baner
 
 
 
 
baner
 
2004-01-10
 

Moja niedokończona droga do A5

To był jeden z najważniejszych telefonów w moim życiu. Zadecydował o przyszłości mojej, mojej rodziny i również... w jakiejś małej części, historii El Capa.


The Shield, jesień 1995

To był jeden z najważniejszych telefonów w moim życiu. Zadecydował o przyszłości mojej, mojej rodziny i również... w jakiejś małej części, historii El Capa. Właśnie wróciłem z półtoramiesięcznej delegacji przy remoncie Red Lobsterów w Alabamie i miałem tylko parę dni na uporządkowanie spraw i powrót do kraju. A tu znajomy namawia na zabranie się z nim na pokaz slajdów w galerii Jerzego Kenara. Czemu nie? Jest niedziela, poza tym tematem ma być czyjeś wejście na Denali. W końcu i ja miałem się tam znaleźć. Nawet mam stosowny dopisek w amerykańskiej wizie. Spotkanie zagaja Mirek Krawczyk, przedstawiając prelegenta, Krzyśka Plł??ywacza. Jego komputerowo obrobione zdjęcie z jednego z najwcześniejszych powtórzeń R-a, wisi już u mnie od paru lat. Ale również przedstawia nas, tzn. tych, co się bardziej znają na cyferkach, czyli Szcześniaczka, Baśkę i mnie. Nie znamy się, ale siadamy razem i już po godzinie przeszkadzania w prelekcji, jesteśmy z Baśką wstępnie dogadani. Za trzy tygodnie będziemy już wisieć na Shieldzie. Nawet nie zdążyłem oddać biletu....
Do tej pory, gdy ktoś mnie pyta, jaka droga mi się najbardziej podobała, bez wahania odpowiadam: Shield. Jest za... I jeszcze ten pierwszy magiczny wieczór po wjeździe do Doliny, dziesiątki światełek na ścianie. Oczywiście prawie biegiem idziemy ją dotknąć. Cisza, nikogo nie ma u podstawy. Ale po chwili słyszymy czyjeś kroki i rozmowę... po polsku. To spod West Face wraca Jacek Krawczyk. Znałem go wcześniej tylko z opowiadań Anki i Wieśka (Madejczyka).

The Sunkist, jesień 1997

Znowu całe dnie na telefonach. To głównie domena Baśki. Teraz to nie przelewki. Potrzebne są całe stosy sprzętu. Wprawdzie na Shieldzie udało się Baśce wbić gdzieś plombę (heada), ale teraz to ma być tajemna broń. Ileż to napracowała się moja wyobraźnia, od kiedy zacząłem się wspinać, jak to cudo musi wyglądać. I jakimi „nadludźmi" muszą być ci, którzy się na tym wieszają. Teraz zamawiamy je u jakiegoś garażowego wytwórcy i jak zawsze staramy się zaciągnąć języka o drodze i potrzebnym sprzęcie. Mamy szczęście. U wytwórcy jest właśnie Eric Kohl, autor paru dróg na ścianie. Po ilości zamawianego i zabieranego sprzętu poznaje, że idziemy chyba w trójkę. Ale napędza nam stracha. Droga ma tylko cztery przejścia. Nie zalicza do nich przejścia Tekady, którego zespół wyszedł ze ściany podczas burzy, po linach fotografa. Ale zdążono zrobić kluczowe wyciągi, z których jest zdjęcie na okładce przewodnika.
Oj, to była szkoła. Uderzyliśmy ambitnie, bez poręczowania. Szło wolno. Wszystkiego było mało, za wyjątkiem... sprzętu. I jeszcze to zejście. Baśka „kupiła" od rangersow, jedynych ludzi jakich spotkaliśmy na szczycie, nowy patent na zejście. Nie dość, że dociągnęliśmy do szczytu w dziesięć dni na żarciu przewidzianym na siedem, to teraz musieliśmy prawie czołgać się następne dwa dni, kilkanaście mil, na drugą stronę gór.
Ale były i dobre momenty. Na przykład wisząc czasami na stanowiskach, mogłem się rozglądać naokoło. Wyszukiwać wzrokiem kawałki dziewiczej skały i marzyć...

