baner
 
 
 
 
baner
 
 
 
2012-10-29
 

Drugie miejsce adidas Terrex Team Poland w rajdzie Lycian Challenge

Zachęcamy do zapoznania się z relacją z udziału adidas Terrex Team Poland w ekstremalnym rajdzie przygodowym Lycian Challenge w Turcji.
Turcja! Plaża? Jest. Hotel? Jest. Basen? Jest. Słońce? Jest. Pięknie? Jest. Tylko ten rajd…

Czasem, gdy przed zawodami czytam, co organizator zaleca zabrać, na moich ustach pojawia się drwiący grymas, a lewa brew unosi się w geście dezaprobaty. Tak przed wyjazdem do Finlandii oceniałem przydatność materacy podczas coasteeringu, a moja brew podobnie wystrzeliła w górę, gdy zobaczyłem, że przez 4 dni w gorącej Turcji mam nosić ze sobą polar. Z perspektywy czasu, gdy przypomnę sobie szczękanie zębami w rytmie Limb Bizkit, rozpalanie ogniska i wyjście na trekking w piankach neoprenowych, mam ochotę napisać do organizatora, żeby w przyszłym roku zalecił noszenie dwóch polarów, w tym jednego zamkniętego w wodoodpornym worku.

Plażing vs. leżaking

Do Licji, a konkretnie do miejscowości Gocek dotarliśmy już w niedzielę  wieczorem, żeby mieć trochę czasu na aklimatyzację  i spokojne planowanie startu. Poniedziałek przywitał nas bezchmurnym niebem i słupkiem rtęci dobijającym do trzydziestki. Dzień upływał pod znakiem trudnych decyzji w stylu: czy lepiej spędzać czas nad morzem, czy w hotelowym basenie. Aklimatyzacja przebiegała pomyślnie, jednak w mojej głowie ciągle siedział ten polar. Nie krem z filtrem, a właśnie polar. Ale co organizator może wiedzieć, pewnie przesadza, przecież nie znamy żadnych tureckich zawodników, więc pewnie lista sprzętu jest zrobiona trochę na wyrost.


Diabeł tkwi w mapie

We wtorek w naszych rękach znalazło się pięć wielkich arkuszy map. A właściwie nie. Gdyby jakiś dyskont w dziale z warzywami sprzedawał papier do drukarki, to na pewno byłby lepszej jakości, niż ta wodochłonna papiero-gąbka, na której wydrukowano skan wyblakniętego ksera 16-letniej tureckiej topograficznej mapy. Gdy rozłożyliśmy wszystkie arkusze na podłodze, naszym oczom zaczęła ukazywać się blaknąca jasnozielona plamka – papier wchłaniał właśnie pojedynczą zagubioną pośród kafelków kropelkę wody. Pięknie. A folia do oklejania map jak zwykle była na końcu listy spraw do załatwienia i tam też została. W środę na trzy godziny przed startem otrzymaliśmy koordynaty blisko 50 punktów kontrolnych, które należało nanieść na mapę. Podzieliliśmy się pracą, żeby w międzyczasie zdążyć wytyczyć jeszcze warianty i okleić chociaż część naszych skanów wyblakniętego ksera zwykłą taśmą klejącą. Były to dobrze zmarnowane trzy godziny, bo koordynaty musiały być pobierane z urządzenia, które nie do końca odpowiadało mapie, przez co wszystkie punkty na 10 minut przed startem musieliśmy nanieść jeszcze raz, a taśma klejąca pewnie została wyprodukowana u sąsiada drukarza naszych map. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie, gdy kilka godzin później w zacinającym deszczu w jednej ręce trzymałem strzęp papieru, a w drugiej tę właśnie posklejaną taśmę.

Do biegu, gotowi, city puzzle

Poprawianie naniesionych punktów opóźniło start, ale w końcu stanęliśmy na niewielkim placu, pod dmuchaną bramą, gdzie dostaliśmy wydruk z Google Earth z zaznaczonymi punktami. W nich mieliśmy odebrać literki tworzące hasło, a potem wsiąść na rowery. Cytując organizatora: „No password, no bike.” Z naszych literek ułożyliśmy dość sprawnie ready, ale Francuzi z uporem maniaka przekładali swoje kwadraciki i za każdym razem wychodziło im gates, na co przemiła Turczynka odpowiadała: No. O co tak naprawdę chodziło nie wiem, bo zdążyliśmy wsiąść na rowery.

