baner
 
 
 
 
baner
 
2004-05-30
 

Wspinaczka na zęby smoków (HA-LONG)

Kilkanaście lat od pierwszej wspinaczkowej wyprawy do Ha-Long, kolejne ekipy wyruszają na podbój dziewiczych ścian na Morzu Południowochińskim...


Kilkanaście lat od pierwszej wspinaczkowej wyprawy do Ha-Long, kolejne ekipy wyruszają na podbój dziewiczych ścian na Morzu Południowochińskim. Pierwszy polski team otwiera nowe drogi, ucieka przed piratami i... pewnym szczurem.
Jak wygląda wspinanie prosto z pokładu statku? Jak znaleźć drogę w labiryncie skalnych wysp w północnym Wietnamie?


Już piąty dzień krążymy jak ślepcy po wodach zatoki. Od czasu do czasu zza mgieł wyłaniają się szpiczaste turnie. Niektóre mają nawet po dwieście metrów wysokości. Pojawiają się tylko na moment, by znów zniknąć za gęstą warstwą chmur. W takich chwilach wybiegamy na dziób naszego stateczku, łapiemy lornetkę i szacujemy: "Jaka jest? Czy lita? Jaki kolor? Ile metrów?". Jeżeli skała okazuje się interesująca, zapisujemy namiary z GPS i płyniemy dalej. Jak dzieci cieszymy się z nowych odkryć. Jednak na razie nie rzucamy kotwicy. Jesteśmy ciekawi, co jest dalej, co czeka na nas za rogiem, co kryje kolejna zatoczka. Szukamy najpiękniejszych niezdobytych ścian. Zdarza się, że z lornetką w garści po kilka godzin stoję "przyklejony" do rzeźbionego smoka na dziobie statku. W tej mgle każda ściana wyłania się jak okręt-widmo. Gdy podpływamy bliżej, sternik zwalnia i z napięciem spogląda na wodę. Jest już prawie ciemno, więc włączam moją czołówkę i oświetlam jej powierzchnię. Teraz rozumiem. Właśnie mijamy niebezpieczne podwodne skały, kilka metrów dalej czycha mielizna. A przecież żaden z nas nie chciałby teraz zatonąć - to dopiero rekonesans.

Płyniemy jak we śnie. Czasem mam wrażenie, że kręcimy się w miejscu, że już kiedyś tu byliśmy, ale trudno nie zgubić się w labiryncie 3000 turni. Nasz statek płynie po Zatoce Ha-Long w północnym Wietnamie. UNESCO uznało ją za obiekt światowego dziedzictwa przyrodniczego. Wietnamska legenda opowiada, że jest to miejsce gdzie "smoki zeszły do morza". "Tysiące lat temu, gdy na Ha-Long najechali wojownicy z północy, na ratunek miejscowym ludom ruszyły smoki zesłane przez bogów. Po wielkiej bitwie i zwycięstwie tak upodobały sobie tę krainę, że postanowiły zostać w niej na zawsze. Wkrótce zeszły do morza i zmieniły się w skalne wyspy..." Skierowaliśmy oczy w kierunku najostrzejszych turni zatoki, ciekawe, co o nich mówi legenda? Dla nas wyglądają jak smocze zęby.

Pierwsze znane próby wspinaczki w Ha-long to amerykańska wizyta Sama Lightnera Jr, Todda Skinnera i Jacoba Valdeza w 1991 roku. Ta ekipa pojawiła się tu jeszcze przed zniesieniem embarga nałożonego przez rząd USA i spotkała się z trudną do przeskoczenia biurokracją. Na wspinanie czy nawet na pobyt Amerykanów w tak nietypowych miejscach jak Ha-Long potrzebne było pozwolenie. Masa formalnych przeszkód uniemożliwiała swobodną działalność. "Wietnamczycy byli bardzo podejrzliwi. Nie mogli uwierzyć, że ktoś może przyjeżdżać do Wietnamu, żeby wspinać się po skałach. Dokładnie przeszukali nasz sprzęt i wyglądało to tak, jakby szukali tajniej broni Jamesa Bonda" - wspomina Lightner. W tamtym okresie turystyka właściwie tu nie istniała. Dla niektórych oficjałów Amerykanie wspinający się w Ha-Long byli zapewne zakamuflowanymi agentami CIA .

