Jak wiadomo, ekipa to podstawa udanej wyprawy, toteż jej zacny skład stworzyli:
Iza Czaplicka, KW Bielsko-Biała – uzależniona od mycia włosów, baterii słonecznych i gór wysokich;
Magda Drózd – potrafi zlokalizować szczyty z topo, ale ma problem z wyborem dania z menu;
Ilona Gawęda, KW Kraków – człowiek dziaby i hi-tech, prowadzi kursy jogi w Miyar;
Asia Klimas, KW Kraków – prędzej zada z minimikropiciaka niż zaklinuje dłonie w rysie;
Bartek Klimas, KW Kraków – człowiek od łączności, księgowy, pierwszorzędny kucharz;
Adam Ryś-Groźny – miłośnik małych jagniątek i spitów, nie lubi zwiedzania.
Już za parę chwil, za chwil parę
Sześć osób, trzy miasta, dwa kraje – siłą rzeczy komunikacja przed wyjazdem odbywała się mailowo. Przekonaliśmy się, że w ten sposób wszystkie sprawy można dopiąć, i to na ostatni guzik. Sprawnie uporaliśmy się z zakupem biletów, ustaliliśmy listę sprzętu oraz innych niezbędnych drobiazgów typu prysznic czy węgiel – w końcu wybieraliśmy się do królestwa zarazków i ameby.
Fot. arch wyprawy
Pogoda w Miyar sprzyja wypadom w okresie wakacyjnym, pomimo monsunu królującego w niżej położonych częściach Indii. Do celu można dostać się za niewielkie pieniądze Aeroflotem, a na przebywanie w dolinie nie są potrzebne żadne permity. Jednym słowem, destynacja piękna, tania i z niezbyt skomplikowaną logistyką. No i jak to skwitował Adam: idealna, aby można było na trwałe zapisać się na Kartach Historii Alpinizmu, zdobywając jakiś dziewiczy szczyt :-).
Baza, słodka baza
Kilka chwil w Delhi, autobus do Manali, dżip do Wioski-Na-Końcu-Świata, dwa dni trekingu i jesteśmy na zielonej łące, po której hasają koźlątka. Wokół piękne widoki, kilka niezłych bulderów... Raj na ziemi, ta nasza baza! Po wszystkich mękach dojazdowych, niewyobrażalnym, cuchnącym, lepiącym się do wszystkiego brudzie Delhi, kilkunastogodzinnym telepaniu się w busie przez ocean błocka w końcu... możemy zacząć wakacje! Gdyby jeszcze nie ból głowy, który bynajmniej nie jest wynikiem spożywania napojów wysokoprocentowych... Jesteśmy na wysokości około 4000 m, brak aklimatyzacji robi swoje. Ale co tam – namiot bazowy jest, gry wszelakie, kości, karty, a dla ambitnych gruba książeczka z sudoku. Padać może nawet przez cały wyjazd! Sztukę pieczenia lokalnych chlebków – naanów – na paliwie z krowich placków opanowujemy coraz lepiej, na deser serwujemy sobie racuchy z jabłkami i czekoladą. Popołudniami odbywają się zajęcia z jogi, wieczorami aktywne staje się kółko czytelnicze.
A gdybyśmy znudzili się własnym towarzystwem, możemy zaprzyjaźnić się z około trzystoma kozami pasącymi się w okolicy.
Wspin
W Miyar naprawdę jest w czym wybierać, można powspinać się skalnie i mikstowo, na drogach znanych i dziewiczych, kilkuwyciągowych i bigwallowych – na przykład na niejakiej Mahindrze, gdzie Rosjanom udało się spędzić aż 28 dni. Główna dolina ma kilka wyżej położonych odnóg z ciekawymi celami – część z nich znajduje się na dziewiczych ścianach. Szybko dochodzimy do wniosku, że jeśli mamy zapisać się na Kartach Historii Alpinizmu, to tylko tu! Otoczenie sprzyja dramatycznej relacji, którą na pewno po powrocie opublikujemy w jakimś poczytnym magazy-
nie: złowrogo trzeszczący lodowiec, rwąca górska rzeka, brak łączności ze światem zewnętrznym, zdani tylko na siebie i łaskę-niełaskę natury... Pokrzepieni tą wizją z pewnym żalem żegnamy przyjazne kozy i ruszamy do doliny Tawa, na spotkanie z Ekstremalnym Wyzwaniem. Dzielimy się na dwie grupy, Magda i Adam chcą jako pierwsi wspinacze zdobyć „Matterhorn”, pozostali ostrzą sobie zęby na pewną piękną diretkę.
