baner
 
 
 
 
baner
 
2002-07-01
 

Opowieść o całkiem normalnym szaleństwie (MEKSYK)

Mieliśmy tylko jedno pragnienie - aby ta podróż nie przerodziła się w kolejną epopeję...


Wsiadając na pokład samolotu do Meksyku na początku listopada, mieliśmy tylko jedno pragnienie - aby ta podróż nie przerodziła się w kolejną epopeję. Wspomnienia z Ziemi Baffina były wciąż zbyt świeże. Wówczas, na samej północy Kanady, kiedy wyszliśmy z kajaków po trudnych do zniesienia 4 tygodniach walk z niedźwiedziami polarnymi, zimnem, niebezpiecznymi górskimi rzekami, prądami i przytłaczającą izolacją, jednej rzeczy byliśmy absolutnie pewni - nasza następna ekspedycja skieruje się ku cieplejszemu miejscu. Mieliśmy całkiem jasne wytyczne - niedopuszczalna była obecność dzikich zwierząt, a przy dojściu do celu nie wchodziło w grę korzystanie z łodzi, no i w ogóle powinno być ono łatwe do zniesienia, czyli po prostu krótkie. Klimat miał być ciepły, ale bez przesady, droga - dość długa, eksponowana i prowadząca nieznanym terenem, a jakość skały bez zarzutu. A co najważniejsze, dystans do następnego baru powinien być znacznie krótszy niż kilkaset mil.

Cel inny niż wszystkie

Każdy z nas ma tak wiele marzeń i celów, że można by nimi obdzielić życia kilku wspinaczy. Jednak przygoda, która sprostałaby wszystkim wymienionym wcześniej wymaganiom może na zawsze zostać niespełnionym snem. Ostatnich kilka podróży zawiodło nas do zimnych, odosobnionych rejonów: na Grenlandię, Antarktydę czy na wspominaną już Ziemię Baffina. Meksyk miał być pierwszą próbą w cieplejszym klimacie. Tak czy inaczej skąpe informacje, jakie posiadaliśmy o naszym celu sprawiały, że wierzyliśmy w realizację znacznej części założeń.

Celem była El Gigante - najwyższa skała Meksyku, przewieszona, blisko 1000-metrowa ściana. El Gigante została odkryta przez speleologów w Kanionie Candamena pomiędzy 1994 i 1997 rokiem. Meksykański wspinacz Carlos Garcia zrobił na niej dwie hakowe drogi. Góra ta jest praktycznie nieznana, nawet dla wspinaczkowych autochtonów. Zdjęcia El Gigante, jakie mieliśmy okazję zobaczyć nie grzeszyły jakością, a przede wszystkim nie mówiły zupełnie nic o jakości skały. Jednak sama góra bez wątpienia robiła wrażenie. Zgodnie z opisami Garcii, miasteczko Basaseachic znajdowało się dwa dni marszu od bazy. Zatem także problem najbliższego baru wydawał się rozwiązany.

Pierwsze ostrzeżenie

W przeszłości nasi przyjaciele tylko kiwali głowami, kiedy informowaliśmy ich o kolejnej z naszych słynnych podróży. Żaden z nich nie był w stanie zrozumieć, jak ktokolwiek może z własnej, nieprzymuszonej woli narażać się na taką karę. Tym większe było nasze zdziwienie, gdy plany podróży do Meksyku spotkały się z wielkim entuzjazmem i ledwie udało nam się wymigać od brania wszystkich kandydatów chcących wziąć udział w zbliżającej się podróży. Mogło to wskazywać, iż będzie to wreszcie przedsięwzięcie, do którego akces mógł zgłosić człowiek o zdrowych zmysłach. Podbudowani takim moralnym wsparciem, zaczynaliśmy sobie wmawiać, że El Gigante będzie w końcu zwyczajną wspinaczkową podróżą. Dopiero pierwszy rzut oka na nasz sprzęt wspinaczkowy uwidocznił nam czarno na białym, że w istocie rzeczy nie za bardzo w to wierzyliśmy. Realia były takie, że musieliśmy spakować praktycznie wszystko z wyjątkiem sprzętu do wspinania w lodzie i naszych ukochanych kajaków.
Portaledge, w których mieliśmy spędzać dni w ścianie, żarcie Simpert Reiter na przynajmniej dwa tygodnie, zapas Red Bulla, który miał dodawać nam skrzydeł przez miesiąc, wiertarki z 12 zapasowymi akumulatorkami, tony szpeja, Gore-Texy i sprzęt biwakowy, 4 liny i blisko 600 m poręczówek oraz przetestowane i sprawdzone w Arktyce śpiwory Jacka Wolfskina.