Kilka lat później Ha-Long eksplorowało jeszcze parę zespołów. Greg Child i Andy Parkin wytyczyli kilka dróg podczas realizacji filmu dla brytyjskiej TV [historię tej wyprawy Child opisuje w wydanej w Polsce książce "Pocztówki znad krawędzi" - przyp. red.]. Todd Skinner z przyjaciółmi wrócił tu w 1996 roku i po raz pierwszy powstało kilka całkowicie przygotowanych sektorów. Po nich pojawiło się już tylko kilka ekip z eksploracyjnymi ambicjami. Wszyscy borykali się z formalnymi trudnościami typowymi dla policyjnego państwa komunistycznego. Niektóre ekipy wytyczyły swoje drogi na wyspach z pełną świadomością, że w tym morskim labiryncie już nikt ich nie odnajdzie.
Mniej więcej w tym samym czasie, jakieś półtora tysiąca kilometrów na południe, odkryto Ray Lay, rajskie skały Tajlandii. Tajowie byli gościnni i mili - nie wymagali pozwoleń na oddychanie. Świat zapomniał o Ha-Long. Nikomu nie chciało się walczyć z wietnamską biurokracją.

To właśnie wtedy w nadmorskiej eksploracji zakochał się Przemek "Shamick" Byszewski. Mieszkał na dzikiej plaży Ton Sai w Tajlandii. Nie było tam jeszcze tłumów ani barów z chłodzonymi shake`ami. Małpy kradły jedzenie z namiotów pierwszych wspinaczy. Przez ostatnie osiem lat "Shamick" eksplorował wiele tajskich sektorów. Stał się ekspertem do spraw asekuracji w wilgotnych nadmorskich rejonach, w miejscach, gdzie nawet tzw. nierdzewna stal nie wytrzymuje próby czasu i po dziesięciu latach rozpada się w pył.

W ubiegłym roku razem stanęliśmy na pokładzie wynajętego okrętu o nazwie Hoang Long. Byszewski, Eliza Kubarska, Przemek Klimek, Kuba Kubiak, Ewa Frątczak i ja - zespół niby spory, ale na ścianach działaliśmy tylko w trzy osoby, zawsze ktoś pozostawał na pokładzie, a Klimek pojawił się dopiero po wyjeździe Shamicka, Ewy i Kuby.

Od początku lat dziewięćdziesiątych w Wietnamie wiele się zmieniło. Oblicze groźnego smoka złagodniało. Dzisiejszy komunizm to już tylko namiastka dawnych porządków. Teraz rząd stawia na zagranicznych turystów. Specjalnie dla nich stworzono nawet oficjalny cennik za usługi. Dziesięciokrotnie wyższy niż dla miejscowych... Nieważne, czy jesteś agentem CIA, jeśli dobrze płacisz...

Aby zwiedzać Ha-Long, trzeba wsiąść na statek. Nawet jeśli ma to być tylko turystyczna wycieczka do kilku znanych grot i wysp. Jednak aby eksplorować ściany, robić nowe drogi, trzeba wynająć statek na dłużej.
- 100 dolarów, taka jest cena za dzień....
- Aż tyle, ale my chcemy pożyczyć na miesiąc...
- 100 dolarów, nie ma dyskusji...

Jedno jest pewne, Wietnamczycy nie znają się na targach. W turystycznym kurorcie Bay Chay chyba nawet nie słyszeli o czymś takim jak targowanie. Cena jest oficjalna i nikt nie śmie jej obniżyć, nawet na stojących dalej, ewidentnie prywatnych stateczkach.
Widmo klęski staje nam przed oczami. W oddali widzimy pierwsze turnie. Wyglądają imponująco. Nasze liny, wiertarki, bolty w końcu cała ekipa, wszyscy gotowi do akcji. Tylko jak tam dopłynąć?

Negocjacje utknęły w martwym punkcie. W normalnych okolicznościach wraz z upływem czasu i po dłuższej wymianie argumentów cena maleje. Tutaj ta znana na całym świecie prawidłowość nie występuje. Marynarze z Bay Chay są nieugięci. Trudno, płyniemy na wyspę Cat Ba, może tam będzie taniej.

Nasze eksploracyjne ambicje zdają się przerastać wyobraźnię miejscowych. Jak to chcecie się wspinać? Po co? Nie chcecie płynąć razem z innym turystami? Nie interesują was szlaki? Tylko niektórzy słyszeli o tym, że w Ha-Long można się wspinać. Jedno jest pewne: tu na pewno nie będziemy czekać w kolejce pod drogą.

