baner
 
 
 
 
baner
 

Dariusz Król - In Memoriam

Wspinacz, eksplorator, ekiper, redaktor naczelny „Brytana” i magazynu GÓRY, społecznik… Człowiek wielu talentów i wielkiej energii. Przeznaczenie w postaci lawiny skrzyżowało się z życiową drogą Darka w ostatnich dniach grudnia 2020 roku. Jedyne co nam pozostaje, to wrócić pamięcią do barwnych historii, które w okresie przełomu mocno splotły się i wpłynęły na dzieje naszej wspólnej pasji – wspinania. Przypominamy wywiad przeprowadzony w 2012 roku przez Andrzeja Mirka.

 

Ile to już lat minęło, odkąd wyjechałeś z Polski?


Policzę metodą Stanisława Tyma z „Rejsu”. Wyjechałem w połowie 1997 roku, w zasadzie tak pod koniec pierwszej połowy. Mówiąc ściślej, to w pierwszej połowie miesiąca czerwca – no, wyjechałem 10 czerwca 1997, czyli minęło 14 lat. Od przyjazdu do Stanów mieszkam cały czas w Boulder w Kolorado i w Polsce od tamtej chwili wspinałem się tylko jeden dzień – w Podlesicach. Mówiąc szczerze, to nie planowałem emigracji do Stanów, ale ta Ameryka musiała za mną chodzić już wcześniej ukrytymi ścieżkami. Widocznie Winnetou zapadł mi w duszy bardziej, niż myślałem.

Nie tęsknisz trochę za naszym wapieniem?


Polski wapień jest naprawdę przyczyną mojej tęsknoty (już widzę miny tych, którzy czytają te słowa!). To naprawdę niezła skała. Jak pokazuję zdjęcia ze wspinania w Polsce tutejszym kolegom, to wyją z zachwytu, kiedy widzą na przykład, że koło skał stoi średniowieczny zamek. Wiadomo, większość lubi, żeby było „ładnie i przyjemnie”, czyli każdy chwyt taki sam, przewieszenie skały równe, słońce prażące w tyłek i żadnych podejrzanych ruchów, które mogą sknocić ci onsajt. Ale nie ma to jak konkretne pociągnięcie z fakerka w jurajskim wapieniu! Zawsze wzbudza podziw i ekstazę. Tego na świecie nikt inny nie ma.

 

Moje uczucia do Tatr i jurajskiego wapienia są nieskazitelnie czyste. Tęskni się jednak raczej za przeżyciami i ludźmi niż za miejscami czy rzeczami. I tak tęsknię do „kiblowania” tygodniami na „Półpiętrze” w Podlesicach i żywienia się tym, co las pozwolił zebrać, a rolnicze pola wykopać, do dyskusji o „czystym sześć pięć” pod Freneyem, do ognisk w Rzędkowicach rozwalanych kartuszem blueta, do zawodów na Okienniku, gdzie Kucharowi [Krzysztofowi Kucharczykowi – przyp. red] tak strzela palec w dziurce, że słychać aż w Częstochowie, do podlewanych tanim winem piknikowych weekendów w Bolecho na Montokwasie i Tytanach, no i do zapchanych stołów w dni dupówy w Moku i Roztoce. Pamiętam, jak w latach dziewięćdziesiątych napisałem odpowiedź do jakiegoś artykułu w „Górach i Alpinizmie” wydawanych przez Alka Lwowa, gdzie alpinista starszego pokolenia ubolewał, że moja generacja jest zupełnie odarta z przeżyć, czyli że nie jest tak „jak kiedyś bywało”. Ja już wtedy wiedziałem, że pewnego dnia będę tęsknił do „tej skały”. I chcę to powtórzyć jeszcze raz – to nie zależy od pokolenia, rodzaju wspinania czy dobrego wychowania. To tylko kwestia wieku i naładowania bagażu doświadczaniem tego sportu – zawsze jest co wspominać po latach i za czym tęsknić, jeśli się coś robi odpowiednio długo. Mówi to człowiek, który wspina się nieprzerwanie ponad trzydzieści lat i co rok ma „życiową formę”!