Wall of the Early Morning Light, wiosna 1998

Ucieszyłem się bardzo, gdy Kaziu (Śmieszko) zaproponował mi dołączenie do jego zespołu. Tyle historii związanych z tą drogą. No i chciałem z bliska zobaczyć jedne z najsławniejszych wyciągów hakowych świata, nie tylko na Dawn, ale również na pobliskiej Reticent. Nie żebym coś planował... Absolutnie nie. Byłoby to szaleństwem. Ale tak zobaczyć... Na Wino Tower dogadałem się z chłopakami, że idę ostatni, małpując na linie. Zawsze to więcej czasu na rozglądanie się. A stąd biegnie w lewo jeden z kluczowych wyciągów Reticent, A4. I ze zdziwieniem złapałem się na tym, że odważyłbym się go zaatakować. Jakby nie było wyjścia....
Stan mojej wiedzy o tym, jak może wyglądać New Wave A5 i jak go opisuje literatura i niektórzy zdobywcy, wyprowadził mnie na manowce. Dwa wyciągi przed końcem, obie drogi mają wspólne stanowisko. Tu już nie dało się nic zobaczyć z Dawn, tylko tyle co ze stanowiska. I oceniłem, że tak trudny i sławny wyciąg, musi biec po wielkiej, leżącej, gładkiej płycie, a nie rachitycznymi, ale jednak dosyć ewidentnymi ryskami wprost do gory. I udało się stłumić ledwo co kiełkujący, szaleńczy pomysł. Jak czas pokazał, nie na długo. A płyta wciąż czeka na pogromców A6...
Podczas przejścia drogi zacząłem odnosić wrażenie, jakbym tam już kiedyś był. Znajome obrazy czy sytuacje. I wreszcie olśnienie – skąd to znam. Przypomniałem sobie o fotoreportażu z pierwszego przejścia, który czytałem cale lata temu w magazynie „Ameryka”. Wyobraźnia dorobiła swoje. A może ktoś tak mnie programuje...

Zenyatta Mondatta, jesień 1998

Zawsze lubiłem zrobić czasami coś samemu. Wspinając się również. Ale nie pociągało mnie żywcowanie. Big-wallowe wspinanie jest chyba wymarzone do takiej działalności. Po szkole, jaką dostałem na Sunkiscie, wierzyłem, że sobie poradzę. Bałem się długich trawersów, a ta linia biegnie tak śmiało i prosto do góry. Przygotowania i późniejsze przejście były jednak nową szkołą, a raczej następną klasą w tej samej szkole. Patenty, które miałem wypracowane w Tatrach okazały się niewystarczające. I ta nieustająca harówka od świtu do późnej nocy. Pierwszy raz zetknąłem się z takimi ciągami trudności. Prawie nieustające napięcie. Świadomość ciągłego ryzyka, osamotnienia i zdania się wyłącznie na siebie były tylko w niewielkim stopniu łagodzone przez fakt istnienia i wspinania się niedaleko wielu ludzi. I wreszcie błąd zakończony szczęśliwie, ale po około trzydziestu metrach lotu. I pytanie: na dół czy dalej do góry. Znam siebie i wiedziałem, że kiedyś musiałbym tu wrócić. Więc szkoda tych urobionych metrów. Ale do końca walczyłem ze sobą, aby sobie nie przyrzec, że już nigdy więcej czegoś podobnego.
Biwak na szczycie. Psuje się pogoda. Wichura i przewalające się chmury. Prawdziwy sabat czarownic. Widzę siebie chodzącego pod ścianą z wielkim worem na plecach. Gotowego do wspinania, ale gdzie???  Chodzę w tę i z powrotem, nie wiedząc, gdzie mam uderzyć. Wreszcie się budzę. Ale nie jestem pewien, czy dalej nie śnię. Dwóch facetów mota stanowisko na moim drzewie. Wspinałem się wolno, ale nie na tyle, aby ktoś już kończył po mnie drogę. Wreszcie wyjaśnia się. Są z innej drogi, ale chcą zrzucić na dół wora w linii Zenyatty. Bo tu ściana jest najbardziej pionowa lub przewieszona na całej swojej wysokości. Wiem coś o tym, bo tylko jeden z dziewięciu moich, zrzucanych w dół, porannych depozytów, dotknął ściany.