Po całym dniu żmudnych rozmów w końcu mamy łódź. Kapitan Dong prawie nie mówi po angielsku. Statek, na który wsiadamy to na co dzień jego dom. Wysadza żonę z dzieckiem na statek sąsiada i jeszcze tej samej nocy wypływamy na zatokę.
- Przez dziesięć dni nie zawijamy do żadnego portu - zapowiadam - płyniemy tam, gdzie pokażę.

Błysk zrozumienia w oczach kapitana działa uspokajająco. Nazywa się Dong i jest wspomagany przez sześćdziesięcioletniego Dzuonga. Dziadek ma twarz pooraną bliznami. Czy to efekt jakiejś choroby, czy może napalmu? Tego się nigdy nie dowiedzieliśmy.

Mijamy kolejne pływające wioski. Domki unoszą się na beczkach lub wielkich bryłach styropianu. Któregoś dnia mijamy szkołę. W bujającym się domku na wodzie odbywa się lekcja. Dzieci siedzą na podłodze... Niektóre rodziny nie mają domów; żyją na połączonych łodziach. Na nich śpią, pracują i jedzą. To cyganie morza, na wodzie spędzają całe życie.
To właśnie tu, w Zatoce Ha-Long w 1964 rozpoczęła się wojna z Ameryką. Cyganie morza wyłowili z wody pierwszego zestrzelonego pilota USA - Everetta Alvareza. Biedak przesiedział w wietnamskim karcerze ponad osiem lat.

Dziś miejscowi wyławiają dla nas ryby i krewetki. Kupujemy od nich beczki wody pitnej i paliwo. W wioskach zaopatrujemy się z pływającego sklepu. Sprzedawczyni podpływa na małej bambusowej łódeczce...

Co rano budzimy się w ustronnych zatoczkach. Statek kołysze się na spokojnej wodzie. Śpimy w namiotach rozbitych na dachu. W środku nie można. W nocy, na pokładzie szaleje wielki szczur. Wynieśliśmy się z jego kwatery zaraz po tym, jak przebiegł komuś po twarzy... "Nie ma problemu, jeżeli mamy szczura, znaczy statek nie tonie" - Dong najwyraźniej nie rozumie, w czym tkwi problem.

Pamięć naszego GPS-a jest już przeładowana danymi o nowych projektach. Turnie są na ogół pionowe, niektóre pokryte malutkimi chwytami na końce palców. Pomarańczowe i szare części skał są lite. Tylko niektóre wyspy nie nadają się do wspinaczki, są zbyt zarośnięte lub kruche. Poza nimi większość ścian wygląda jak marzenie...

Pod koniec rekonesansu do pełnego obrazu wspinania w Ha-Long brakuje nam już tylko największego sektora, jaki powstał dotąd w Zatoce. Szukamy Laughing Dog Wall. Amerykańska ekipa robiła tu nowe drogi w 1996 roku. Paul Piana przesłał mi mailem niedokładną mapkę rejonu. Niestety, odręczne szkice i strzałki naniesione ołówkiem niewiele pomagają. Nikt dotąd nie zebrał namiarów GPS na to miejsce, więc płyniemy na wyczucie. Widoczność słaba, a poza tym... wybucha bunt.

- Dalej nie płynę, już od wczoraj nie wiem, gdzie jesteśmy - słowa Donga nie dodają otuchy.
Dotąd liczyłem na jego orientację w terenie, choć nie używał żadnych map, nie rozumiał, po co nam kompas czy GPS. Teraz okazuje się, że nie używa takich narzędzi nie dlatego, że nie potrzebuje, on po prostu się na nich nie zna. Przez lata pływa po tej zatoce i nie wychyla się poza dwa turystyczne szlaki. Wypłynęliśmy kilka kilometrów w bok i już się gubi. Jestem rozczarowany naszym kapitanem...
- Nie płynę dalej, bo napadną nas piraci...
- Jacy piraci? To jakaś ściema, płyniemy dalej - irytuję się coraz bardziej.
Dong wyjaśnia, że jest na nieznanych wodach i że podobno tędy prowadzi szlak przemytniczy chińskiej mafii... Wracamy. Na szczęście już wkrótce i zupełnie przez przypadek wpływamy prosto na Laughing Dog Wall. Następnego dnia nasza wietnamska załoga zacznie lekcje nawigacji. Na razie rzucamy się na ścianę. Na kilku drogach wiszą nowiutkie bolty, to sprawka francuskiej ekipy. Później dowiedziałem się, że zrobili kilka nowych sektorów i nawet mieli GPS. Szkoda, że nie mieliśmy ich namiarów...