 

Aha, i jeszcze jedno – kilku dróg w polskim wapieniu nie udało mi się skończyć i za nimi tęsknię szczególnie. Mam nadzieję, że będę jeszcze miał formę i komfort czasowy, aby wrócić i je przejść. Czyli jest tak – w środku Ameryki siedzi na kamieniu facet i myśli intensywnie, jak by tu spełnić marzenie – zrobić kilka pewnych dróg na Pochylcu i w Podzamczu. Brzmi nieźle, co? Zupełnie pod prąd, patrząc na ostatnie czternaście lat mojego życia. Albo, patrząc z drugiej strony tej rzeki przeznaczenia, może w sposób skomplikowany, ale jednak z prądem wyznaczanym przez los.


Masz jakieś drogi w Polsce, które wspominasz szczególnie?


Kiedy po raz pierwszy robiłem Śniadanie Mistrzów, byłem zdziwiony, że na tej – z pozoru gładkiej – skale są takie fajne dziurki. Przy wyjściu na półkę, po trudnościach, złapałem się jak ten dzięcioł (nic nie ujmując dzięciołom) jakiegoś suchego badyla i wyjechałem z nim oraz kupą ziemi w dół. Przynajmniej półka się oczyściła z chwastów! Onsajtu nie było, ale jak walnąłem, to miałem okazję, żeby się przyjrzeć skale na lewo. Trudno się więc tu nie dopatrywać magii przeznaczenia, bo dojrzałem tam wtedy dziurki na pojedyncze palce. To było moją mocną stroną, więc napaliłem się na nową drogę. Był tam już jakiś jeden stary ring, dobiłem spity. Droga nabierała formy. Ale nie mogłem zrobić na niej jednego ruchu i myślałem, że to jakieś przekleństwo. Asekurował mnie jednego razu Krzysiek Gienek Zieliński i wspomniał coś o książce ojca Wojtka Kurtyki – „Zaklęte Rewiry”. Ta nazwa mnie poruszyła, bo oddawała mój nastrój i niepokój. O ile pamiętam, w połowie drogi jest pasaż z czterema kolejnymi ruchami po fakerkach. Prawdziwie jurajsko-polska poezja, „czyste sześć pięć”! Linię w końcu zrobiłem za entą próbą, zatrzymując się w czasie przejazdu z Warszawy do Krakowa. Miałem sprzęt i namówiłem żonę na godzinną przerwę, po czym poszedłem na drogę bez żadnej rozgrzewki. Puściła od razu. I ten moment mam dobrze utrwalony w pamięci.

 

Na własnych „Zaklętych Rewirach” VI.5, Mur Wyklętych, Podlesice

 

Dziś, żeby robić nowe drogi, trzeba być dyplomowanym ekiperem, ringi, wiertarkę i klej można dostać z różnych źródeł. Pora na trochę kombatanckich wspomnień – jak to wyglądało w Twoich czasach?


W czasach udomowiania „spita” w polskiej rzeczywistości skalnej, czyli w początkach sportowego wspinania, wbicie prawdziwego spita było luksusem. Zestaw spitów na drogę kosztował niezłą pensję. Klepało się więc namiętnie ringi z prętów zbrojeniowych – to mieliśmy podpatrzone z piaskowca w Saksonii, ale wapień dawał nam zupełnie inne wyzwanie, spit był łatwiejszy do wbicia niż ring. Ja jeździłem często do Francji i w końcu stać mnie było na zakup prawdziwych, wypasionych spitów 5 × 1 cm. Pewnego dnia obijałem w Podlesicach drogę Salmonella, zaraz na prawo od Filara Wyklętych. Miałem spitownicę i spity, ale zapomniałem młotka, więc całą drogę obiłem, tłukąc w spitownicę kamieniem. Zajęło mi to prawie pół dnia, zamiast jednej godziny. Ledwo miałem siły, aby później tę linię poprowadzić. Niektóre drogi były obijane „na limesie”, tylko w miejscach, gdzie nie dało się wcisnąć jakieś kości albo crack’n up’a –kotwiczki do haczenia. Ten mieszany trend był zresztą bardzo popularny w tych samych czasach w Kolorado i do tej pory wiele klasyków z tamtej epoki wymaga zabierania ze sobą dodatkowo friendów i kości. Po ekscytacji spitami, mieliśmy już tylko parcie na ringi. Moim najbardziej zaufanym dealerem ringów był Mikser [Piotr Drobot – przyp. red.], który organizował jakieś podejrzane ilości stali, pewnie z uszczerbkiem dla polskiego czynu budowlanego. Zawsze miał w piwnicy ringi, nawet oksydowane. Pewnie jakbym zamówił pozłacane, to też by je wykombinował. Zanim dorwaliśmy się do pierwszej wiertarki, wszystko biliśmy z ręki, specjalnie zamawianymi wiertłami. Te zbrojeniowe cuda od kowala osadzaliśmy w wywierconych otworach, dokładając aluminiowe druty albo paski ołowiu kupione w sklepie wędkarskim. Kilka „moich” ringów po osadzeniu mogłem wyjąć z powrotem albo tak niemiłosiernie kręciły się wokół osi, że było mi wstyd, choć wyciągnąć się nie dały. Mam nadzieję, że wszystkie moje punkty na całej Jurze są już dawno wymienione na nowe, klejone.

