Darek, który od dłuższego czasu mieszka w Boulder w Colorado, przez swoich polskich i amerykańskich przyjaciół i partnerów od liny postrzegany jest jako osoba niezwykle pozytywna. I taki jest też ten wywiad: niebanalny, pełen humoru i ciekawych smaczków historycznych.
Oczywiście zachęcamy również do przeczytania głównej części wywiadu w
GÓRACH.
ZDRADZISZ NAM POWÓD DECYZJI WYJAZDU DO STANÓW?
Po raz pierwszy pojechałem do Stanów na dłużej w 1994 roku. Po tym wyjeździe, kiedy wróciłem do Krakowa, mówiłem wszystkim, że tak mocno czuję się Europejczykiem, że nie byłbym w stanie żyć w Stanach. I proszę jak wyszło. Nie należy się nigdy zarzekać co do swojego losu. Chciałem, jak każdy wspinacz, podróżować i wspinać się w odległych i pięknych ogrodach skalnych i myślę, że mogłem wylądować w jakimkolwiek miejscu na świecie, niekoniecznie w Kolorado.
Darek na szczycie Black Canyon. Fot. arch. Darek Król
Skończyłem w Polsce romanistykę, mówiłem kilkoma językami, zapowiadało się, że mogę osiąść we Francji lub w Hiszpanii. We Francji poznałem dziewczynę, Polkę, ale okazało się, że jest z urodzenia Amerykanką. Kiedy została moją żoną, mieliśmy dość spontaniczny pomysł, żeby pojechać do Stanów na rok, podciągnąć nasz język angielski i przeżyć klasyczny amerykański sen o „climbing road trip”. W 1997 roku postanowiliśmy ten sen zrealizować. Z tą małą różnicą, że mieliśmy ze sobą małe dziecko, a włóczęgostwo samochodowe było na tyle uciążliwe, że jak tylko zobaczyliśmy Góry Skaliste, to od razu osiedliśmy u ich podnóża.
GDZIE WYLĄDOWAŁEŚ?
Traf chciał, że przyjechaliśmy na początek do najbardziej „europejskiego” miasta w Stanach. A zarazem największego skupiska wspinaczy na świecie w jednym mieście, per capita. Jak zobaczyłem, że nad miastem „stoją” skalne ściany Flatirons i wokół jest taka masa wspinania, to odechciało mi się życia w samochodzie. Boulder stało się przez pierwsze lata naszą bazą wypadową na całą górzystą część Ameryki. Okazało się też, że życie tu jest niezwykle proste, zupełnie bez utrudnień i wyzwań, znanych nam wtedy z Europy. Nasze roczne wakacje przedłużaliśmy o kolejne lata. I ciągle tu jesteśmy.
Do tej pory czujemy się jak na wakacjach, mimo że pracujemy i mamy tu jakieś zobowiązania. Przyznam, że cała ta emigracja była dla mnie zaskoczeniem, bo Ameryki szczególnie nie lubiłem. Mieliśmy bilety powrotne i myślałem, że jako zagorzały Europejczyk nie będę w stanie się przystosować do tej właśnie kultury.
Oceniając ten wyjazd teraz, z perspektywy czasu widzę, że mieliśmy w sobie szaleństwo poddania się nurtowi losu i daliśmy się nieść w totalne nieznane tylko po to, by odkryć swoją własną legendę – parafrazując Paulo Coelho. Już dawno ktoś mi wytknął, że musiałem nauczyć się francuskiego w Lublinie, wspinania w Tatrach, że musiałem obijać drogi w Podlesicach i zamieszkać w Paryżu tylko po to, żebym mógł teraz co weekend uprawiać najdziwniejszą wersję wspinania w Rifle Canyon i móc zamawiać świeże croissanty w piekarni... po angielsku.
A JAK WYGLĄDAŁO POŻEGNANIE Z POLSKĄ?
Kaprys Bogów VI.5+ w wykonaniu Darka. Fot. arch. Darek Król
Na trzy dni przed wyjazdem pojechałem jeszcze sam do Doliny Będkowskiej, żeby obić nową drogę – stary niedokończony projekt Piotrka Dawida Dawidowicza na Cmentarzysku (wiem, że droga jest zrobiona, ale nie znam szczegółów). Przeżyłem wtedy dość magiczną chwilę z samym sobą, przedzierając się przez bukowy las i szukając zjazdu. Dotarło do mnie, że może to być ostatni raz, kiedy wbijam ringi w Polsce i że może nie będzie mi już dane się wspiąć po tej drodze ani po żadnej innej w Polsce.