Organizator planował, że pierwszy etap rowerowy liczący 82 km i mający 4500 metrów przewyższenia powinien zająć od 8 do 12 godzin – kotłowaliśmy 16. Pewnie byłoby znacznie krócej, gdyby nie 3 złapane laczki i nasza zielona kserówka w mapniku. Zaczęło padać w okolicach pierwszego punktu kontrolnego i nie zamierzało przestać. Na wysokości trzeciego punktu w mapniku widziałem już tylko zielone plamy przecięte wąską pomarańczową wskazującą nasz wariant. Kolejne kilka godzin spędziliśmy w towarzystwie dwójki Francuzów, którzy mimo posiadania dobrej mapy nigdy nie wiedzieli, gdzie są i zespołu tureckiego, którego nawigator po angielsku najlepiej wymawiał: „Wait, I have to check”. A Czesi z każdą minutą powiększali przewagę. W końcu dotarliśmy jednak w suchsze rejony mapy i pożegnaliśmy francusko-tureckie towarzystwo. Podejrzewaliśmy, że jesteśmy jednym z ostatnich zespołów, a tymczasem okazało się, że etap rowerowy skończyliśmy na drugim miejscu. Mimo ok. 3000 metrów zjazdów nasze średnie tempo ledwo przekraczało 5 km/h!

Pasterskim szlakiem

Etap trekkingowy rozpoczęliśmy w wielkiej zielonej plamie, z której trzymając się jej pomarańczowej koleżanki powędrowaliśmy na wysokość 2400 metrów. Na odcinku 15 kilometrów pokonaliśmy ponad 2000 metrów przewyższenia, poruszając się ścieżkami wydeptanymi przez owce i pasterskie psy, a gdy te się kończyły, schodziliśmy do suchego kanionu i żółwim krokiem, pokonując kolejne wielkie głazy i suche wodospady pięliśmy się w górę koryta rzeki. Znaleźliśmy się w surowych wysokich górach, w których ogromną rolę odgrywała precyzyjna nawigacja i odnajdywanie trawersujących ścieżek nieistniejących na mapie. Niedługo po świcie zdobyliśmy szczyt i kamienistym zboczem pośród kłującej roślinności zaczęliśmy schodzić w stronę strefy zmian. Po około dobie od startu mogliśmy pierwszy raz skorzystać z przepaku i uzupełnić zapasy na kolejne 30 godzin rajdu.

Po wyjściu ze strefy rozpoczęliśmy drugą część etapu trekkingowego – kolejne 15 km. Bardzo przyjemna droga wyprowadzała nas przez malutkie wioseczki znowu w wysokie góry. Po nocnych deszczach w końcu mogliśmy się rozgrzać, a słońce wysuszyło nasze mokre ciuchy, niestety na krótko. Powyżej 2000 metrów zaczęliśmy kluczyć po kamienistych zboczach, starając się omijać pionowe ściany. Poruszając się w takim terenie cieszyłem się, że mam na głowie kask. Po zaliczeniu kolejnego dwutysięcznika jedyna droga w dół wiodła stromo opadającym kanionem, w którym okazało się, że nasze adizero XT mają rewelacyjnie trzymającą podeszwę. Dzięki nim w wielu miejscach nie musieliśmy uprawiać wspinaczki, a tylko umiejętnie skakać po kolejnych głazach. Znowu zaczęło padać, a my po raz kolejny wsiedliśmy na rowery.

