baner
 
 
 
 
baner
 
2017-04-18
 

Skitury w Górach Skalistych

Góry Skaliste - Rocky Mountains, to ogromne pasmo górskie ciągnące się od granicy Montany w Stanach Zjednoczonych aż po Alaskę, są częścią pasma Kordylierów. Dla wielu osób to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Cztery obszary tego pasma zostały wciągnięte na listę UNESCO, a ponadto w pobliżu Lake Louis znajduje się największy lodowiec (poza lodowcami na kręgach polarnych). Najwyższy szczyt pasma to Mount Elbert (4401 m n.p.m.) znajdujący się w amerykańskim stanie Kolorado, a z kolei najwyższy szczyt w kanadyjskiej części gór to Mount Robson (3954 m n.p.m.).


Łańcuch Gór Skalistych w Kanadzie ma długość 850 km i przebiega wzdłuż granicy administracyjnej prowincji Alberta i Brytyjska Kolumbia. Canadian Rockies to młode góry -  ukształtowały się jakieś 65 do 100 milionów lat temu. Ich szczyty to ogromne baszty - skalne twierdze z poszarpanymi graniami. Częste są tu gładkie, pionowe ściany skalne o deniwelacji 1,5-2 kilometrów. Pomiędzy wierzchołkami, w głębokich polodowcowych dolinach mienią się turkusową wodą niesamowicie piękne jeziora. Ja dostałam szansę poobcować z tym pięknym miejscem zimą.

 

Zapraszam do świata ski-tourow, puchu, gór i syropu klonowego...

 

To był długo wyczekiwany wyjazd, który był prezentem urodzinowym. Od razu wiedziałam, że to będzie coś niezapomnianego i chciałam się do niego jak najlepiej przygotować.  Oprócz tego, że samo miejsce wydawało się niesamowite to miał to być powrót do wyjazdów outdoorowych, które trochę odstawiłam na bok w momencie gdy biegi górskie zdominowały mój wolny czas i pochłaniały cały budżet domowy.

 

Jak to bywa przed wyjazdami i u mnie zrobiło się nerwowo pomimo, że większość rzeczy miałam przygotowane i dopięte na przysłowiowy ostatni guzik. Ale wiadomo - dodatkowe szkolenie w pracy, awaria pralki i zalanie sąsiadów, trzeba było szybko gasić pożary. W końcu nastała godzina zero i niemal z marszu stawiłam się na lotnisko. Trasa: Kraków-Amsterdam-Calgary, skład: Adam, Maciek, Michał i ja – gotowi do działania, ruszamy!

W trakcie ośmiu godzin lotu za ocean spoglądamy za okno samolotu, pod nami rozpościerają się niesamowite widoki na Grenlanandię, góry lodowe i wielkie zaśnieżone obszary północnej Kanady. 

W końcu jest Calgary  - miasto Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 1988 roku – dość zaskakujące, bo wokół jest płasko i szaro, ani śladu śniegu. Góry, które niedaleko stąd gwałtownie przechodzą w równinę schowały się gdzieś w chmurach.

Pożyczamy samochód, ruszamy i na szczęście niedługo pojawiają się gdzieś we mgle niesamowite ściany. Jest ich tak dużo, że nie wiadomo w którą stronę patrzyć!

 

Pierwszą noc spędzamy w Lake Louise, gdzie wieczorem jeszcze udało się zrobić krótki rozruch nad jeziorem. Rano pobudka o 5.00, szybkie śniadanie i ruszamy przez miejscowość Golden na Rogers Pass - kultowe miejsce ski tourowe. Po drodze spotykamy się z mieszkającym w Golden Russellem, z którym umówiliśmy się przez polskich znajomych na ten dzień. 

Na Rogers Pass rejestrujemy się w biurze Glacier National Park, umieszczamy identyfikatory za szybą i rozstawiamy auta nasze i Russela na dwóch różnych parkingach. Ruszamy w górę Loop Valley by przejść przez przełęcz i zjechać doliną Asulkan.

Ekscytacja pomaga zapomnieć o zmęczeniu podróżą i 8 godzinach różnicy czasu. Pogoda jest idealna, fantastyczny las pachnie żywicą, a gdy wychodzimy ponad linię drzew stajemy powaleni widokiem szczytów, lodowców i przede wszystkim falujących olbrzymich przestrzeni nietkniętego śniegu.

Po czterech godzinach dochodzimy na 2900 m na przełęcz pod The Dome. Russell jest zdziwiony tempem naszej ekipy. Żartuje, że pewnie mamy taką moc po wódce, którą pijemy w Polsce (niezłą mamy tu opinie ;))

Z przełęczy następuje nasz pierwszy bardzo długi zjazd w Kanadzie. Cieszymy się jak dzieci każdym skrętem w świeżym, dziewiczym śniegu. Nie możemy się nadziwić przestrzenią i krajobrazem. A wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze przecież co nas czeka w kolejne dni. 