Przez mgłę przebija słońce. Zaczynamy wspinanie na jedną z najwyższych turnii w rejonie znanej turystycznej jaskini Dau Go. Ściana ma 100 m wysokości jest pionowa i nazywa się Luy Tam Biet. Tak naprawdę wypatrzyliśmy ją jeszcze w Ha-Noi na... pocztówce. Jest jedną z najładniejszych ścian regionu. W niższej partii zaczynamy prace nad krótszymi drogami, które prowadzą po wspaniałej pomarańczowej skale. Po jednej z tutejszych "rys" wspinała się wiele lat temu włoska ekipa.

Chcemy poprowadzić drogę środkiem dużej ściany, na sam szczyt turni. Prosto z łódki wspinamy się łatwym terenem przez zarośla, aż do półki, która będzie odtąd naszą bazą wypadową. Razem z "Shamickiem" chcemy obejrzeć skałę z bliska, dlatego najpierw decydujemy się na "jungle wspin" w zarośniętym zacięciu, które prowadzi prawie na sam szczyt turni. Zarośnięta skala jest bardzo ostra, a ciemno-szare ostrza łatwo pękają pod obciążeniem. Kilkadziesiąt metrów nad ziemią przeciskam się przez zarośla, zakładam stanowisko i asekuruję Shamicka. Nagle szarpnięcie. Przemek spada z urwanym kawałkiem skały, przelatując milimetry nad kolczastymi zaroślami. Na szczęście w innych partiach ściany skala jest lepsza.

Bujamy się na linach coraz wyżej nad statkiem. Trwa ubezpieczanie dróg. W jednej z dziupli wysoko nad ziemią znajduję skórę węża. W innym miejscu próbując nowy pasaż odrywam się od ściany razem z "dobrym odciągiem". Niestety, część chwytów na dużej drodze jest bardzo ostra, krawędzie rozcinają palce. Od ich kształtu i stanu moich palców już wkrótce nazwę nową drogę Vampire State Buildnig. Jej trzeci wyciąg jest niesamowity; ciągnie się w nieskończoność, a z każdym zdobytym metrem nasz pływający w dole stateczek maleje.

Pod ścianę podpływamy maleńką łódeczką. Jest pleciona z bambusowych liści. Z daleka wygląda jak mały koszyk. I gdy wrzucamy do niego całe żelastwo - spity, karabinki, wiertarkę i liny - a potem jeszcze wskakują tam trzy lub cztery osoby, to koszyk zaczyna tonąć. W drodze pod ścianę machamy na przemian: wiosłami i plastykowym pojemnikiem do wybierania wody. Na takich samych łódeczkach, ale trochę mniej obciążonych, pływają dzieci z pobliskiej wioski. Zadzierają głowy i do nas machają.

Eliza i "Shamick" kończą spitowanie naszego sektora. Po tej całej pracy nie mogą się już doczekać, szczególnie Eliza wyrywa się do góry i zanim się ktokolwiek zorientował już ma wszystkie pierwsze prowadzenia na swoim koncie.

Wietnamczycy są pod wrażeniem naszych manewrów. Jednak gdy proponuję Duongowi wspólną wspinaczkę, kategorycznie odmawia. Woli bezpieczny pokład. Z każdym dniem Duong i Dzuong są coraz bardziej przyjaźni. Próbujemy razem grać w karty, a Dzuong zabiera się nawet za masaż połamanej wiele lat temu ręki "Shamicka". Tak po prostu, by ulżyć mu w bólu. W geście przyjaźni nasi wietnamscy towarzysze obejmują nas, a nawet łapią za kolana. Czasem stoję na dziobie statku, a Dunong pochodzi zarzuca mi rękę na ramię... Te wylewne gesty przyjaźni początkowo wydają się nam dziwne, ale to przecież inna kultura. Nie możemy wymagać od wietnamskich rybaków, by zachowywali się jak "biznesmeni w czasie przerwy na lunch".