BYŁEŚ ORGANIZATOREM PIONIERSKICH ZAWODÓW WSPINACZKOWYCH NA KORONIE. POPROSZĘ O GARŚĆ WSPOMNIEŃ: SKĄD SIĘ WZIĄŁ POMYSŁ, CO WYMYŚLALIŚCIE SAMI, A Z JAKICH WZORCÓW KORZYSTALIŚCIE?
Wspomnienie tych dawnych zawodów na Koronie jest dla mnie jedyne w swoim rodzaju. Zwłaszcza dlatego, że zawody były dla mnie zawsze raczej towarzyskim spotkaniem wspinaczy, niż wyzwaniem sportowym. I dopóki odbywały się one w skałach, byłem żywotnie zainteresowany. Będąc w duszy „taternikiem”, nie byłem specjalnym zwolennikiem zawodów na panelu i długo nie mogłem się przystosować do pojęcia „urban climber”. Wystartowałem, co prawda, w kilku zawodach na panelu, ale raczej z udręką niż z ekstazą. Wziąłem też udział w pierwszych zawodach na oryginalnej ścianie Korony – tej, której pomysł zrealizował Andrzej Marcisz, ale zwaliłem się wtedy nisko, jak większość zawodników. Po tym doświadczeniu nie sądziłem, że jeszcze kiedyś wystartuję w zawodach. A już zupełnie nie myślałem, że będę zawody na panelu organizował. Pewnego dnia Andrzej zaskoczył nas swoją rezygnacją z prezesury sekcji wspinaczkowej na Koronie.
Mieliśmy więc nadzwyczajne zebranie w „Piwnicy”, gdzie trzeba było szybko wybrać nowego prezesa. Ja miałem wtedy swoją knajpkę z krepami francuskimi, dokładnie naprzeciwko budynku Korony i ładowałem codziennie, bo miałem blisko. Przybiegłem z tej knajpy na zebranie i chyba musiałem gadać najwięcej, bo zostałem wybrany nowym prezesem. Z tym wyborem – niejako dziedzicznie – przeszedł na mnie ból porodowy: trzeba było spłodzić zawody. W grafiku PZA mieliśmy zobowiązanie organizacji finału Pucharu Polski i po prostu musieliśmy to zrobić. Spadło więc to na mnie nieoczekiwanie. Musieliśmy w kilka osób wyskoczyć z uprzęży i zapięliśmy się w kierat organizacji imprezy.
Nie mieliśmy pojęcia jakie to będzie trudne, ale uznaliśmy, że jak mamy już robić te zawody, to przebijamy wszystko, co ludzkość w Krakowie znała. Widzieliśmy na video zawody Pucharu Świata i to było może jakimś naszym znakiem drogowym do celu. Poza małymi dotacjami z PZA, nie mieliśmy kasy na to, żeby się rozbisurmanić z wielkimi pomysłami. Nie mieliśmy też żadnego doświadczenia. Ale musieliśmy chyba mieć ten błysk ciupagi w oczach, skoro udało nam się robić zawody z takim rozmachem. Teraz myślę, że sukcesy osiągnęliśmy dzięki temu, że zaczęło się to wszystko od prostego faktu, że byliśmy dobrymi kumplami. Nie robiliśmy zawodów dla komercyjnego sukcesu, ale mieliśmy przy tym niezły ubaw. To był po prostu niezwykły przepływ wielu pozytywnych energii. I – o ironio – zawody na panelu, to coś, z czego mogę teraz być dumny.
Pamiętna impreza po zawodach w 1993 roku. Od lewej Stoją: Mirek Wilczyński, Piotr "Gason" Gaś, Krzysztof "Gienek" Zieliński (fioletowo-jaskrawa kurtka),za Krzysztofem Zielińskim niezydentyfikowana osoba, Adrian Gebel (czarny sweter), Sławek "Rakieta" Rokita (za Gebelem), Wojtek "Mysza Slowakiewicz", Anita Król (żona Darka), Łukasz Klaś, Ryszard "Rysiaczek" Emilewicz, Simon z Kanady, Piotr "Szalony" Korczak, Grzegorz Hajny,Tomasz "Uśmiech" Samitowski. Fot. arch. Darek Król
A CZEGO CI NAJBARDZIEJ BRAKOWAŁO?
