baner
 
 
 
 
baner
 

Trollveggen. Polska ściana - cz. 2

Przekrojowy artykuł pt. "Trollveggen. Polska ściana bez polskiej drogi" ukazał się w 217 numerze GÓR (czerwiec 2012). Niedawne przejście MarcinaYeti Tomaszewskiego i Marka Regana Raganowicza, zainspirowały nas do przypomnienia tego materiału, będącego solidną historią wspinania na mitycznej Ścianie Trolli, pod nieco krótszym, bardziej adekwatnym tytułem. Wszak "polska ściana" doczekała się w tym roku polskiej drogi.

Zapraszamy do przeczytania drugiej części artykułu Jakuba Radziejowskiego.

Redakcja

Trollveggen. Polska ściana cz. 1 

Trollveggen. Polska ściana cz. 3

 


Rok później, chwilę po powtórzeniu Filara Trollryggenu, w dziesięciolecie pierwszego przejścia w dolinie Romsdal pojawili się Polacy. W ramach wyjazdu działały dwa zespoły, męski i kobiecy, mające niezależne plany. Na rozgrzewkę w mieszanym zespole padła Fivaruta, a już trzy dni później Wanda Rutkiewicz i Halina Krüger-Syrokomska – ówcześnie dwie najlepsze polskie alpinistki – wbiły się w osławiony Filar Trolli. Wspinaczka przebiegała bez większych zakłóceń. Obie panie szły sprawnie i trzeciego dnia zameldowały się na szczycie, gdzie czekał na nie pierwszy zdobywca Filara. W ten sposób droga uzyskała pierwsze kobiece przejście, a alpinistki odniosły swój pierwszy głośny, międzynarodowy sukces. Warto przy tym pamiętać, że pierwszym kobiecym alpejskim przejściem obie mogły pochwalić się już rok wcześniej, kiedy wspólnie pokonały wschodnią ścianę Aiguille du Grépon. Jak wiemy, w następnych latach odniosły w różnych zespołach i w różnych g.rach szereg międzynarodowych sukcesów, a wspinaczka na Trollveggen zdaje się być impulsem, który narzucił wybór ścieżki działania w zespołach czysto kobiecych, zarówno w Alpach (Eiger, Matterhorn), jak i w górach wyższych (co potwierdza choćby rok 1975 i udana wyprawa kobieca na Gasherbrumy).



 

Okładka norweskiego tygodnika ze zdjęciem Polek, po pierwszym kobiecym przejściu Filara z archiwum Marianny Kanteckiej-Syrokomskiej / arch. GÓRY


 

Drugi polski zespół obrał sobie inny, dziewiczy cel. Marek Głogoczowski, Maciej Kozłowski i Andrzej Paulo w trakcie dwudniowej wspinaczki przeszli piękny wschodni filar Brudgommen położony dokładnie naprzeciwko, po drugiej stronie cyrku skalnego tworzonego przez szczyty wokół ściany Trolli.

 

***


Już trzy i pół roku później w Romsdal pojawiła się kolejna ekipa, która do Norwegii przywiozła polską specjalność – sztukę zimowego cierpienia. W latach siedemdziesiątych odbyły się cztery polskie zimowe wyprawy do doliny Romsdal, trzy z nich zakończyły się wielkimi sukcesami.

 

Kiedy pierwsi polscy „zimowcy” (Andrzej Dworak, Wojciech Jedliński, Ryszard Kowalewski i Tadeusz Piotrowski) pojawili się w Åndalsnes w marcu 1972 roku, mieli jedynie list polecający do Andre Randeers Heena, ojca wspinania w Romsdal. Nieśmiało zapukali do jego drzwi…

 