W końcu pojawia się problem. Piraci. Od czasu rekonesansu i "buntu" Duonga, obawiamy się, że ktoś może nas napaść w zaułkach zatoki. Nie jesteśmy jedynymi, którym wyobraźnia podpowiada takie scenariusze. Francuzi nazywali swój nowy sektor "Le Plage des Pirates" (Plaża Piratów), po tym jak zmuszeni byli nocować w nieznanych "groźnych" okolicach...
W przewodnikach turystycznych po Ha-Long pojawiają się ostrzeżenia, że zdarzały się przypadki okradania łodzi. W czasie, gdy turyści kąpią się radośnie w wodzie, do ich statku podpływa szybka motorówka, złodzieje "czyszczą" pokład i uciekają. Duży statek ich nie dogoni. To są bandyci, których się obawiamy. Jednego rodzaju piractwa jednak nie przewidzieliśmy.

Nasi piraci nie mają przepasek na oczach, ani haków zamiast ręki. Wyglądają bardziej oficjalnie. Mają zielone mundury i często się uśmiechają...
- No problem my friend, tourists always safe... - policjanci wskakują na pokład.
- Your captain no good,
- Jak to "no good` - jesteśmy innego zdania...
Zawsze obawialiśmy się, że ktoś w końcu nam przeszkodzi lub że pojawią się biurokratyczne trudności ale, nie że kapitan będzie no good...
- Your captain has no license...
Policjanci nie chcą od nas żadnych pozwoleń, nie ma problemu, możemy się wspinać. Ale najpierw trzeba załatwić sprawę kapitana. Zarzut pod jego adresem wydaje się absurdalny, mimo to musimy mu pomóc. Trzydzieści dolarów później kapitan jest już w porządku.
Od tej chwili unikamy piratów w mundurach. Gdy zapada zmrok, gasimy wszystkie światła na pokładzie.

Przenosimy się do innej zatoczki, blisko starego amerykańskiego sektora Flying Fish Wall. Okoliczne wysepki stoją na kompletnym odludziu. Na jednej z wysp odnajduję trzydziestometrowy filar, który wygląda ciekawie i łatwo. "Jakieś 6b i zrobimy to w dwie godziny" - szacuję. Zaczynamy wspinaczkę. Dolna część skały jest ostra, a droga zaczyna się dynamicznym bulderem. Tego miejsca nie zauważyłem wcześniej, jest sporo trudniej niż myślałem, a wspinaczka oraz instalacja asekuracji trwa aż do następnego dnia. W końcu wytyczamy dwie linie (7c, 7c/c+ - ok. VI.5).

Znów śpimy schowani w jakiejś dzikiej zatoce, okoliczne laguny tętnią życiem. Stada małp biegają gdzieś wysoko po zarośniętych skałach. Do środka niektórych wysp prowadzą tunele, które odsłaniają się tylko podczas odpływów.

Paul Piana pisał mi przed wyjazdem: "Korytarz jest niski. Padnij na kolana i wejdź do środka wyspy". Wszedłem. Prosto z plaży do środka pulsującej życiem laguny. Innym razem wydrążonymi przez morze tunelami wpływamy do jaskiń. Można tam przebywać jedynie podczas odpływu. Przypływ napełnia korytarze aż po sam sufit. Na krawędziach tych okapów wypatrzyliśmy wiele nowych linii pod trudne sportowe drogi. Jednak jedna ekipa nie jest w stanie wykorzystać nieograniczonych możliwości, jakie daje Ha-Long. Mieliśmy za mało spitów, za mało czasu, za mało sił... Po trzech tygodniach nasz czas się kończy. Wracamy do Bay Chay z poczuciem, że wciąż nie znamy zatoki.

Ze szczytów wysokich turni widać to szczególnie dobrze. Labirynt turni Ha-Long ciągnie się aż po horyzont. Na morzu stoją kolejne niezdobyte cele. Potężne wieże lub stropy jaskiń są nietknięte.

Ale Ha-Long nie jest już tylko miejscem dla eksploratorów, drogi wytyczone przez poprzednie ekipy są doskonałymi propozycjami także dla tych wspinaczy, którzy nie lubią czyścić skały i instalować asekuracji. Ekipa francuska i polska zebrały namiary GPS na wszystkie dotąd eksplorowane sektory. Na części starych sektorów została poprawiona asekuracja. Wietnam stał się więc propozycją na lekki przygodowy wyjazd z garścią ekspresów i liną. Musicie już tylko włączyć GPS i wynająć statek. Zęby smoka czekają.

Tekst i zdjęcia: David Kaszlikowski/StudioWspin.com.pl    

"Góry", nr 120, maj 2004 

(kg)

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com