Następny dzień w Golden okazał się deszczowy wiec wykorzystaliśmy go na lokalne zwiedzanie oraz krótką wycieczkę biegową po okolicznych szlakach. Przydał się taki luźniejszy moment, bo zmęczenie podróżą i zmianą czasu dopiero wtedy nas dopadło.



 

Niedziela czyli zaczynamy docelową przygodę z kanadyjskimi górami. 

 

Na ten czekaliśmy z niecierpliwością. - Icefall Lodge wita :).

 

Tutaj kilka słów wyjaśnienia: Jednym z ulubionych sposobów Kanadyjczyków na ski tury są wyjazdy na tydzień do tzw backcountry lodge – schronisk położonych w odległych dolinach. Odległych na tyle, że nikt spoza schroniska tam nie dociera. Takich lodge’y jest wiele, mieszczą zazwyczaj od kilku do kilkunastu osób. Icefall Lodge polecił nam amerykański znajomy, który był tam wcześniej dwukrotnie. Główne schronisko położone jest na granicy lasu, na wysokości 1900 m npm, obok znajduje się drugi mniejszy budynek + sauna z prysznicem. Łącznie mieści się tam do 18 osób. Do asfaltu jest około 60 km. W zależności od warunków pogodowych z tego miejsca można wybierać jazdę na nartach w dół po lesie lub można się wybierać na ski-tury w górę, w potężny pokryty lodowcami alpejski teren ze szczytami wznoszącymi się dobrze ponad 3000 mnpm. Całość zaplecza noclegowego należącego do Icefall Lodge uzupełniają dwa wysokie satelitarne schrony odległe o 5-6 h na nartach od głównej siedziby. Cały obszar jest olbrzymi, nie do przechodzenia. Świeże śniegi gwarantowane – w ostatnim sezonie suma opadów przekroczyła 10 m! 

 

Dojeżdżamy na miejsce spotkania, gdzie już jest kilka osób pomimo, że jesteśmy dużo wcześniej. Od razu jesteśmy proszeni na WAGĘ :) Ważą  każdego, najpierw razem z bagażem, później samego człowieka w butach narciarskich. Bagaż można było mieć max 20 kg + siebie, ja miałam 22 kg i od razu notujący wszystko Lars mówi mi, że mam za dużo kilogramów w bagażu. Argumentuję, że może bagaż za ciężki, ale za to ja chyba ważę mniej niż inni. To było trudne do odparcia przez chłopa prawie 2 metrowego o posturze kanadyjskiego drwala. Wszyscy się śmieją, a Larsowi nie pozostaje nic innego jak  puścić mnie ze wszystkim co sobie przygotowałam. 

Po co to ważenie? Do Icefall Lodge można dostać się tylko helikopterem, który jak wiadomo może zabrać określony ładunek. 




Odprawieni, czekamy na lot... Helikopter przylatuje, emocje rosną, wsiadamy, lecimy i już po kilku minutach lotu odsłaniają się ośnieżone góry, wielkie doliny i zaczyna do nas docierać ze zbliżamy się do świata gdzie przez kilka dni nie będzie dostępu do telefonu, internetu, bieżącej wody, nie wiemy do końca jak to wszystko będzie wyglądało, ale wiemy, ze śniegu brakować nam nie będzie :) 

W trakcie lotu na chwilę musimy wylądować gdzieś w środku gór, żeby poczekać na lepszą widoczność. Jednak problemy są przejściowe i po kwadransie kontynuujemy podróż.

Na miejscu szybko się wypakowujemy, wita nas Bianca, z którą robimy od razu robimy szybkie przypominające ćwiczenia lawinowe, a potem pierwszą krótką wycieczkę. Mamy piękna pogodę, zaliczamy pierwsze 600 m do góry i tyle samo zjazdu w puchu. Już jesteśmy szczęśliwi, że tu jesteśmy i zapominamy o całym świecie, zaczynają liczyć się tylko narty. 

Kolejny dzień to pierwsza dłuższa wycieczka. Bianca chyba próbuje pokazać kto tu rządzi i pierwsza przerwę robi po 2 godzinach podejścia. Nie wie jeszcze, że trafiła na mocne towarzystwo.

W trakcie wycieczki zaliczyliśmy łącznie 3 podejścia i 3 długie zjazdy, jeden w żlebie... To chyba miał być przy okazji mały test przed wycieczką na Icefall Peak. 

1 | 2 |
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com