Pierwsze spotkanie z państwem Heen okazało się początkiem wspaniałej przyjaźni, która zrodziła się pomiędzy Polakami a symbolem norweskiego alpinizmu i jego uroczą małżonką. Myślę, że równie ważne jak sukcesy, które miały nadejść, jest to, co zrodziło się w tym międzynarodowym towarzystwie. We wszystkich opowiadaniach Tadeusza Piotrowskiego dotyczących wspinaczek w Norwegii można wyczytać ogromny podziw i sympatię dla Arne Randers Heena i wielkie uczucie, jakim darzyli pełną energii i zawsze radosną Bodil, dbającą o ich dobre samopoczucie, pełne brzuchy i komfortowe warunki życia w Romsdal. Podobnie ciepło wspominają Heenów Ryszard Kowalewski i Wojciech Jedliński. Nie było to coś zwyczajnego dla Polaków w latach siedemdziesiątych. Warto pamiętać, że dla naszych alpinistów wyjeżdżających do Europy zwykła puszka coca coli była luksusem, na który nie mogli sobie pozwolić.

 

Wykąpani i nakarmieni, spędzili pierwszą noc w salonie państwa Heen, szczęśliwi, że po długiej podróży nie muszą martwić się o podstawowe sprawy. Kiedy wreszcie gospodarz zaczął rozmowę o ich planach, nieśmiało zaczęli pytać o warunki na Filarze Trollryggen. W ramach odpowiedzi, uzyskali informację o… Fivarucie, która według gospodarza stanowiła bardzo poważny i do tego dziewiczy zimą cel. Droga miała wcześniej dwie próby zimowe, jedną zakończoną tragicznie – śmiercią w lawinie norwesko-szwedzkiego zespołu, drugą angielską, także bezskuteczną, podjętą w 1965 roku. Kiedy mimo to zapytali o szanse i warunki na Filarze, otrzymali zdecydowaną odpowiedź, że zimą jest on niemożliwy do zrobienia. Długość, zalodzenie i trudności sprawiają, że według Heena „droga tej klasy w Romsdal jest nie do przejścia”. Nie da się ukryć, że zmotywowało ich to jeszcze bardziej.

 

Za radą gospodarza, na swój pierwszy cel polska czwórka obrała jednakże właśnie Fivarutę. Zamieszkali na farmie Fiva, należącej do państwa Dahl, dzięki czemu pod drogę pochodzili zaledwie kwadrans. Mimo uprzedzenia o technicznych pułapkach czających się w górnej części ściany, Polacy przygotowali się tylko na jeden biwak.

 

O tym, że czekają ich przygody, przekonali się szybko. Na pierwszym odcinku drogi poruszali się bez asekuracji. W pewnym momencie idący szybko Ryszard Kowalewski, w wyniku odnawiającej się co jakiś czas kontuzji, potknął się i spadł. Pięć metrów niżej złapał go Tadeusz Piotrowski, równie przestraszony, co zaskoczony tym, że kolega wpada mu w ręce niczym panna młoda… Wojciech Jedliński i Andrzej Dworzak długo ściskali cudownie uratowanych partnerów.

 

Szybkie tempo w pierwszej części ściany – mimo wspomnianych przygód – sprawiło, że nastroje na biwaku były bardzo optymistyczne. Niestety, kolejnego dnia okazało się, że komin wyjściowy to już nie zabawa, jaką mieli dotychczas. A kolejne trzy dni w ścianie o pustych brzuchach przekonały ich, że wspinanie w Romsdal to nie przelewki. Doświadczeni przecież zimą, dopiero tutaj pierwszy raz wspinali się w tak stromym i twardym lodzie, w którym nie bardzo mogli założyć asekurację. Najtrudniejszy wyciąg lodowy zajął im popołudnie trzeciego i poranek czwartego dnia…



 

Wspinaczka polskim wariantem na Fivarucie; fot. Wojciech Jedliński / arch. GÓRY

 

 

Co więcej, uciekając przed wyglądającym z dołu groźnie kominem, Polacy zrobili bardzo trudny własny wariant, częściowo korzystając z techniki sztucznych ułatwień. Z właściwą drogą połączyli się ponownie dopiero w wyjściowym żlebie. Okazało się, że „rozgrzewkowa” droga, którą miała być Fivaruta, sprawiła im naprawdę dużo problemów.