Reticent Wall, wiosna 1999

W dwa miesiące po powrocie z ZM wiedziałem, że od tego nie ucieknę. Jeszcze zaraz po zejściu, po deszczu, obserwowałem osamotniony portoledge pod kluczowym wyciągiem na Reticent. Za nic nie chciałem się w nim znaleźć. Po roku dowiedziałem się, że tym wspinaczem był Tomaz Humar. A teraz ja nie mogę oprzeć się przyciąganiu tej drogi. I znowu, jak wiele razy wcześniej, przekonuję się, ile jeszcze można się nauczyć i doświadczyć. Po przygodach na ZM, nie rozstaję się w ścianie z małym nożem. A tu znowu sekunda nieuwagi i czołówka razem z częścią sprzętu odpływa w siną dal. Kolejne dziewięć dni spędzę w ścianie bez światła. Mimo dobrej pogody, podobnie jak Humar, spędzę długie godziny w bezczynności, na półce pod kluczowym wyciągiem. Tuż po południu skończyłem czyścić poprzedni wyciąg i byłem gotowy. Ale wiedząc, że parę dni wcześniej, inny wyciąg, „tylko A4", zajął mi na prowadzeniu jedenaście godzin, bałem się, że nie zdążę ukończyć wyciągu za dnia. Przecież miała to być najtrudniejsza i najbardziej ryzykowna długość liny na ścianie. A niekiedy przebąkiwano, że może i na świecie. Właściwie wszystko, co o tej drodze wiedziałem, sprowadzało się do luźnych, ale równocześnie odstraszających opisów tego wyciągu. Na miejscu, od jednego z autorów drogi, po długim ciągnięciu za język, dowiedziałem się tylko, że lina sześćdziesięciometrowa wystarczy, choć parę wyciągów opisane było na dwieście stóp długości. Kompletnie nic o sprzęcie. Za jedyne topo robił mi wycinek plakatu ściany z pobieżnie wrysowanymi wszystkimi drogami. Najbardziej się bałem, że nie wytrzymam presji i po prostu ominę ten wyciąg, kończąc drogę znanym mi już Dawn. W końcu okazało się,  że musiałem być dobrze sprężony i „nabuzowany", bo przeleciałem wyciąg w osiem godzin i jeszcze tego samego dnia następny, ostatni. Magia wyciągu prysła, ale noc na szczycie, pod rozgwieżdżonym niebem, znowu była cudowna.
Nie mogłem wreszcie narzekać na ciągle cudowną, yosemicką pogodę. Z jednej strony cieszyłem się, ze dupówy łapały mnie zawsze poza ścianą, jak choćby na zejściu po ZM, ale równocześnie pozostawał niedosyt. Brak tego elementu niepewności co do pogody, jaki zawsze towarzyszy nam w górach, jakby obniżał wartość tutejszych przejść. W końcu big-wall jest taką drugą, po zimowym himalaizmie, odmianą „sztuki cierpienia”. Mówiąc prosto, robimy to, aby dostać w tyłek. Więc chyba Ktoś odczytał moje wewnętrzne „potrzeby” i doczekałem się. Na Wino Tower, będąc skoncentrowany na trudnym wyciągu, nie zauważyłem pogorszenia się pogody. Pozostawiłem biwak na dolnym stanowisku, ciesząc sie, że na okres dupówy mam kawałek gruntu pod nogami. Ale cały czas był oczywiście lęk o ewentualny