baner
 
 
 
 
baner
 
2003-12-27
 

Wycieczka na DRUATY

Według pierwotnych planów mieliśmy się wspinać na grani Pre de Bar, lecz północna ściana Les Droites...


Zgrzyt starych drewnianych drzwi schroniska. Ostre, alpejskie powietrze wdziera się w nozdrza. Gęste chmury i padający śnieg nie napawają optymizmem. Dostrzegam jednak kilka gwiazd. Ta mała iskierka nadziei motywuje nas do ataku. Ambitnie, lecz niezbyt zdecydowanie maszerujemy lodowcem Argentiere w kierunku ściany. Niestety, gęsty opad śniegu i coraz silniejszy wiatr nie zamierzają ustąpić. Całemu przedstawieniu towarzyszą jeszcze błyskawice. Po omacku docieramy wreszcie pod północną ścianę Les Droites, siadamy na plecakach i postanawiamy trochę odczekać.
Całe to przedsięwzięcie wydaje się jednak być skazane na niepowodzenie. Nie mija wiele czasu, gdy znowu słyszę ten sam zgrzyt starych drewnianych drzwi schroniska. Nie odzywam się do nikogo. Idę spać. Budzę się około godziny dziesiątej, wyglądam przez okno i ...  nie wierzę.
– Co tam?  – pytanie dobiega z dolnej pryczy, na której leży Tomek. Odpowiadam dość lakonicznie:
– Kurwa, lampa!

***

Tego dnia nie pozostaje nam już nic innego, jak podziwianie wspaniałych alpejskich ścian i korzystanie z promieni słonecznych. Tomek zrobił się na heban, a ja podsmażyłem sobie nos i wzbogaciłem się o kilka piegów.

***

Według pierwotnych planów na początek mieliśmy się wspinać na grani Pre de Bar, lecz północna ściana Les Droites zrobiła na nas tak ogromne wrażenie, że postanowiliśmy od razu uderzyć na coś dużego. Niestety, trudne warunki lodowe panujące w Alpach, spowodowane wyjątkowo suchą zimą sprawiły, że większość nawet standardowych dróg pozamieniało się w mikstowe horrory. Nie mamy zatem zbyt dużego pola manewru. Kierując się radami bardziej doświadczonych alpinistów z Hiszpanii, wybieramy za cel Kuluar Lagarde. Jest to tysiącmetrowy kuluar o trudnościach alpejskich TD.

***

Tej nocy nie mogę spać. Myśli błąkają się gdzieś po suficie pokoju. Jakie przygody przyniesie nam kolejna droga? Nie wyobrażam sobie spędzenia jeszcze jednego dnia w schronisku. Determinacja... niepewność... zabłąkane myśli... sygnał budzika... skradziony sen. Tak nadeszła chwila na kolejne sprawdzenie własnych możliwości. Budzę Tomka i schematycznie wręcz zabieramy się za kolejne czynności: ubieranie, kibel, śniadanie, kawa, kibel, skorupy, stoptuty, jeszcze raz kibel, gore-tex i wreszcie wychodzimy.

***

Rozgwieżdżone niebo świadczy, że dobrą pogodę mamy murowaną. Stabilnym i pewnym krokiem maszerujemy lodowcem w kierunku ściany. Nastroje są znakomite. Pod ścianą wiążemy się liną i trawersujemy lodowiec wzdłuż szczeliny brzeżnej, ponieważ nasza droga startuje dość wysoko w porównaniu z innymi drogami. Już na podejściu czeka nas lód o nachyleniu 50-60 stopni. Szczelinę brzeżną  przekraczamy na wysokości 3000 m n.p.m.
Na razie idziemy z lotną asekuracją, lecz wkrótce dochodzimy pod spiętrzenie kuluaru. Nad naszymi głowami główne trudności lodowe drogi. Na początek lód o nachyleniu 70-80 stopni. Sama radość. Wkręcam śrubę, wbijam siekadła i wołam: POEZJA!!! Dobrym nastrojom towarzyszy znakomita pogoda. Na razie idzie jak po maśle. Wydaje mi się, że poruszamy się dość sprawnie. Wchodzimy teraz do śnieżnego kociołka i nim, w łatwiejszym  terenie, podchodzimy pod dalsze trudności. Będzie tego jeszcze jakieś dwa wyciągi. Początkowo wspinamy się w delikatnym mikście, a kawałek wyżej czeka nas najtrudniejszy fragment drogi (lód 80-90 stopni, czyli szkocka “piątka”).
Mam problemy z założeniem asekuracji. Śruby nie chcą wchodzić w twardy i kruchy lód. Chwila zastanowienia i napieram z przelotem daleko pod nogami. Stępione od tatrzańskiego granitu raki nie chcą stać i chyba trzy razy zawisam na samych dziabach. Gdybym mógł, to wgryzłbym się w ten cholerny lód zębami. Trzeba grzać. Napinam żyłkę w dupie i wychodzę na stanowisko. Wbijam haka, wpinam daisy i łapię oddech. Teraz czeka nas szeroko rozumiane popylanie. Teren jest łatwy, ale do szczytu jeszcze hektar wspinania. Poruszamy się z lotną asekuracją. Czas mamy dobry, lecz odnoszę wrażenie, że nasze tempo stopniowo spada. Wysokość daje się we znaki. Wstyd się przyznać, ale zaczynam liczyć swoje kroki. Dziesięć kroków, dwa oddechy, dziesięć kroków, trzy oddechy, osiem kroków, pięć oddechów, pięć kroków, osiem oddechów i.t.d.
Dzień zbliża się ku końcowi, a ja nic nie mogę na to poradzić. Daję z siebie wszystko i prawie stoję w miejscu. Kilka godzin prawdziwej mordęgi. Dochodzimy wreszcie pod ostatnią mikstową część drogi. Chęć ucieczki przed nadciągającą nocą sprawia, że w zespole następuje mobilizacja. Warunki nie są najlepsze, w ścianie leży dość dużo niezwiązanego śniegu. Na szczęście skała oferuje solidną asekurację.
Nadciągnęła noc. Zakładamy czołówki i walczymy dalej, wyczuwając w kościach, że koniec drogi mamy w zasięgu ręki. Wreszcie po piętnastu godzinach akcji uderza mnie gwałtowny powiew wiatru, stoję na grani. Perspektywy nie są jednak najlepsze. Nie mamy zielonego pojęcia, gdzie jesteśmy. Jest zimno, a my mamy tylko płachtę biwakową. Grań jest tak ostra, że ciężko jest wypatrzyć dobre miejsce na biwak. Zabieramy się za kopanie platformy. Zimny wiatr daje się we znaki. Klarujemy sprzęt i wchodzimy do płachty. Nasza półeczka to miejsce dla półtorej gościa, a nas jest przecież dwóch. Nie ma co narzekać: ciasne, ale własne. Ciężko jest w tych warunkach zmrużyć oko. Co jakiś czas słychać postukiwanie skorup.
– Cholera, odetną mi stopy.
– Która godzina?
– Dopiero dwunasta.
– O kurwa!
– Przesuń się.
– Ale gdzie?
– Zdrętwiała mi noga.
– Która godzina?
Komentarze powoli milkną. Nie pozostaje nam nic innego jak tylko czekać. Dlaczego nie chodzą tu nocne autobusy? Powinniśmy teraz udać się do szatni, wziąć prysznic, przebrać się i pójść na piwo.