Najbardziej brakowało mi ludzi. Tych, z którymi przez lata narastały więzi i tworzyły się wspólne cele życiowe. Emigracja jest specyficznym wyzwaniem, bo jest to pewne skazanie się na izolację. W mojej głowie nie emigrowałem, tylko pojechałem się wspinać do dużego kraju z masą dobrego kamienia, więc myślałem, że wszystko jest w porządku.
Ale w końcu musiałem sam przed sobą przyznać, że przyjaciół z Polski brakuje mi bardziej niż polskiej kiełbasy i ruskich pierogów. W zasięgu jednej lub najwyżej paru godzin jazdy od mojego domu są tu w Kolorado ściany, przy których ściany tatrzańskie wydają się małe, ale atmosfery polskich dolin i schronisk tutaj nie odnalazłem. Tego mi brakuje. Tu wsiadam po prostu w samochód, robię drogę, zbiegam, wracam do domu i patrzę na zachodzące nad górami słońce. Jest fajnie i sprawnie, ale jeśli pytasz o to, czego mi brakuje, to paradoksalnie, brakuje mi niepokoju, że nie będę miał gdzie spać, co jeść i żadnych szans, aby się wyrestować na następny wspin. Czasami potrzeba człowiekowi skoku przez oceany, góry i lasy, aby nabrać do siebie dystansu i dostrzec, gdzie są prawdziwe braki. Czyli widzieć prawdziwego siebie. I chyba dlatego niektórzy z nas, wspinaczy, nigdy nie przestają się wspinać, pchać się w pustkowia i oddalać od bliskich, po to żeby czuć wyraźnie na czym nam zależy.
Z upływem lat poznałem w Boulder setki ludzi, utworzyłem nowe więzi, znam być może więcej wspinaczy niż znałem w Polsce. Możliwe, że ludzie są wszędzie tacy sami, a przyjaźnie mają tę samą moc, ale nigdzie indziej nie ma takiego humoru, jak w polskich skałach, takiej szorstkiej, acz nieudawanej szczerości do bólu i takiego pięknego przeklinania. Tutaj nikt nikomu nie powie, jak ktoś się zwali na drodze: „… ty, ale żeś się spierdolił bez sensu!”.
JAK Z DZISIEJSZEJ PERSPEKTYWY OCENIASZ SWOJE PRÓBY LITERACKIE TAKIE JAK „CZARNA MIŁOŚĆ NA ZERWIE”?
Hmm, to było w numerze 13. Nie była to moja pierwsza próba napisania czegoś dłuższego. Ale właśnie numer 13 zainspirował mnie do stworzenia czegoś fatalistycznego. No, ma się w końcu tę chorą wyobraźnię. Dodam też, że popartą uważną obserwacją życia środowisk wspinaczkowych. Te łopiany na Ostrodze Kazalnicy też nie takie nierealne. Ale kiedy czytałem to ponownie po 15 latach, to miałem wrażenie, że ktoś inny to napisał. Interesujące odczucie, ha, ha! Wojtek Kurtyka powiedział mi wtedy po przeczytaniu mojego tekstu, że był on „wielce niepokojący”. Nie śmiałem zapytać, czy odnosiło się to do autora, czy do ładunku samego opowiadania. Szkoda (albo dobrze), że nie opublikowałem innych swoich rzeczy w tym gatunku. Muszę przyznać, że oddźwięk tego właśnie opowiadania wśród wspinaczy był raczej pozytywny, choć autor, po piętnastu latach od publikacji, czuł lekkie zażenowanie.
KTÓRE RÓŻNICE MIĘDZY POLSKIM, A AMERYKAŃSKIM ŚRODOWISKIEM WSPINACZKOWYM RZUCIŁY CI SIĘ W OCZY JAKO PIERWSZE?
Nie wiem, jaka była pierwsza różnica, ale dobrze pamiętam, jaka była najbardziej znamienna. Było to na ściance w Boulder. Przyszedłem tam raz w czasie przerwy obiadowej, gdy nie ma takich tłumów jak wieczorami. Ze zdumieniem odkryłem, że większość wspinaczy o tej porze to ludzie z siwymi włosami. Obojga płci. Niektórzy duuuużo starsi. Przypomniał mi się Wienio Kogut, bodaj ostatni Pokutnik z Dolinek, który przychodził przed laty na Zakrzówek i na ściankę na Koronie. Zdałem sobie wtedy sprawę z nowego odkrycia – tutaj masa ludzi wspina się do ostatnich lat swojego życia. Większość tych emerytów, spośród których wielu jest teraz moimi kolegami od liny, to właśnie ci nieznani światu wspinacze, którzy są prawdziwymi bohaterami tego sportu.