Miłe złego początki

Była już późna noc, kiedy nasz siedmioosobowy zespół dotarł do Basaseachic. Do tego momentu nasza podróż przebiegała podejrzanie sprawnie. Nawet żołnierze z zacięciem przeczesujący każdy samochód w poszukiwaniu narkotyków nie uprzykrzali nam życia. Do zasiania w naszych umysłach najmniejszych obaw nie przyczyniły się także niskie temperatury w nocy. Jedyną naprawdę bolesną rzeczą w Basaseachic był brak piwa, którego nie dało się zdobyć za żadną cenę. Mimo tej drobnej niedogodności, mężnie zmierzaliśmy ku naszemu celowi i założyliśmy bazę na ranczo San Lorenzo. El Gigante była stąd oddalona tylko o kilka mil - oczywiście licząc ten dystans, prosto jak z łuku strzelił.
Rzadki sosnowy las ciągnął się po horyzont. Nie było stąd widać nawet śladu stromego, przepaścistego Candamena Canyon. Rozrzucone pomiędzy niskimi wzgórzami skały w najmniejszym stopniu nie zapowiadały dzikiej natury niedalekiego wąwozu. Jednak wystarczył 30-minutowy spacer, po którym mogliśmy wyglądnąć za winkiel i stanęliśmy jak wryci. Przed nami, niczym amfiteatr, roztaczało się wejście do wąwozu. Masa wody z Wodospadów Basaseachic spadała w czeluści wąwozu ponad przewieszonymi zboczami i zbierała się w małym jeziorku. Przyjemna mgiełka pokrywała połyskującą powłoką gigantyczne bloki na brzegu. Podmuchy wiatru rzucały warkoczem wodospadu w przód i tył, przyozdabiając ściany potężnymi tęczami. Ogromne cedry wyrastały majestatycznie z dna kanionu. Obie strony wąwozu formowały strome, dobrze wywieszające się od pionu urwiska. Zrobione dotychczas drogi znajdowały się tylko przy wejściu do wielkiej rozpadliny; cała reszta ścian była "do wzięcia". Jedyną rzeczą, której tam brakowało był znak z napisem: "Witamy we wspinaczkowym raju".



Oko w oko

Dzień później wyruszyliśmy na drugą stronę kanionu, skąd można było dobrze przyglądnąć się ścianie. Po marszu wyboistą drogą, usiedliśmy na jego krawędzi. Po drugiej stronie El Gigante wisiała nad nami niczym groźny strażnik wąwozu, a jej wierzchołek wyrastał wysoko ponad brzegiem kanionu; urwista ściana była pogrążona w cieniach przykrywających dno kanionu. Siedzieliśmy tak długo, patrząc przez lornetki, przytłoczeni tym widokiem. W końcu olbrzym, najwyraźniej nazbyt nieśmiały, aby ujawniać swoją majestatyczną postać, owinął swoje ciało zasłoną mgiełki. Pod koniec dnia nie wiedzieliśmy o ścianie wiele więcej niż wcześniej, za to byliśmy bardziej zaniepokojeni. Źródłem tego niepokoju było odkrycie, że góra w zupełności zasłużyła na swoją nazwę, a dystans do bazy był może krótki, ale tylko dla przysłowiowej strzały, nie dla nas, skazanych na poruszanie się po ziemi. Gdzieś w głębi serca przeczuwaliśmy, że ten wypad będzie można postawić na jednej półce z epopejami, z którymi tak gorąco pragnęliśmy zerwać na jakiś czas. Nasze zaniepokojenie rosło.

Chwila prawdy

Następnego ranka Kurt, Martin i Mariusz wyposażeni w sprzęt biwakowy i kamerę, ruszyli w dół kanionu do podstawy El Gigante. Wrócili popołudniem dzień później.

- Jest jedna dobra wiadomość i jedna niezbyt dobra! - oznajmił Hans Martin - Dobra - kontynuował - jest taka, że podejście jest znacznie krótsze, niż nam się wydawało. Zła ... cóż, sami zobaczcie.

Położył na stole kamerę, a my zaczęliśmy się wpatrywać w jej monitorek. Rozpoznaliśmy Kurta naprzeciw gęstwiny krzaków. Powoli oko kamery przesunęło się w górę i gęstwinę zastąpiła dżungla. Przed naszymi oczami wyrosły dziwaczne kaktusy i palmy. Na nich, niczym węże, zwisały liany.