bezpieczny wycof. Z tego miejsca problematyczny, ze względu na olbrzymie przewieszenie ściany u jej podstawy. Pamiętałem opowieści Kazia, jak wycofując się z Mascalito z połamanym „Luśnią”, połączyli trzy liny na ostatni zjazd. A w ogóle to przy marznącym deszczu zjazdy i wszelkie akcje są prawie niemożliwe. Polowa wypadków śmiertelnych na El Capie ma miejsce właśnie podczas takich załamań. Wtedy najważniejszą rzeczą, często decydującą o przeżyciu, jest dobry i nieuszkodzony namiot na portalu. Czyli pozostanie suchym. Podczas całodniowego opadu rozważałem różne sytuacje. Ponad sto metrów wyżej była mała półeczka pod przewieszkami. To było jeszcze daleko, ale tam byłbym w miarę bezpieczny, nawet przy awarii portala. Ale teraz tutaj było wygodniej. W końcu, przy wieczornym krótkim rozpogodzeniu, przeniosłem biwak. Noc była jedną z najgorszych, jakie spędziłem w górach. Rano nawet z mojego portala wisiały sople. A po porannym ociepleniu mogłem dziękować mojemu aniołowi stróżowi, widząc setki, tysiące sopli odrywających się zewsząd i spadających wzdłuż ściany. Wiele z nich trafiało w moją niedawno bezpieczną półkę...
Po skończeniu drogi, następnego dnia po zejściu, musiałem podejść pod ścianę i pozbierać śmieci. Przez lornetkę przyfilowałem kolejny zespół, przebijający się przez Reticent. I tego właśnie dnia robili siedemnasty wyciąg. Takie sobie A3. Gdy go przechodziłem, dwumetrowej wysokości blok, na którym wisiałem na hooku, zaczął ze mną odjeżdżać. Zamarłem. Jakimś cudem od razu znalazłem odpowiedni haczyk i wbiłem go powyżej. Miałem pewność, że pod następnym klientem wyjedzie. Nawet miałem wyrzuty sumienia, że go jakoś nie oznaczyłem. Ale nie miałem pomysłu jak. A teraz musiałem podejść pod ścianę. Musiałem to zrobić dzisiaj, cała impreza i tak zajęła mi za dużo czasu. Odczekałem ze dwie godziny, ale zawodnik posunął się tylko o parę metrów. W końcu poszedłem. Z godzinę posprzątałem, zdążyłem zapomnieć...
Usłyszałem to podczas ściągania liny poręczowej. Było jak przeznaczenie. Nie mały kamyk, ale kilkusetkilogramowa płyta, spadająca z wysokości sześciuset metrów. Wcześniej wyliczyłem, że powinna spadać około pięćdziesięciu metrów na prawo. A jednak.... dwa „okruchy” wielkości pięści, lub raczej głowy, wylądowały na piasku, tuż na lewo ode mnie. Za parę godzin, już w drodze powrotnej do Chicago, w  kabinie mojej toyoty o mało co nie zaparkował inny samochód. Skończyło się tylko na urwaniu przodu auta. Oczywiście ja byłem w środku. A dzień wcześniej zdążyłem zawiadomić rodzinę i znajomych, że jestem już bezpieczny po skończeniu drogi. Oj, ten mój anioł stróż, widocznie też już był mocno przemęczony po ostatnich dwóch tygodniach. Ale ostatecznie nie nawalił.