Dużo słyszałem o akcjach wymiany żelastwa, dyplomowanych ekiperach i powiem, że pod tym względem (i w kilku innych dziedzinach!) Polska może być przykładem dla Ameryki. Są tutaj inicjatywy kontrolowanej instalacji kotw, ale nie ma żadnych regulacji ani minimum wymagań. Z tą nadmierną wolnością trochę się zmagamy w Kolorado, gdzie standardem są kotwy mechaniczne 10 × 12 mm. W tym roku obijałem drogi na wyspie Cayman Brac na Karaibach, instalując tytanowe kotwy na dwuskładnikowy klej Hilti i uśmiechałem się do siebie na wspomnienie ringów ze zbrojeniówki pakowanych w dziury za pomocą ołowiu. Niezła jazda w czasie na siodle technologii, ale teraz możemy się szczycić, że wtedy polska wspinaczka sportowa była solidna jak polska stal zbrojeniowa! Duma hut pozwoliła nam pchnąć poziom wspinania o kilka stopni trudności!

 

Były jakieś powody, dla których do prowadzenia nowych dróg upodobałeś sobie okolice turni nad Kaskadami na Górze Zborów?


To jedna z pierwszych skał, na jakich się wspinałem z dolną asekuracją (linia Prawe Wrzeciono). Jej widok i dotyk chyba odpalił jakąś ukrytą tęsknotę. Byłem nią zauroczony jak piękną i niedostępną kobietą, którą wtedy znałem. Rzeczywiście, spędziłem z nią masę czasu (w odróżnieniu od kobiety). Zrobiłem chyba wszystko poza Sportlandem. W ogóle, te skały podlesickie były niesamowite dla oczu początkującego wspinacza. Ostańce są wyjątkowe, a wtedy nie były też tak porośnięte chaszczami. Ta jedna turnia stanowiła dla mnie symbol trudnego wspinania i miała jakąś magnetyczną siłę. Myślę, że zrobiłem na niej nie tylko kilka ze swoich najtrudniejszych nowych dróg, ale i kilka najtrudniejszych bulderów u jej podnóża. Mam też swój skok w „cyrku pod kaskadami”, masywny zryw z głazu na chwyt na ścianie, dość idiotyczne wyzwanie, ale nie widziałem, aby to powtarzano. Tam zrobiłem jedyne w karierze żywce na skale. Z ówczesnych lekcji wyciągnąłem wnioski „daleko w czasie sięgające”.

Jak ocenisz swoją działalność eksploratorską z dzisiejszej perspektywy?


Szkoda, że nie udało mi się obić i zrobić wszystkich linii, za którymi wodziłem oczami. Ale w sumie wolę niedosyt niż jakieś przesycenie. Nie chodziło mi o bycie pierwszym zdobywcą ani o sławę. Po prostu wypełniałem luki na ulubionych skałach i miałem radość z uczenia się struktury kamienia. Moja działalność eksploratorska z tamtej epoki jest raczej skromna w porównaniu do indywidualnych dokonań trójcy Piotrków: Szalonego [Piotra Korczaka – przyp. red.], MikseraDawida [Piotra Dawidowicza – przyp. red.].

 

Podczas prac wiertniczych w Podlesicach

 

Zawody Pucharu Polski w grudniu 1993 roku do dziś nie zostały pobite pod wieloma względami. Plakaty na mieście, komplet na niemałej przecież sali „Korony” i do tego świetna oprawa. Masz swoją diagnozę, co o tym zadecydowało?