- Straszne krzony - skomentował Holger - A gdzie jest El Gigante? Kamera pojechała jeszcze bardziej w górę i Kurt rzucił sucho - Tu jest El Gigante.

Sięgnąłem na ślepo po krzesło. Wraz z przesuwaniem się kamery w górę tego morza dżungli, mogliśmy zobaczyć skałę - kilka setek metrów od "stałego lądu".

- Super, można trochę z tego przenieść do mojego ogrodu - nieśmiało zachichotała Gunda.

Najwyraźniej tylko trzeźwo myśląca kobieta mogła znaleźć jakieś pozytywne strony tej sytuacji. Reszta załogi milczała.

To po prostu nie mogła być prawda: po polarnych niedźwiedziach, grzywaczach, wartkich prądach, zimnie, chorobie, teraz - zupełnie niespodziewanie - ta pionowa dżungla. W tym momencie doszliśmy do decydującego punktu naszej podróży, w którym bieg wydarzeń zaczął nabierać dobrze nam znanego, ale będącego źródłem niepokoju, rozpędu. Mogliśmy zrobić wszystko, ale to los rzucił nas na tę ścianę. Całe popołudnie walczyliśmy ze swoim przeznaczeniem. Początkowo przeważała opcja szybkiego odwrotu, który miał przybrać postać spokojnego zrobienia drogi przy wejściu do wąwozu. Ostatecznie dyskusje zakończyły się decyzją o tajnym głosowaniu następnego ranka.
Kurt położył na stole swój kask. Każdy dostał karteczkę, na której miał napisać TAK lub NIE. Nawet Steven Spielberg nie wyreżyserowałby lepszego suspensu w scenie głosowania. Na pierwszych trzech widniało NIE, następnych trzech - TAK. Ostatnia miała być decydująca.

- I wygrywa - wstrzymane oddechy - El Gigante.

Ci za "nie" próbowali zamaskować niezadowolenie, zaś ci na "tak" szybko przybrali niewinne wyrazy twarzy. Ten ostatni głos zadecydował o naszym losie. I nie miał to być relaks wspinaczkowy, sprawna wspinaczka po dziewiczej, skąpanej w słońcu skale. A do osiągnięcia szczytów tego szaleństwa było jeszcze daleko.



Ku krawędziom piekieł

Kurt zaproponował, aby - w celu zaoszczędzenia czasu i uniknięcia zbytecznego noszenia ciężarów - pójść po najmniejszej linii oporu i nie taskać całego sprzętu pod ścianę przez wąwóz. Jakieś marne kilometry, oczywiście "lotem strzały", od El Gigante znajduje się największy wodospad Meksyku o nazwie Piedra Volada, którego spadek przekracza 500 m. To właśnie u jego podstaw znajdował się wąwozik, który prowadził do zakładanego miejsca naszej bazy u stóp El Gigante.

Uzbrojeni w maczety i siekiery targaliśmy pełne wory sprzętu, które mieliśmy donieść do krawędzi wąwozu. Było tak, jak zwykle. Cienkie, niedostosowane do długiego transportu na plecach szelki naszych worów sprzętowych boleśnie wrzynały się w ramiona. I ten upał. Słońce paliło i wyciskało z nas siódme poty. Jeszcze na rancho ekscytująco brzmiała sugestia Kurta, aby po opuszczeniu za jednym razem wszystkich worów, zjechać całe 500 metrów wodospadu. Jednak kiedy wychyliłem się ostrożnie za krawędź, zdałem sobie sprawę, że to, co nas czeka, może się okazać poważną przygodą. Ten widok był niczym zaglądnięcie do piekieł. Kilka metrów poniżej krawędzi ściana zaczynała wcinać się, tworząc gigantyczne przewieszenie.
Pokryte mgłą dno kanionu było niewidoczne. Prądy cieplne zraszały moją skórę mikroskopijnymi kropelkami z wodospadu, podczas gdy gardło i usta były coraz bardziej suche.
Związaliśmy razem liny, opuszczając wolno jeden koniec w czeluść. Kurt wisiał na stanowisku wprost nad miejscem zrzutu, a wiatr unosił jego włosy do góry. Wyglądał jak sam diabeł przy wejściu do swojego przybytku.
Było już ciemno, kiedy Mariusz, bagaż, ja, Holger i Klaus osiągnęliśmy dno wąwozu. Każdy zjazd zabierał prawie godzinę.