Jolly Roger, wiosna 2000

Droga prawie że zapomniana. Choć większość coś o niej słyszała, a nawet widziała, bo pierwsze wyciągi biegną wzdłuż lin poręczowych z Mamucich Tarasów. Ale czasami lepiej nie wiedzieć, że trzeba będzie ostro powalczyć. No bo jak na przykład można się przygotowywać do zrobienia OS czujnego miejsca 5.9 ponad dwadzieścia metrów nad przelotem?  Z niezbyt pewnym lądowaniem? Do 2000 roku droga otrzymała tylko siedem powtórzeń. W przeciwieństwie do Reticent, która przez osiem lat ma już co najmniej ich dwa tuziny. Nawet wszędobylski McNamara nie zdążył jej jeszcze zrobić. Wymagająca zarówno hakowo, jak i klasycznie. Została naszym celem, gdy wraz z Robertem nie mogliśmy się dogadać, ale też i wykombinować sensownego startu do nowej drogi.
Była to naprawdę przednia, choć trudna zabawa. I do tego czuliśmy się czasami jak gladiatorzy w cyrku. Aby nas filmować, „Malory” (ksywka Jacka Lupiny) wykorzystał łącznie ponad sześćset metrów lin poręczowych, które mu wcześniej powiesiliśmy na Sunkiscie. Był to chyba pierwszy taki przypadek w historii polskiego wspinania i filmowania. A dla „Malorego” przygoda nie mniejsza od naszej, zważywszy że jego całe doświadczenie z górami sprowadzało się do przejścia Sunkista razem z nami tydzień wcześniej. No, może pomogło mu jeszcze jego obycie z przestrzenią, zdobyte podczasi trzystu skoków spadochronowych.

Quo Vadis, późna jesień 2002

Wreszcie poczułem, że jestem gotowy do robienia nowej drogi. Niezbędny był impuls, jakby znak, w postaci znalezienia skromnej „dziury” w gładkiej płycie, podczas przejścia Dorn Direct. Sama dziura jest ewenementem, a jej znalezienie było równie mało prawdopodobne. To był ten element, którego brakowało nam z Robertem. Teraz mogłem się odważyć na zaatakowanie potencjalnie A5-kowej płyty. Wcześniej w ogóle nie brałbym tego pod uwagę. Tych parę lat doświadczeń i myszkowania pozwoliło mi w końcu ułożyć większość puzzli. Ale nie tylko – skrzydeł dodała mi również wieść o przybyciu chłopców z obozu centralnego PZA.
Tym razem przebywanie w ścianie było rzeczywistą samotnością. Szczególnie w górnej części, gdy kończyłem drogę. Przez ostatnie dwa tygodnie, na całej południowo-zachodniej ścianie na lewo od Nosa, wspinał się oprócz mnie tylko jeden zespół. Cała ściana „należała” do mnie. W Dolinie, przez którą przewija się dwa miliony ludzi rocznie, było to niesamowite.
Samo wspinanie było jak mozolne, długotrwale wykonanie dzieła przez rzetelnego rzemieślnika. Podobna praca może się ciągnąć i miesiącami, nawet w przypadku jednowyciągowych, trudnych projektów. Nie musi kojarzyć się zaraz ze ślusarstwem. A zresztą i ślusarz może być artystą, wkładając swoją duszą w wykonywaną pracę. A niejeden malarz czy rzeźbiarz jest tylko lichym rzemieślnikiem. Czas pokaże, jak droga będzie oceniana z estetycznego punktu widzenia. Tak jak teraz, po latach, droga Kurtyki Świetlistą Ścianą jest swoistym dziełem sztuki. Ale Wojtek jest artystą... Trochę się zapędziłem... No bo gdzież mi do niego. Ale ja też włożyłem kawałek swojej duszy w moją drogę, choć jest ona tylko jedną z paru dziesiątek podobnych. A że nie znalazłem na niej prawdziwego A5, którego ciągle szukam?  Może kiedyś... Obym sobie tylko z nim poradził. I oby nie miał racji Jeff Lowe pisząc, że żaden Europejczyk nie jest w stanie zrobić A5. Rację ma natomiast Siekluc twierdząc, że żaden człowiek zdrowy na umyśle nie zrobi w sposób zaplanowany wyciągu A5, nie będąc w jakiś sposób do tego zmuszony. Wszelkiej maści wirtuozi i geniusze nie są wyjątkami. Są przecież również szaleńcami.
Poza tym liczy się przecież nie cel, tylko Ścieżka do niego...

Tekst: Jacek Czyż

"Góry", nr 1-2 (116-117) 2004

(kg)

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com