławek na Half Domie. Fot. Ola Przybysz


Następnego dnia, po mocno zakłóconej urodzinową biesiadą nocy, wróciliśmy na znienawidzony trek do podstawy ściany. Podobnie jak ostatnio wyszliśmy wieczorem, ale na tyle wcześnie, by dotrzeć pod pierwszy wyciąg bez używania bardzo rzucających się w oczy czołówek. Niestety, lekko przeceniliśmy nasze pobiesiadne moce i całkowita ciemność zapadła w momencie, gdy od ściany oddzielał nas jeszcze jeden trudniej wyglądający, zaporęczowany
wyciąg i łatwiejszy, dwudziestominutowy marsz. Mimo mroku nie zamierzaliśmy się zatrzymywać, bo miejsce, w którym się znajdowaliśmy, nie tylko nie dawało szans na wygodny nocleg, ale było też wyjątkowo wietrzne i bardzo niebezpieczne. Pierwszy po poręczówkach wszedł Hood. Sławek był zaraz po nim i obydwaj mieli wykonać operację wciągania wora, gdy ja, zamarzając, czekałam na dole. Puściłam sobie w komórce melancholijne piosenki Eddiego Veddera, kątem oka obserwując szybko podchodzącego po linie Sławka.


Nagle: KABOOM! Coś superdużego przeleciało obok mojego ramienia i rozbiło się zaraz przy mojej nodze... Na twarz padło kilka kropel wody, dzięki czemu zorientowałam się, że galonowy kanister z wodą nie ciąży już Sławkowi przy uprzęży. Uprzedziłam chłopaków, że idę poszukać resztek kanistra i poprosiłam o chwilę bez zrzucania mi rzeczy na głowę. Zaczęłam przeszukiwać krzaki dokładnie w linii poręczówek, gdy nagle rozległo się znajome mi już KABOOM! Następny galon wody gruchnął o ziemię niewiele powyżej miejsca, w którym stałam, po czym odbił się i uderzył mnie w nogę... Nic się nie stało, ale głośne „k...a” poniosło się echem po całej dolinie. Część wody z butelek udało się uratować, ale cała sytuacja była na tyle ciężka psychicznie, że chłopaki zjechali i zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Debaty na temat próby podwójnego morderstwa zdecydowałam się nie zaczynać.

Późnym rankiem następnego dnia dotarliśmy do ściany Half Dome. Pięknie świecący się w porannym słońcu bolt wyznaczał linię naszej drogi. Otwierający wyciąg za 5.10b przypadł Sławkowi, który sprawnie poradził sobie z pierwszymi metrami wcale niełatwo wyglądającego komina i doszedł do technicznego trawersu, który... całkowicie go przyblokował. Jakby nie było, to jego pierwsza droga w Yosemite... Następny szedł Hood. Sprawnie przedarł się
przez komin i trawers, i do góry rysą w zacięciu. Powoli posuwaliśmy się do przodu. Jakieś trzydzieści metrów nad ziemią rysa zaczęła się jednak zmniejszać i podejrzanie zarastać trawami. W pewnym momencie Hood napiął się, zajęczał i wykonał długi ruch do całkowicie zarośniętej rysy. To nie miało szans powodzenia...

 

Tekst i zdjęcia: Ola Przybysz

 

Całość artykułu znajdziecie w GÓRach nr 233

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com