Już po pierwszych metrach wisiało się wolno w powietrzu. Pełna długość liny ważyła jakieś 130 funtów. Na początku trzeba było na siłę przesuwać się w dół. Po kilku dziesiątkach metrów lina zaczynała lżej przechodzić przez ósemkę. Trzy razy musieliśmy zmieniać liny w naszych jumarach. Zapadła już noc, a Kurt wciąż czekał na krawędzi. Uznał zjazdy w ciemność bez czołówki za nazbyt niebezpieczne. Hans Martin i Gunda udali się już w kierunku rancho. Hans Martin chciał rzucić linę i dojść do obozu bardziej konwencjonalną drogą z Gunda następnego ranka.

Kiedy następnego dnia Kurt zaczął zjazdy, napisał Hansowi Martinowi kartkę, którą zostawił na stanowisku: "Drogi Hansie Martinie, jest 7 rano i ruszam w dół. Proszę, nie odcinaj mnie. Pozdrowionka, Kurt". Nie sposób zobaczyć kogokolwiek w cieniu jeśli jest oddalony o kilkaset metrów. Węzeł na drzewie był tak zaciśnięty, że Martin miał go po prostu odciąć.

Kiedy dotarł on godzinę później na miejsce, nie za bardzo wiedział, co zrobić. Pełen obaw, pociągnął za linę. Ani drgnęła. Zaniepokojony postanowił poczekać jeszcze pół godziny. Dopiero po tym czasie odciął linę... Naturalnie Kurt był już na ziemi jakiś czas wcześniej. Mimo to Hans Martin poczuł ulgę, nie słysząc żadnego wrzasku z dna wąwozu.

Wróciliśmy do bazy wczesnym popołudniem. Mały strumyczek wypływający z ujścia wąwozu zmienił się w prawdziwą rzekę. Obok obozu powstało niewielkie, otoczone wielkimi, wypolerowanymi skałami jeziorko z głęboką i zieloną wodą. Ogromne drzewa rozpościerały swoje konary ponad obozem, jakby chciały nam zaoszczędzić widoku El Gigante. Urwisko wychylało się znad wąskiej bramy wąwozu jak potężny bastion.



Decydujące starcie

Wyrąbaliśmy sobie drogę do podnóża ściany za pomocą maczet. Udało nam się nawet znaleźć fragment nieco mniej zarośnięty niż na planach horrorów Hansa Martina. Mimo to Tarzan i Jane mieliby tu - w przeciwieństwie do nas - niezłe używanie.

Zamiast zwyczajowych pocisków w postaci kamieni, prowadzący zrzucał w dół najdziwaczniejszą mieszankę zielska. Na stanowisko leciała trawa, mech, okazałe krzaczki i egzotyczne palmy. Towarzyszył im nieustający deszczyk ziemi i piachu, przybierający od czasu do czasu rozmiary lawiny. W dodatku nie miało to nic wspólnego - jakby się można spodziewać - z bezproblemowym przechwytywaniem się z gałęzi na gałąź. Wręcz przeciwnie: wspinanie od początku było wymagające, z wieloma miejscami o trudnościach 6c do 7a. Oprócz tego prowadzący musiał najpierw oczyszczać z ziemi chwyty przy pyle sypiącym się na twarz i ubranie. Po kilku metrach wyglądało się jak górnik. Nagrodą za ich urobienie była możliwość podejścia jeszcze kilku centymetrów wyżej i kontynuacja czyszczenia.

W drugim dniu Hogler, który oczyszczał jeden z wyciągów przez dwie bite godziny, zjechał do mnie i Klausa:

- Hej, panowie,to chyba jakieś kpiny. Mamy nierówno pod sufitem wisząc na tej kupie dziadostwa!

Oczywiście miał rację. Cały czas pytałem siebie, co jest gorsze: płynięcie przez wzburzone Drake Passage czy wspinanie się po tych wiszących ogrodach. To, co było widoczne wyżej, nie wróżyło żadnej poprawy. Klaus, który pojawił się po raz pierwszy, zauważył, że myśli moje i Hoglera zaczęły niebezpiecznie dryfować w kierunku rezygnacji, postanowił ratować sytuację:

- Jesteście tak rozpieszczeni, że jak tylko zaczyna coś iść trochę pod górkę, już byście rezygnowali.

Uff, to zabolało.

- OK, jeśli nalegasz - westchnął Hogler, podciągnął się na linie i powrócił do czyszczenia. Zmierzaliśmy ku następnej epopeji, albo raczej, ona trwała już na dobre.