Wakacje w ciepłych krajach

To, co normalnie powinno być piękną, górską i widokową drogą, pod wpływem padającego deszczu zamieniło się w błotnisty zjazd poprzecinany małymi korytkami drążonymi przez wodę w tak fantazyjny sposób, żeby jak najbardziej utrudnić nam manewrowanie przy większej prędkości. W słońcu można by tutaj zjeżdżać pewnie 40 km/h i tylko od czasu do czasu wykrzykiwać: „Łał!”, gdy z zza zakrętu wyłaniałby się piękny widok na rozciągające się w stronę morza doliny. Dla nas przygotowano jednak coś innego. Woda spod kół zalewa oczy, więc nawet gdy nie ma chmur i mgły, to żeby coś zobaczyć, trzeba by je najpierw przetrzeć. Twarze zdobią błotne maseczki, a prędkość nie powala, bo po prostu zjeżdżając szybciej robi się niebezpiecznie i bardzo zimno.

Gdy dotarliśmy do końca tego zjazdu, przekroczyliśmy most zalany przez kałużę sięgającą piasty i stanęliśmy u stóp niekończących się serpentyn, które miały nas wyprowadzić na podobną wysokość jak ta, z której właśnie przez pół godziny zjeżdżaliśmy. Gdy Piotrek zobaczył stromiznę podjazdu i jakość drogi, zrobił ostatnie fotki i postanowił się z nami w tym miejscu pożegnać. W ciągle padającym deszczu, po około dwóch godzinach, zbliżyliśmy się do ostatniej serpentyny. Niestety w tym samym czasie przywędrowała tam burza, której błyskawice rozjaśniały świat do tego stopnia, że nawet mając zamknięte oczy miałem wrażenie, że widzę drogę przed sobą. Pioruny siekały wszędzie wkoło w odstępie 2 sekund od błysku. Tylko Aga wypowiadała głośno to, co każdy z nas myślał, ale mimo krzyków przerażenia, nasza sytuacja nie poprawiała się ani trochę. Po pewnym czasie na szczęście burza zaczęła się oddalać i zginąć mogliśmy już co najwyżej z wychłodzenia, a nie od uderzenia pioruna.

Podczas ostatnich kilometrów tego etapu przy życiu trzymała nas myśl
o czekającym w strefie zmian ognisku. Nietrudno więc sobie wyobrazić, jak się czuliśmy, gdy okazało się, że w strefie nic nie bucha ciepłym płomieniem, a raczej bije zimnem od organizatorów, którzy nie zamierzają udzielać żadnych informacji, ani nawet pożyczyć zapalniczki, żebyśmy mogli rozpalić ogień… W ciemnościach tuż obok nas dojrzeliśmy miejsce po ognisku i strzępy popiołu, w którym po rozdmuchaniu nadal tliły się iskierki. Niedawno byli tu Czesi! Korzystając z drobnych gałązek i igieł udało nam się rozdmuchać ogień, który wciągnął nas na niemal godzinę. Postukując sobie żwawo zębami rozebraliśmy się do zera i wskoczyliśmy w pianki neoprenowe, a wszystkie ciuchy zaczęliśmy suszyć przy ognisku. Mimo, że suche pianki zaczęły nas ogrzewać, to jeszcze przez długi czas czuliśmy, jak gdzieś z wewnątrz organizm wyrzuca z siebie zimne drgawki. W piankach ruszyliśmy na trekking.

Druga noc

Drugim punktem były zadania linowe – dotarliśmy do małego kanionu, którym przedostaliśmy się na krawędź urwiska. W czasie długotrwałych opadów zapewne płynie tamtędy piękny wodospad, za to teraz gdzieś w mroku niknie lina, na której mamy zjechać w dół, a daleko, daleko w ciemnościach widać jakieś światło. Czy to światła miasta? Nie, to tylko czołówka obsługi na końcu zjazdu. Myślę, że Turcy nie uznają zadań linowych, na których lina nie ma stu metrów.