 

Gdy zeszli na drugą stronę okazało się, że przed dwudziestokilometrowym marszem doliną Isterdal, uratowali ich… oczywiście państwo Heen, wysyłając po nich samochód… Pierwsze zimowe przejście Fivaruty stało się faktem. Była to jednoczenie pierwsza duża droga w Romsdal pokonana zimą.

 

To, co zaskoczyło Polaków w Norwegii, poza fantastycznym przyjęciem i przyjaźnią z Heenami, to silne zainteresowanie mediów ich wspinaczkami. Nie byli dotąd przyzwyczajeni, by ktokolwiek poza mediami alpinistycznymi przeprowadzał z nimi wywiady, publikował w ogólnokrajowej prasie duże artykuły ze zdjęciami, realizował audycje radiowe i telewizyjne. Było to miłe, ale bardzo zaskakujące.



W salonie państwa Heen. Polacy w towarzystwie gospodarza; fot. arch. Ryszard Kowalewski / arch. GÓRY


 

Po kilku dniach spędzonych na rodzinnych spotkaniach z Heenami, podczas których Bodil dbała o odpowiedni wikt młodych alpinistów, a także po jednodniowej wspinaczce odbytej wspólnie z gospodarzami na Store Trolltind, przyszedł wreszcie czas na główny cel wyjazdu, próbę pierwszego zimowego przejścia Filara Trollryggen.

 

Tym razem polska czwórka przygotowała się bardziej kompleksowo. Zapasy paliwa i jedzenia na osiem dni świadczyły o tym, że celu nie lekceważyli. Pierwsza część ściany to głównie trawersy, które znacznie spowolniły przejście. Głęboki śnieg przemieszany z trudnym lodem oraz specyfika terenu sprawiły, że dolne fragmenty pokonali aż w cztery dni, zamiast planowanych dwóch. Jednak główne trudności, mimo przygód na biwakach i podczas akcji (wywracające się kuchenki, zupa w śpiworze, zrzucona lina, zmęczenie, ciężkie plecaki, wypadające haki i krótkie odpadnięcia, trudne płyty i pola lodowe czy załamanie pogody), udało im się pokonać dwa razy szybciej niż zakładali. W efekcie ósmego dnia, już po zmierzchu, zespół znalazł się za przełamaniem krawędzi ściany. Padła, jak oceniła Europa, najdłuższa z pokonanych dotąd zimą dróg. Filar spełnionych marzeń.

 

Kto nie czytał, niech zajrzy do opowiadania Tadeusza Piotrowskiego. 



 

Ryszard Kowalewski, Andrzej Dworak i Wojtek Jedliński podczas wspinaczki Filarem Trollryggen;  fot. Tadeusz Piotrowski, arch. Ryszarda Kowalewskiego / arch. GÓRY

 

 

* * *

 

W lecie 1972 roku wspomniany wcześniej Ed Ward-Drummond wrócił na Trollveggen, tym razem z Hugh Drummondem. Jako że plan pierwszego powtórzenia Drogi Francuskiej był już nieaktualny, obaj wbili się w ścianę pomiędzy Direttissimą a Rimmon Route. Wspinaczkę zaplanowali na dwanaście dni. Ze ściany wyszli po dwudziestu. Przyczyną opóźnienia była fatalna pogoda, blisko tydzień alpiniści walczyli w deszczowo-śnieżnych warunkach. Mimo racjonowania żywności, ostatnie trzy dni wspinali się o pustych żołądkach, a krawędź ściany osiągnęli poważnie wychłodzeni i osłabieni. Efektem ich wspinaczki był jeden z najtrudniejszych (A4+), o ile nie najtrudniejszy big wall świata. Już drugi na tej ścianie… Pierwsze przejście zimowe Arch Walla (bo taką nazwę nosi ta linia), ponad dwadzieścia lat później (przez polski zespół), będzie jednym z najważniejszych osiągnięć zimowych w Europie.