Dracula 5.12b w Kanionie Boulder. Fot. arch. Darek Król
Cały czas myślimy, że tylko zawodnicy, którzy potrafią sieknąć trudną przystawkę na jakiejś skale, czy też wejść najmniej dogodną (do przeżycia i dla żylaków) drogą na jakąś dużą górę, są herosami wspinania. Patrząc na ten sport od ponad trzydziestu lat, widzę to już inaczej. Ten sport to ludzie, dla których wspinanie jest niemal potrzebą fizjologiczną. To ci, co czytają prasę wspinaczkową, a nie ci, o których jest tam napisane. Po wielu latach wspinania sam przestałem się interesować tym kto, gdzie i co sieknął. Nie ma to dla mnie takiego znaczenia, jak kiedyś, może poza tym, że się autentycznie cieszę, kiedy komuś udaje się odnaleźć lepszego siebie na skale. Większość wspinaczy i tak z tych czy innych względów rzuca ten sport i zapomina się o nich. Liczą się więc tylko twoi kumple, którzy się ciągle z tobą wspinają. Od wielu lat fascynują mnie ludzie, którzy są wspinaniem nasiąknięci po szpik. Tu, w Kolorado, jest ich naprawdę wielu.
Często wspinam się z Jimem Eriksonem, weteranem wspinania klasycznego z lat 60–70., teraz ponad-sześćdziesięciolatkiem. Nigdy nie używał magnezji i jeśli spadnie z drogi to już na nią nie wraca – takie ma zasady. Dla niego liczy się tylko on-sight, a robi go na przyzwoitym poziomie 12b (7b). Jim Logan, który jest w podobnym wieku choć z własną, inną legendą, do tej pory prowadzi 13a (7c+). Lee Shaftel, też grubo po sześćdziesiątce, zrobił 14a (8b+) i ostatniego lata 13d (8b). Roy i Paul z Boulder mają po siedemdziesiąt lat i cały czas przystawiają się do 12a (7a+). Mógłbym wymienić wielu innych, oni się po prostu wciąż wspinają i jest to bez znaczenia, czy na poziomie lepszym czy gorszym.
Istotną rzeczą, która tutaj też bije po oczach jest to, że wspina się tu wiele kobiet; myślę, że niewiele mniej niż facetów. A liczba kobiet wspinających się na bardzo dobrym poziomie jest po prostu niesamowita. Poza tym wspinacze amerykańscy obu płci są świetni w rysach. To po prostu taki amerykański gen, który się tu wysysa z mlekiem matki. Używa się tu głównie friendów i kości, heksów nie widziałem od dawna.
Darek na stanowisku Scenic Cruise w Black Canyon. Fot. Darek Król
Zupełnie inna jest też moda wspinaczkowa. Ja, z moimi ubraniami z Europy – a noszę ciuchy firm Milo, ProRock, Quechua, Alpinus – jestem ciągle nagabywany o źródło ich pochodzenia. Tutejsi łojanci wspinają się w byle czym, bardzo często w jeansach albo jakichś portkach używanych chyba do jakiegoś kopalnictwa minerałów.
Dopingowanie kolegów jest tu obowiązkiem moralnym. Kiedy buły ci pączkują na oblakach i wiadomo, że walnięcie jest kwestią czasu, to twoi koledzy będą się do ciebie drzeć „Come on, bro!”, „You can do it!”, „Try hard!”, aż do momentu, kiedy odwalisz gruchę. Po czym przyjdą ci pogratulować: „Good effort, man!”, „Good try!”. Gratulacje po tym jak walnąłeś! Żebyś nie czuł się zdołowany.