Po emocjonujących zjazdach rozgrzaliśmy się już na tyle, że mogliśmy zamienić pianki na lekko wilgotne ciuchy i ruszyliśmy na dalszą część trekkingu. Powoli zaczęła nas dopadać druga noc. Aga ogląda kreskówki wyświetlane przez leżące na drodze igliwie, Łasuch snuje historie o wstawianiu jakichś drzwi, tylko nie wie czy prawych czy lewych, potem sprzedaje nam jakiś przepis o nazwie „Siedem talerzy”, a my z Tomkiem po prostu śpimy. Kolejne zakręty uciekają, drogi ubywa, tylko moje stopy chyba źle zniosły rozgrzewanie przy ognisku. Gdy były po prostu skatowane i zmrożone nie było problemu, ale gdy się rozgrzały, zmieniły ułożenie na mniej komfortowe. Coś popękało, część skóry zaczęła odpadać, część marszczyć się na drugiej warstwie odcisków. Cieszyłem się, gdy w końcu dotarliśmy do kajaków i mogłem zdjąć na chwilę buty.

Spacer po wodzie

Gdy schodząc z gór słyszeliśmy hałas spadającej wody, wyobrażaliśmy sobie, że na kajaku czeka nas wzburzona rzeka i prawdziwy rafting. Okazało się jednak, że hałas to tylko tama, z której spuszczono trochę wody, żebyśmy w ogóle mogli płynąć… chociaż czasami. Prawie połowę 12-kilometrowego odcinka musieliśmy ciągnąć nasze dmuchane łajby po płytkiej wodzie usianej kamieniami. Gdy dawało się pływać, było naprawdę fajnie, jednak znacznie więcej czasu spędziliśmy poza kajakami niż w nich.

Szachy

Gdy skończyliśmy kajaki w pełni wzeszło słońce i zaczął się pierwszy upalny dzień rajdu, a dla nas rozpoczęły się szachy. Na tym etapie zawodów wiedzieliśmy już bardzo dobrze, że nie jesteśmy w stanie zrobić całej trasy i na początek postanowiliśmy odpuścić 4 punkty rowerowe, które miały nam zaoszczędzić sporo czasu i sił. Jednak to, co działo się na tym etapie chętnie wymazałbym z pamięci. Może to kwestia trzeciego dnia i zmęczenia materiału, może palącego słońca, a może po prostu nieuwagi.

Po około półgodzinnym podjeździe musiałem przełożyć mapę, żeby widzieć kolejny odcinek drogi. A gdy go zobaczyłem, przeraziłem się, bo okazało się, że wjechaliśmy w dolinę prowadzącą do jednego z punktów, który mieliśmy odpuścić. Uznaliśmy, że będziemy trzymać się planu, bo do punktu i tak jeszcze jest stosunkowo daleko. Zjechaliśmy więc z powrotem do głównej drogi i ruszyliśmy dalej asfaltem do kolejnej doliny. Dystans uciekał, mapa nie grała wcale, ale na głównych asfaltach nie grało nigdy, więc jakoś się tym nie przejmowałem. W końcu jednak postanowiliśmy się zatrzymać w sklepie i opłukać zmęczony umysł zimnym piwem. Przy okazji spytaliśmy sklepikarza, co to za wiocha, w której prowadzi swój sklep, a on na to, że Fetiye. Czyli wcale nie taka wiocha, tylko miasto, w którym nigdy nie powinniśmy się znaleźć. Nawet kilka godzin wcześniej oderwałem przemoczony fragment mapy, na którym właśnie byliśmy, uznając, że i tak nie będzie potrzebny. Trzeba wracać. Okazało się, że byliśmy w dobrej dolinie, a ja pomyliłem się za pierwszym razem myśląc, że wjeżdżam w bliźniaczo podobną dolinę, która była wcześniej. Po trzech godzinach fakultatywnej wycieczki znaleźliśmy się w tym samym miejscu – raptem 300 metrów od właściwego punktu! Ale dzień się jeszcze nie skończył. Aga stanęła na wysokości zadania i zaczęła nas motywować do odrabiania strat, a ja tymczasem obniżyłem siodełko w rowerze, żeby pedałować śródstopiem, bo rozmoczone na kajakach stopy stężały na nowo.