 

W lecie 1973 roku do Romsdal przyjechała wyprawa czesko-słowacka. Ich łupem padły trzy nowe drogi, między innymi dwie na Nordre Trolltind (pokonanej po raz pierwszy wcześniej, jeszcze w 1966 roku). Była to pierwsza poza polskimi – wizyta alpinistów zza żelaznej kurtyny. Niestety, w trakcie jednej ze wspinaczek, przy próbie powtórzenia Filara Trolli, odpadł i zginął cały pięcioosobowy zespół…

 

* * *

 

W marcu 1974 roku Ryszard Kowalewski i Tadeusz Piotrowski pojawili się w Romsdal ponownie, tym razem w towarzystwie trzech innych znakomitych wspinaczy – Kazimierza Głazka, Marka Kęsickiego i Wojciecha Kurtyki.

 

Na miejscu okazało się, że tym razem nie są jedyni w rejonie. Także i inni wspinacze z Tatr – Czesi i Słowacy postanowili spróbować swych sił w Norwegii. Jak pisze Piotrowski, był to dowód na to, że dwa lata wcześniej Polacy nie pomylili się i decyzja, by rozpocząć zimowy alpinizm właśnie tak, była trafna i ustanowiła naturalny cel dla wspinaczy, którzy na eksplorację alpejską z różnych przyczyn się „spóźnili”. Plany Polaków były tym razem jeszcze bardziej ambitne – Droga Francuska, czyli Direttissima Trollveggen… 

 

Podobnie jak poprzednim razem, nasi szybko poczuli się w Norwegii jak w domu, ponownie dzięki Heenom. Tym razem o zaplecze medialne zadbał nie tylko gospodarz, ale także Janina Januszewska-Skreiberg, przedstawicielka Polonii zamieszkałej w Oslo. Alpiniści udzielili dziesiątków wywiadów różnym serwisom, wielokrotnie odpowiadając na te same pytania. Niektóre artykuły były im życzliwe, inne pytały o to, kto poniesie koszty akcji ratunkowej.

 

Tym razem pogoda niestety nie była tak dobra i pierwsze dni Polacy spędzili głównie na przyjmowaniu wizyt dziennikarzy oraz transporcie sprzętu pod ścianę. Po tym jak pogoda trochę się poprawiła, zaczęli poręczować dolną część drogi. Przygotowani byli na osiemnaście dni akcji. Przez tyle mniej więcej czasu latem 1967 roku otwierali drogę Francuzi. Kiedy nie dało się już wymyślić żadnej mądrej odpowiedzi na pytania odwiedzających ich codziennie norweskich i szwedzkich dziennikarzy, 7 marca weszli w ścianę.



 Ekspozycja na Drodze Francuskiej; fot. arch. D. Piotrowska / arch. GÓRY


 

Logistyka wspinaczki była iście himalajska. Każdego dnia prowadząca dwójka miała za zadanie wspinać się i zawieszać liny poręczowe, pozostała trójka miała w tym samym czasie przenosić trzysta kilogramów lin, sprzętu biwakowego, paliwa i jedzenia w górę po poręczówkach. Szybko okazało się, że transport dziesięciu plecaków (które nazwali „mułami”) to wyzwanie nie mniejsze niż sama wspinaczka. Co kilka dni, kiedy tylko pokonany został kolejny odcinek pionowej ściany, zadaniem zespołu transportowego było przeniesienie sprzętu wyżej, na półkę, na której możliwe było rozbicie dwóch namiotów – mieli cztery takie miejsca biwakowe na całej 1200-metrowej drodze.

 

Podobnie jak dwa lata wcześniej, wspinaczka była ciężka i często, ze względu na ogólny opis linii, Polacy zmuszeni byli szukać drogi, robiąc od czasu do czasu nowe warianty, szczególnie w górnej części ściany. W odróżnieniu jednak od przejść z 1972 roku, Droga Francuska miała charakter typowo bigwallowy, była pionowa, przetykana okapami i przewieszonymi odcinkami skały.