***

Nastaje świt. Skostniali próbujemy jakoś wygramolić się z płachty biwakowej. Rozglądamy się  wokoło i czujemy się zupełnie zdezorientowani.
– Jak to jest?
– Dlaczego ciągle widać schronisko w Argentiere?
Okazuje się, że w ferworze walki zboczyliśmy nieco z kursu. Jesteśmy na grani filara. Popełniliśmy też taktyczny błąd na biwaku, wkładając sobie pod tyłki linę. Wygląda teraz jak drut o średnicy dwóch centymetrów. Nie ma mowy o przepuszczeniu jej przez przyrząd. Asekurujemy się z ciała. Ciężko jest wypatrzyć właściwą drogę na szczyt. Płyty na lewo od ostrza filara z niezwiązanym śniegiem wyglądają dość nieciekawie, ale jest to chyba najrozsądniejszy wariant. Bardzo czujnie trawersujemy je krok po kroku, zgrzytając rakami po skale.
Ku naszej radości szczyt jest już bardzo blisko. Słońce świeci i grzeje mocno od samego rana. Nasza lina znowu nadaje się do użytku. Samo wejście na szczyt to bardzo efektowna grań lodowa. Licząc sobie kroki, resztkami sił wchodzimy na pik. Siadamy okrakiem na śnieżnym nawisie i robimy sobie fotki.  Słońce pali moją twarz, boli mnie głowa. Szykujemy się do zjazdów, czas na euforię przyjdzie nieco później.
Zejście z “Druatów” to prawdziwa ekspedycja. Najpierw zjazdy, potem dupo-zjazdy, następnie marsz w kierunku lodowca Leschoux i jeszcze jakieś trzy godziny lodowcami Leschoux i Mer de Glace aż do kolejki na Montenrers. Zgodnie z naszymi obawami ucieka nam ostatni wagonik do Chamonix. Wstępujemy zatem do hotelowej restauracji, aby napić się upragnionej coli z lodem. Nie widzę jednak wolnych miejsc, wszyscy obłapiają nas wzrokiem, jakby zobaczyli dwie sztuki yeti. Pani “X” tłumaczy nam, że to zamknięta impreza. I musimy opuścić lokal. Odpowiadam dość stanowczo:
– Pani czegoś nie rozumie. Wracamy po dwóch dniach wspinaczki i zamierzamy napić się coli z lodem.
Po chwili zamieszania wita nas kierownik lokalu i zaprasza do pomieszczenia obok. Delektujemy się colą, ciasteczkami, zamieniamy parę zdań i “orwłar”. Udajemy się do klimatyzowanej damskiej toalety w celu odbębnienia jeszcze jednego biwaku. Polak potrafi, a raczej Polak musi. Rano budzi nas pracownik kolejki, grzecznie przeprasza i tłumaczy, że musi tu trochę posprzątać. Ogarniamy więc porozwalane wszędzie ciuchy i zaspani wychodzimy. Po miłym geście pana biletera – “friii” – zjeżdżamy wagonikiem do cywilizacji. Maszerujemy ulicami Chamonix, zadzierając do góry nasze spalone nosy. Jesteśmy z nich dumni.

Tekst: Tomasz Polok 

Zdjęcia: Tomasz Szumski

"Góry", nr 12 (115) grudzień 2003

(kg)

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com