Frekwencja publiczności była rzeczywiście rekordowa. Gały mi wyszły na wierzch, kiedy przed wypuszczeniem pierwszej zawodniczki w finale żeńskim sala była pełna, ludzie zaczęli siadać na dostawionych ławkach, krzesłach i na podłodze. Podszedł wtedy do mnie ktoś z ekipy organizacyjnej i powiedział: Darek, przed halą stoi z tysiąc ludzi i nie mają już gdzie się pomieścić! Co robić?!. Upychać ile wlezie! – tylko tyle umiałem powiedzieć. Za chwilę miałem przemawiać do tego tłumu, łydki mi się trzęsły z tremy i choć nie mogłem myśleć o rozsadzaniu ludzi, czułem ogromną dumę, że tak namieszaliśmy. Hala „Korony” ma chyba tysiąc sto miejsc siedzących, a w środku, po dopchaniu, spokojnie było już około dwóch tysięcy osób. Oceniliśmy, że jakieś drugie dwa tysiące mogło sobie pójść z kwitkiem, bo nie miało nawet szansy dojść spod bramy do drzwi budynku. Tego się nie spodziewaliśmy. Coś podobnego na „Koronie” widziałem tylko w czasie koncertów grupy Hey. Jeszcze raz, w 1995 roku, widownię udało się nam napełnić, ale nikt nie musiał już odejść sprzed drzwi. Na pierwszą imprezę był wstęp wolny, to na pewno było jakimś magnesem. Ale wszystko zaczęło się w wieczór, kiedy planowaliśmy zawody. Wymyśliliśmy wtedy hasło reklamowe do radia i na plakaty: „Na pewno będą latać!”. Nie biorę za nie osobistej odpowiedzialności. Powstało przy jakieś zbiorowej głupawce i po prostu oddaje to, jak byliśmy pojechani i jak dobrze się bawiliśmy w tej grupie. Myślę, że było kluczem do sukcesu, tym „czymś”, co wywołało ciekawość i skłoniło przypadkowych przechodniów do przyjścia. 


A wcześniej to samo „coś”, poprzez błyski w naszych oczach, odpaliło wiele dobrej woli u wielu ludzi, począwszy od lokalnych wspinaczy, po przeróżnych „znajomych naszych znajomych” w kilku różnych firmach i instytucjach. Nasz pojechany entuzjazm zaraził ich jak wirus. Na tydzień przed zawodami głęboki głos lektora w RMF mówił ze zgrozą, że „będą latać”, a Kraków był równo zaplakatowany podobnym hasłem (bo każdy wspinacz z sekcji brał plakaty i rozlepiał, gdzie mógł). Nie pamiętam dokładnie treści afiszy, ale było też coś o herosach i mocnych szponach! Udało nam się wytworzyć atmosferę mitu, wyjątkowości i doniosłości wydarzenia. W Polsce nikt przecież nie miał pojęcia o jakiejś wspinaczce sportowej, a tym bardziej o wspinaniu „w dachu”, w hali, na panelach. 


W jakiś sposób dotarliśmy z przekazem, że będzie to „wydarzenie dla twardzieli”. Same zawody miały pewną logikę. Najpierw leciał film na telebimie z czujną muzą, którą sam dobrałem, potem przemawiałem z sufitu, pokazując publice, co zawodnicy będą robić (gdzie latać!). Start każdego uczestnika był momentem magicznym na tej dziwnej scenie, gdzie światło i muzyka były jak na ringu. Cała obsługa wbiła się wtedy obowiązkowo w garniaki. Chyba wzbudziliśmy pewien respekt tym rozmachem i miną dobraną do gry. My, wspinacze z prześmierdniętej potem i szlamem piwnicy, w rozpadającym się od powodzi budynku „Korony”. Bez wątpienia wspinaczka sportowa miała wtedy swój moment.

 

 Z kultowym Golfburgiem w Dolinie Będkowskiej. Po lewej – Wojtek Mysza Słowakiewicz, po prawej – Piotrek Krucuś Kruczek

 

Pamiętasz jakieś pikantne detale, wpadki, anegdotki?