 

Kiedy po raz pierwszy zespół przygotowywał się do przeniesienia bazy, podczas wieczornego gotowania nastąpił wypadek. Przez nieuwagę wybuchła butla z gazem i Kazimierz Głazek doznał poważnych oparzeń, a jego śpiwór i jeden z namiotów spaliły się. Nie było innego wyjścia, trzeba było zjechać z rannym i kontynuować przejście w zespole czteroosobowym. Tak też się stało.

 

Alpiniści mieli ze sobą radio, dzięki któremu pozostawali w kontakcie z Heenami. To, co ich zaskoczyło tym razem jeszcze bardziej, to nie tylko tłumy widzów na parkingu w Romsdal, ale także latający helikopter z dziennikarzami i fotoreporterami robiącymi zdjęcia dokumentujące ich progres w ścianie. Gazety codzienne, nie tylko norweskie, ale i szwedzkie każdego dnia donosiły o postępach polskiego zespołu… Na ten „sportowy sposób relacji” oraz na widok fotoreporterów w helikopterze Polacy nie byli przygotowani…

 

Każdy poprzedni dzień zlewał się z następnym. To ciężka zespołowa praca, bardzo trudna technicznie wspinaczka, skała albo zbyt krucha, albo zbyt lita, by wbić haka. Transport ciężkich plecaków, klinujących się pod okapami. Gigantyczne zmęczenie i zimno. Kiedy dwunastego dnia wspinaczki Polacy oznajmili przez radio Heenowi, że nazajutrz skończą drogę, ten miał ich podobno prosić o jeden, dwa dni zwłoki – dziennikarze bardzo chcieli przywitać ich na szczycie, ale wszyscy myśleli, że dotarcie do wierzchołka zajmie im więcej czasu, więc na dwa dni wynieśli się z doliny… Polacy nie mieli już jednak sił, by tkwić w ścianie. O poranku zrzucili niepotrzebny sprzęt biwakowy i nadmiar lin i trzynastego dnia wspinaczki, zbyt zmęczeni, by się cieszyć, już po zmroku osiągnęli krawędź ściany. Byli bardziej samotni niż podczas akcji… Czas na radość miał przyjść później.

 

W Europie przejście to uznano za najlepsze w sezonie zimowym 1974 roku. Także i ten sukces niezwykle żywo opisał Tadeusz Piotrowski. Zachęcam do lektury „Direttissimy”.



 

Półka biwakowa na Drodze Francuskiejfot. arch. D. Piotrowska / arch. GÓRY

 

 

* * *

 

Jak już wspomniałem, tej samej zimy, równolegle z Polakami, działała spora wyprawa czesko-słowacka (czy też, według ówczesnej nomenklatury: czechosłowacka…). Jej dorobek był także niebagatelny i gdyby nie sukces Polaków, przyćmiłby inne osiągnięcia alpejskie zimy 1974 roku. Taternicy czescy i słowaccy w różnych ekipach dokonali trzech świetnych przejść. Zespół składający się ze znanych tatrzańskich nazwisk (Daniel Bakoš, Michael Orolin, Vladimir Petrik, Jaromir Soldan) otworzył nową wielką drogę Filarem Trollryggen, na lewo od drogi z 1958 roku. Tę, prawdopodobnie dotąd niepowtórzoną linię, nazwali Memory Route – rzecz jasna na pamiątkę zespołu, który zginął tam latem 1973 roku. Drugi czteroosobowy zespół dokonał dwóch pierwszych zimowych powtórzeń: wschodniego filara Breitind oraz wschodniego filara Söndre Trolltind (Semletind). Powstała też nowa droga na Hornaksli.

 

Tej samej zimy podjęta została nieudana próba na Drodze Angielskiej. Jednak już dwa lata później (1976) wraca do Romsdal kolejny pięcioosobowy zespół czesko-słowacki, w skład którego wchodzili między innymi Josef Rakončaj i Miroslav Šmid, by w sprawnej, jedenastodniowej wspinaczce dokonać pierwszego zimowego przejścia Rimmon Route. Kolejny duży sukces ekipy z Tatr.


(...)


Trollveggen. Polska ściana cz. 1 

Trollveggen. Polska ściana cz. 3


KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com