Prawie wszędzie gdzie się chcesz wspinać, można dojechać samochodem. A raczej autem typu truck – to najpopularniejszy typ środka lokomocji wspinaczy, bo skały są często na odludziu, a nigdy nie wiadomo, gdzie się wybierzesz. Jest to ważne także pod tym względem, że jeśli jesteś wspinaczem amerykańskim z krwi i kości, to w samochodzie zawsze masz masę żarcia i musisz mieć do niego łatwy dostęp. Chyba dlatego Rifle jest tak popularne, droga od auta do skały wynosi od 5 do 100 metróm. Ulubionym szturm-żarciem Ameryki jest chleb z masłem z orzeszków ziemnych i dżemem. Naprawdę. Taka właśnie mikstura jest odpowiedzialna za sukcesy wspinaczki amerykańskiej.
Wieczorami wszyscy uwielbiają kroić, siekać i gotować na patelniach, garach i kubłach, czyli robić to, czego nie robią w domach. Prawdziwe dania ze świeżych produktów. Poza tym wszystko odbywa się tak samo, jak to między wspinaczami zwykle bywa: siedzi się przy ogniskach, wychyla hektolitry piwa, trochę scotcha i whiskey i ma się ten sam małpi humor, co na całym świecie.
Typowa droga w Rifle - Der Stihl 5.13c. Fot. Jacek Giecold
JAK ZMIENIŁ CIĘ POBYT W STANACH?
Wydaje mi się, że wspinałbym się bez względu na miejsce zamieszkania. Kiedy czułem, że nurt życia dawał mi płynąć w kierunku wspinania, to się mu nie opierałem, dryfowałem bez większych napięć. I nie chcę tu brzmieć jak ktoś, kto się tylko wspina i robi z tego jakąś religię. Robię wiele innych ciekawych rzeczy, ale nie ma mowy abym wylądował na przykład na Florydzie lub w Chicago. Lub gdziekolwiek indziej, bez dostępu do skały. Albo gdzieś, gdzie ludzie żyją dostatnio, ale jedyną rozrywką jest praca. Dokładnie tak samo, jak nie mógłbym żyć z kobietą, która założyłaby mi szlaban na wspinanie albo oczekiwała, że „wreszcie spoważnieję i się ustatkuję”.
Pobyt w Kolorado daje mi wyjątkową szansę, której staram się nie marnować. Śmiejemy się tutaj, że jak ktoś nie uprawia ekstremalnego sportu , to nie ma prawa tu mieszkać, zabierałby tylko niepotrzebnie miejsce.
Kiedy przyjeżdżałem do Stanów w 1997 roku, miałem ochotę wziąć urlop od polskiego życia politycznego i światopoglądowego. Wydawało mi się, że tutaj będę odporny na wszelki mentalny szum, bo Ameryka Clintona z lat dobrobytu i nadwyżki budżetowej jawiła się jako oaza spokoju. Nic bardziej błędnego! Tutaj to dopiero są napięcia i polaryzacja poglądów. Teraz to Polska jawi mi się jako oaza spokoju przy tutejszym stanie politycznego i ekonomicznego chaosu, ha, ha! Moje wnioski są jednak takie, że bez względu na to, gdzie żyjesz, zawsze znajdzie się ktoś albo coś, co mąci wodę. W wolnym, rozwiniętym świecie, każdy ma swoją szansę na bycie tym, kim chce być. Życzyłbym sobie, aby nic nie burzyło tego prawa dla wszystkich ludzi na świecie.
Na kolejnym klasyku Podlesic: Hattin - Rzeź Templariuszy VI.4+. Fot. arch. Darek Król
Urodziłem się Polakiem, mieszkałem we Francji i ciągle mówię po francusku i hiszpańsku. Teraz jestem w Stanach. Kim powinienem się więc czuć? Co określa moją tożsamość? Już dawno temu doszedłem do wniosku, że jestem typowym, acz raczej tym dobrym produktem globalizacji. Obywatelem świata, nieprzypisanym na stałe do jednego kawałka ziemi. Moje dziecko będzie nim zapewne jeszcze bardziej.
A wracając do wspinania, to nie widzę aż tak wielu wspinaczy w moim wieku wspinających się na poziomie, który kazałby mi się wstydzić. Wiem, że nie przeskoczę moich młodszych kolegów, którzy są w stanie rozgrzewać się na drogach, które są moimi projektami na red-point, ale może jednak jako wspinacz nie zmieniłem się aż tak bardzo ze swoim spojrzeniem?
Drugą - obszerniejszą - część wywiadu znajdziecie w GÓRACH, nr 1-2 (212-213) Styczeń - Luty 2012