Po oczyszczaniu kolejnych wyciągów, robiliśmy je klasycznie. Może trudno w to uwierzyć, ale były to wyjątkowo trudne odcinki, oferujące naprawdę solidne trudności. Dni były bardzo krótkie i ciemno robiło się przed 6 po południu. Ani razu nie udało nam się urobić więcej niż 3 wyciągi. Do momentu, w którym osiągnęliśmy połowę wysokości ściany, za każdym razem zjeżdżaliśmy wieczorem do obozu, pozostawiając na ścianie poręczówki. Następnego dnia inny skład ruszał w górę i z mozołem posuwał prace nieco wyżej. Dopiero po tygodniu ciężkiej pracy wór ze sprzętem znalazł się w połowie wysokości ściany.



Dalej tak być nie mogło. Trzeba było coś zmienić. Kolejnego ranka Hogler, Kurt, Klaus i ja podeszliśmy po poręczówkach z absolutnym minimum sprzętu oraz wodą i jedzeniem na 3 dni. Naszym zamiarem było osiągnięcie szczytu w stylu alpejskim.

Podczas gdy my próbowaliśmy uciec drogą prowadzącą przez szczyt, Mariusz, Gunda i Hans Martin w kilku wypadach zlikwidowali poręczówki i zabrali z obozu nasz sprzęt. Jakość wspinania pogarszała się wraz z wysokością. Teraz, po przypominającym tortury oczyszczaniu, odsłonięta skała okazywała się być niebezpiecznie krucha. W pewnym momencie prowadzący ryso-komin Kurt oparł się o filarek wielkości budki telefonicznej, a ten nagle się poruszył. Reakcja była natychmiastowa - instynktowne przywarcie do drugiej ścianki i, dzięki Bogu, w kierunku naszego wiszącego stanowiska pomknął jedynie blok wielkości poduszki. Gdyby to była ta "budka telefoniczna", wszyscy zaczęlibyśmy natychmiastową podróż w kierunku ziemi.

Uczestniczyliśmy w wojnie nerwów. Zrobiliśmy jeszcze trawers pośród prawie pionowego, wiszącego ogrodu. Za jego pomocą ominęliśmy wystający filar rozmiarów wieży kościelnej i w tym momencie zapadły ciemności. Kurt wczołgał się za palmy wysokości człowieka, które, wystając ze ściany, tworzyły coś na kształt kominów. Ich ostre jak noże liście rozcinały nam ręce i ramiona. Zainstalowaliśmy pomost linowy pomiędzy filarem i "ogrodem" i wciągnęliśmy wory sprzętowe na miejsce biwakowe. Hogler wcisnął się za małą palmę, Klaus skulił się na stromej trawiastej półce, a Kurt i ja ulokowaliśmy się pomiędzy drzewem a ścianą. Taka sytuacja byłaby prawdopodobnie spełnieniem największych marzeń każdego botanika. Jednak dla nas była istnym koszmarem.

Wówczas naszym jedynym celem była jak najszybsza ucieczka z tej ściany. Kompletnie wykończony biwakiem Hogler przeczołgał się przez kolejny wyciąg. Kruszyzna sypała mu się spod nóg.

Pięć wyciągów przed szczytem napotkaliśmy drogę Carlosa Garcia, która była w tym miejscu jedynym logicznym rozwiązaniem ściany czołowej. Kiedy osiągnęliśmy szczyt tuż przed zmierzchem, El Gigante miała swoją pierwszą klasyczną drogę a szaleństwo swoją nazwę: nazwaliśmy drogę Le Conjura De Los Necios - Spisek Głupców.

Po ostatnim biwaku znowu tachaliśmy przez dzicz nasze ciężary. Holger zaliczył wywrotkę z worem na plecach, ręce Kurta co chwila znajdowały kolczaste oparcie na kaktusach, a słońce systematycznie smażyło nasze ciała. W tym momencie, kiedy pot spływał po naszych zakurzonych twarzach, musieliśmy przyznać, że - jakby na to nie spojrzeć - nie zostaliśmy stworzeni do spędzania wakacji na Włoskiej Riwierze.

- Hej, panowie - powiedział ktoś z tyłu - co powiecie na Patagonię w następnym roku.

Kompletnie beznadziejne.



Tekst: Stefan Glowacz

Tłumaczenie: Piotr Drożdż  

GÓRY, nr 6 (97) czerwiec 2002  
 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com