Kolejny punkt i kolejna niekończąca się opowieść. Tym razem wszystkie okoliczne drogi, łącznie z naszym pięknie wyrysowanym wariantem przestały istnieć. Tak po prostu. Nie pozostało nam nic innego jak zarzucić nasze worki ziemniaków, przepraszam, rowery na plecy i pomaszerować w górę stromego zbocza. Po mniej więcej 200 metrach przewyższenia okazało się, że droga, do której zmierzamy również nie istnieje. Nie żeby to było jakieś zaskoczenie, po prostu poczuliśmy zazdrość, że ktoś mógł wybrać inny wariant i właśnie nas wyprzedza. Tempo na tym etapie stało się tak nieznośnie wolne, że postanowiliśmy odpuścić kolejne punkty i pojechać prosto do strefy zmian. Prosto w tym wypadku oznacza, że po 4 godzinach byliśmy na miejscu. Ale po drodze… trzecia noc i mikrosenki, jak ładnie określiła krótkie drzemki dziewczyna  z czeskiego teamu.

Spoko, spoko!

Droga bardzo długo pięła się pod górę, przejeżdżała przez małą wioskę, w której z głośników niósł się głos modlitw wykrzykiwanych przez muezinów, co przez pewien czas trzymało nas na nogach. Dojeżdżając do strefy zmian kilkukrotnie zatrzymywaliśmy się na 4, 5, 8 minut snu, jednak koniec końców i tak zasypialiśmy na rowerze. Najgorzej znosił tę noc Tomek, który nie mógł utrzymać otwartych oczu nawet podczas zjazdów. Najpierw ja ćwiczyłem z nim tabliczkę mnożenia, a potem Łasuch próbował go zagadywać, aż do momentu, gdy Tomek po prostu zasnął w trakcie mówienia i wjechał w ścianę skalną ograniczającą drogę z jednej strony. Tomek! Tomek!, Spoko! Spoko!, Tomek! Tomek!, Spoko! Spo…

Trzecia noc

Po dotarciu do strefy umieszczonej przy starym meczecie postanowiliśmy się przespać i trochę zregenerować. Mimo nastawionego budzika, zamiast po 40 minutach wstaliśmy po niemal dwóch godzinach. W międzyczasie przez strefę przeszli Francuzi, ale chyba brak snu im nie służył, bo bardzo szybko ich dogoniliśmy i zostawiliśmy daleko w tyle. Zbiegaliśmy bardzo długo krętymi górskimi drogami, słysząc gdzieś w dole huk spadającej wody – to tam miał odbyć się kanioning - przedzieranie się z biegiem rzeki przez kanion, z którego jedyne wyjście znajduje się dopiero po 3 km. Uznaliśmy wspólnie, że pęd rzeki i wszechogarniające ciemności nie zachęcają do kąpieli w górskich wodospadach i obeszliśmy kanion naokoło. Nadłożyliśmy drogi, ale nie straciliśmy żadnego punktu. Kawałek dalej czekało kolejne zadanie specjalne – most linowy nad kanionem. Wiszą liny, obsługi nie ma, dna kanionu nie widać, a przejść na drugą stronę trzeba. Tuż nad ranem przydarzył nam się kolejny mikrosen, a potem sprawnie w towarzystwie Piotrka Dymusa dotarliśmy do klifu, z którego musieliśmy zjechać prosto do morza i przepłynąć na oddaloną o kilometr wyspę, żeby odebrać kajaki.

 Ostatnia prosta

Korzystając z finlandzkiego doświadczenia tym razem na pływanie przytargałem ze sobą materac. Sprawdził się rewelacyjnie – zarówno jeśli chodzi o tempo pływania, jak i transport sprzętu. Na wyspie czekały na nas kajaki morskie, na których przewiosłowaliśmy ostatni, bardzo przyjemny etap po wyspach u wybrzeży Licji. Ze względu na goniący czas, część punktów musieliśmy odpuścić, ale i tak kilka godzin smażyliśmy się w tureckim słońcu, polewając się ciepłą morską słoną wodą. Na niecałe dwie godziny przed limitem i po 75 godzinach rajdu adidas Terrex Team Poland w składzie: Krzysztof Łakomiec, Jakub Wolski, Agnieszka Korpal i Tomasz Kowalski dotarł do mety na drugim miejscu!

Relacjonował: Jakub Wolski
Zdjęcia: Piotrek Dymus


Więcej na: www.adidas.pl/outdoor/
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com