Fot. arch. wyprawy
Sardynki na wielkiej górze – oczami Izy
Po przeniesieniu się do obozu wysuniętego i poprowadzeniu dwóch krótszych projektów, w składzie: Ilona, Asia, Iza i Bartek postanawiamy zmierzyć się ze ścianą Dome Peak. Dotychczas na wierzchołek poprowadzono dwie drogi – zeszłoroczną słoweńską, wschodnią granią, oraz linię w górnej części ściany, zrobioną dwa lata wcześniej przez zespół amerykańsko-kolumbijski. My za cel obieramy direttissimę. Na kolejne trzy dni naszym domem staje się sporych rozmiarów głaz na środku lodowca – jedyne miejsce w okolicy, gdzie można się rozbić. Okazuje się, że
spanie we czwórkę w dwuosobowym namiocie wymaga doskonałej synchronizacji, dużo dobrych chęci oraz pomysłowości. Tej nam na szczęście nie brakuje. Bartek i Iza są w zasadzie zadowoleni z faktu, że śpią z głowami w przedsionku – przynajmniej jest czym oddychać. Nie wspominając o tym, że jest bardziej ekstremalnie, a przecież o to nam chodzi. Szturm na nową linię rozpoczynamy około szóstej rano, po dwugodzinnej wędrówce wybitnie nieprzyjazną kamienistą moreną. Topografię ściany rozpracowaliśmy z dołu. W trakcie wspinania okazuje się jednak, że perspektywa była bardzo myląca. Formacja, którą z naszego sztabu generalnego na kamieniu wzięliśmy za flake’a, z bliska okazuje się sporych rozmiarów turnią, czarna plamka na środku ściany ogromną dziurą o średnicy kilkudziesięciu metrów, a ryska u szczytu pokaźnym kominem. Trudności nie są wygórowane, nie dopatrzyliśmy się cyfry wyższej niż sporadyczne VI+.
Dzięki kaprysowi miyarskiej pogody na ostatnich dwóch wyciągach dane nam jest doskonalić umiejętność wspinania w gradzie. Idzie całkiem nieźle. Nie przejmujemy się zbytnio nieprzyjazną aurą, przecież jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów i będziemy na szczycie. A potem migiem załatwimy zjazdy i kolację skonsumujemy w naszym przestronnym apartamencie na kamieniu. Z Iloną wychodzimy prościutko na głaz zjazdowy. Bartek i Asia w międzyczasie zaliczyli szczyt kilkadziesiąt metrów wyżej. Na głazie znajdujemy rep - prawdopodobnie zostawili go Słoweńcy. Odwrót rozpoczynamy przy akompaniamencie grzmotów dochodzących z sąsiedniej doliny, gdzie rozpętała się konkretna burza.
Jeden zjazd i kilka piorunów niżej zapadają ciemności. Z pomocą czołówek znajdujemy jeszcze cztery stanowiska. Z lekkim zdziwieniem mijamy olbrzymi płat śniegu, dalibyśmy sobie pół liny odciąć, że w linii zjazdów być go nie powinno. Wiara w to, że lada moment wylądujemy w żlebie, który pozwoli nam zejść do podnóża ściany, zostaje na razie lekko zachwiana. Kompletnie załamie się dopiero po kolejnych pięciu zjazdach.
Do namiotu docieramy tuż przed godziną czwartą nad ranem, jakieś osiem godzin później niż planowaliśmy :-). Rzucamy się na herbatę, a po nawodnieniu bez zbędnej zwłoki przyjmujemy wypracowane poprzedniej nocy komfortowe pozycje. Drogę, dla uhonorowania naszych warunków lokalowych, nazywamy Inwazją Sardynek.
Fot. arch. Wyprawy
Rysiów zmagania z „Matterhornem” – oczami Magdy
Tydzień przed wylotem do Indii udaje mi się spotkać z Gerhardem Schaarem, który spędził w zeszłym roku około sześciu tygodni w Miyar, przechodząc ze swoją dziewczyną siedem dróg. Kilkadziesiąt zdjęć, kilka nieznanych mi artykułów, mailowa korespondencja z Włochami i Słoweńcami i w końcu własne opowieści Gehriego dają mi pewne wyobrażenie o możliwościach w Miyar. Wejście na „Matterhorn” zasugerował sam Austriak. Im się nie udało – brak pary w płucach i wspin zakończyli na przedwierzchołku Goutzele Peak. Wciąż niezdobyty, dosyć wysoki (około 5800 m) szczyt, w miarę niedalekie podejście, więc... uderzamy!
Nasza góra znów tonie we mgle. Niby jeszcze tylko 200 metrów do celu, ale ta grańka, zjazdy na przełęcz, a dalej, jeśli znów będzie taki syf jak dotychczas, to... wolimy sobie nie wyobrażać. A teraz zaczyna jeszcze walić gradem. Przecież pogoda zazwyczaj chrzaniła się dopiero wieczorami, a jest przed drugą! Nie mamy zamiaru wspinać się dalej, kruszyzna na ostatnich wyciągach wymięła nas psychicznie. Wygląda na to, że Karta Historii Alpinizmu, wraz z dziewiczym „Matterhornem”, poczeka na kogoś innego...
Gorycz porażki osładza w pewnym stopniu wspin sprzed dwóch dni, pierwsza droga naszego autorstwa. Płytowe wspinanie po „chrupkach”, zacięcie, na którym Adam musiał się trochę skupić, kilka głębszych wdechów i szczytowanie z widokiem na Mahindrę – ta ściana powala! Na wierzchołku stanęliśmy o 13.00. Pod względem czasu i pogody bardzo fajnie, dróżka ładna i przyjemna, pleasure climbing, więc i nazwa odpowiednia: Happy couple on holidays. Alternatywna nazwa drogi miała być związana z przygodowym (bulderowym!) powrotem przez rzekę, Iza i Ilona tak właśnie ochrzciły swoją linię: Scary River Dream.
Tekst: Izabela Czaplicka
Współpraca: Magdalena Drózd-Ryś
Zdjęcia: Izabela Czaplicka,
Magdalena Drózd-Ryś, Adam Ryś
Całość artykułu znajdziecie w GÓRach nr 222 (Listopad 2012)