baner
 
 
 
 
baner
 

Ola Mirosław - droga do rekordu

Podczas igrzysk w Tokio większość środowiska żyła debiutem olimpijskim wspinaczki sportowej. Polscy kibice mogli wspierać naszą reprezentantkę – Olę Mirosław. Lublinianka z nawiązką zrealizowała plan, nie tylko wygrywając swoją koronną konkurencję i zajmując czwarte miejsce w trójboju, ale także ustanawiając nowy kobiecy rekord świata we wspinaczce na czas, który od 5 sierpnia 2021 roku wynosi 6,84 sekundy. Niniejszy artykuł jest zbiorem wypowiedzi Oli ze spotkania w Sklepie CRAG Store w Krakowie, które odbyło się dokładnie tydzień po olimpijskich finałach.

Trening na ścianie w Lublinie; fot. Piotr Staroń


POLSKIE TRADYCJE


Nie pamiętam już startów Renaty Piszczek, ale w czasach, gdy byłam juniorką, biegał jeszcze Tomek Oleksy, a w szczytowym momencie kariery była Edyta Ropek. Polskie tradycje speed climbingu rzeczywiście są bogate i dobrze, że kontynuujemy je wraz z Patrycją Chudziak, Anią Brożek, Klaudią Buczek i siostrami Kałuckimi. Mam nadzieję, że niedługo na areny wkroczy kolejne polskie pokolenie.

 

DLACZEGO CZASÓWKA?


Od zawsze lubiłam rywalizację i – choć to dziwnie zabrzmi – sprawiała mi ona przyjemność. Wspinanie na czas to jedyna konkurencja, w której rywalizujemy bezpośrednio z drugim zawodnikiem. W czasówkach jeden błąd często dyskwalifikuje z dalszego uczestnictwa. Jeśli to ja go popełnię, mogę się pożegnać z podium, marzeniami i celami. Uwielbiam tę startową atmosferę, adrenalinę i świadomość, że „wszystko albo nic”.

 

MISTRZOWIE Z INNYCH DYSCYPLIN


Zawsze podziwiałam Michaela Jordana i Kobego Bryanta. Mateusz [mąż i trener Oli – przyp. red.] podsunął mi książkę Kobego Mentalność mamby. Choć nie zawiera żadnych konkretnych wskazówek, znalazłam tam wiele rzeczy, które mogłam odnieść do siebie. Równie inspirująca okazała się książka Tima S. Glovera, trenera między innymi Jordana i Bryanta, pod tytułem Nieustępliwy. Kolejną postacią, która może być wzorem radzenia sobie z presją i realizowania planów, jest Michael Phelps. Analizuję zachowania i doświadczenia tych wielkich zawodników, od każdego z nich coś biorę i na tej podstawie próbuję wypracować własny sposób na to, aby dzień startu był idealny.

 

Podczas treningu z trenerem i mężem Mateuszem; fot. Piotr Staroń

 

PORAŻKI JAKO LEKCJE I PUNKT ZWROTNY


Każda porażka to wielka lekcja. Uważam zresztą, że wszystkie nieudane starty, a nawet kontuzje wydarzyły się w moim życiu po coś. Bez nich nie byłabym tą zawodniczką, którą jestem, i nie doszłabym do miejsca, w którym się znalazłam. Najtrudniejsze lata w mojej karierze to 2016 i 2017. W 2016 roku wtedy podjęliśmy z narzeczonym, a dzisiaj mężem, decyzję, że przeprowadzamy się na dwa miesiące do Tarnowa. Wtedy w Lublinie mieliśmy tylko 10-metrową ścianę, a już wiedzieliśmy, że aby się właściwie przygotować, potrzebujemy pełnowymiarowej: 15-metrowej.

 

Chociaż kosztowało nas to wiele wyrzeczeń i prywatnych środków, nie wystarczyło, aby wskoczyć na podium Mistrzostw Świata. Byłam czwarta, a za to miejsce w sporcie nieolimpijskim nie należy się nawet stypendium. Musiałam więc wrócić do pracy i godzić z nią treningi.

 

W 2017 roku na Mistrzostwach Europy, gdzie znów miałam dobrą formę fizyczną, w biegu jednej ósmej finału doznałam kontuzji łydki. Chyba nigdy nie płakałam i nie krzyczałam tak jak wtedy. Podporządkowałam sportowi całe życie i wyglądało, że wszystko na nic.

 

Po późniejszych World Games we Wrocławiu, gdzie do wejścia do finałowej czwórki zabrakło mi pięciu setnych sekundy, miałam moment zwątpienia. Przez kilka miesięcy nie pojawiłam się na treningu i nawet nie myślałam o tym, żeby pójść na ścianę. A byłam już na takim etapie życia, że musiałam na coś postawić.

 

Zawsze jednak powtarzam, że najważniejsi są ludzie, którzy nas otaczają. W moim przypadku to przede wszystkim Mateusz, który powiedział jedno zdanie: „Spróbujmy jeszcze ten jeden raz, do Innsbrucka. Jeśli tam nie wyjdzie, to będzie definitywny koniec”.

 

Rok, w którym godziłam pracę z treningami, był bardzo trudny, ale wysiłek się opłacił. Wygranie Mistrzostw Świata 2018 okazało się punktem zwrotnym. Gdyby wtedy się nie udało, nie uprawiałabym już dzisiaj tego sportu.

 

Finałowy bieg w trakcie igrzysk w Tokio, podczas którego Ola ustanowiła rekord świat; fot. Dimitris Tosidis

 

INNSBRUCK 2018 CZY HACHIOJI 2019 – KTÓRE MISTRZOSTWO BYŁO TRUDNIEJSZE?


Mam idealną odpowiedź na to pytanie, choć jest zapożyczona. Na pytanie, które mistrzostwo ligi NBA było trudniejsze do zdobycia, Kobe Bryant odpowiedział: następne.

 

Tych dwóch startów nie da się ze sobą porównać. W Innsbrucku nikt, z wyjątkiem mnie samej, niczego nie ode mnie oczekiwał. Okazałam się niejako czarnym koniem imprezy. Z kolei w Hachioji mierzyłam się z nową sytuacją, w której oczekiwania znacząco wzrosły i musiałam sprostać presji z zewnątrz, co stanowiło też dobre przygotowanie przed igrzyskami w Tokio.

 

Przebieg zawodów także był inny. W stolicy Tyrolu miałam niejako idealny start, bo za każdym razem pobiegłam bezbłędnie, a w Japonii pojawiły się błędy, które musiałam później przeanalizować. W walce o finał nie stanęłam na pierwszym stopniu, ale tak bardzo chciałam wygrać ten bieg, że chyba siłą woli zrzuciłam Chinkę ze ściany. Do tego trzeba jeszcze dodać obciążenie startem w trójboju, więc w rezultacie po tych zawodach długo dochodziłam do siebie.

 

W wywiadzie wykorzystano zredagowane wypowiedzi Oli Mirosław nagrane podczas transmitowanego na Facebooku spotkania w sklepie CRAG Store, które odbyło się 12 sierpnia 2021 roku, oraz wywiadu przeprowadzonego dla Góry TV.

 

Spisał / PIOTR DROŻDŻ


Dalsza część artykułu znajduje się w naszym nowym serwisie pod linkiem > link


Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > http://www.czytaj.goryonline.com/


KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com