Na te zawody w 1993 roku mieliśmy plan, telebim, kolumny z muzyką, oświetlenie ze spotami, komputer z drukarką (to były wczesne lata 90.!). W przerwach załatwiliśmy umówione występy znajomych karateków i chłopaków na rowerach górskich (na przykład przeskakujących ponad Katarzyną Dowbor z TVP oraz nad pudłami), lokalną telewizję za żywo, dziennikarzy z kilku redakcji sportowych i radia, ale nie mieliśmy pojęcia, jak to przebiegnie. Wszytko okazało się jedną wielką improwizacją.

 

Baliśmy się też, że zawody mogą być nieciekawe, jeśli na przykład większość startujących spadałaby na drugim spicie (co było wtedy, niestety, nagminną cechą większości zawodów w Polsce – crux prawie zawsze wychodził układaczom już przy drugiej wpince). Ale udało mi się przeforsować ideę „miękkich” startów i drogi były dobrze ułożone. Jak zapowiedzieliśmy, zawodniczki i zawodnicy wchodzili w dach i efektownie latali prawie do samego parkietu w czerwonym świetle reflektorów. Wśród dziewczyn nie było niespodzianek (Renatka Piszczek zagarnęła pulę), ale walka pomiędzy facetami była bardzo emocjonująca i musieliśmy rozegrać męski superfinał między Jackiem Jurkowskim a Włodkiem Juhasem Derdą. Zawody niemiłosiernie się przez to przedłużyły. Ale widownia i tak wyła z zachwytu. Czuliśmy się tym ośmieleni i nie wiem już, co mnie pokusiło, aby z każdym z finalistów przeprowadzać rozmowę po zjeździe na parkiet – jakbym był weteranem „tokszołów”. Mateusz Kilarski był tak wyluzowany po tym jak spadł, że zapodał pokaz break dance przed całą publiką. Szkoda, że nie poprosiłem go jeszcze o próbkę rapu do mikrofonu! Widownia w każdym razie wyła coraz radośniej i ostatecznie nie było żadnej wtopy. Okazało się, że mieliśmy megazawody.

 

Ale najbardziej godna wspomnienia jest impreza końcowa w pobliskim pubie, gdzie wszyscy – ekipa organizatorska i uczestnicy – wlaliśmy w siebie hektolitry „Piaściora” i ugruntowaliśmy, na miękkich nogach, swoją wartość organizatorską. Musieliśmy odprowadzić specjalistę od komputera Piotrka Gasona Gasia do domu, bo nie był w stanie ustać. Na szczęście większość z nas w tamtych czasach poruszała się po mieście tramwajami. Od tego zresztą czasu Piotrek Szalony (który był sędzią głównym na kilku zawodach) i ja mieliśmy taki miły zwyczaj chodzenia na owego „Piaściora” po ładowaniu na Koronie – tak nam się to dobrze kojarzyło.

Jak spełniałeś się w roli konferansjera?


Lepiej niż na wielu próbach OS na skale i podczas moich startów w zawodach J! Nie odpadłem. Czyli nie miałem wpadki. Jako prezes sekcji „Korony”, brałem na siebie całą odpowiedzialność za ewentualną klapę. Chyba tylko dlatego złapałem za ten mikrofon. Inna rzecz, że bywałem już wcześniej na scenie, w świetle reflektorów i nie robiło mi to specjalnie różnicy. Ale przecież nigdy nie wiesz, co ci przyjdzie do głowy i co palniesz przed tłumem, jeśli musisz improwizować! Mam duży respekt dla ludzi, którzy występują na scenie i mogą bawić, nie siląc się na słowa.

 

Na stanowisku drogi „Scenic Cruise” 5.10d, Black Canyon

 

Byłeś ojcem założycielem i naczelnym magazynu szturmowego „Brytan”, który z wewnątrzkoroniarskiej broszurki przerodził się w bardzo oczekiwane pismo. Przeglądając jego egzemplarze po latach, stwierdzam, że „Brytan” broni się i dzisiaj. Poproszę o przypomnienie historii tego czasopisma.


Muszę sprostować, „Brytana” nie założyłem. Jedynie reanimowałem. Pisemko uruchomił Piotrek Szalony Korczak, nazwę zapożyczając od Witkacego z „Nienasycenia”. Czyli wychodzi na to, że to Witkacy założył „Brytana”, przynajmniej koncepcyjnie, a Piotrek wcielił pomysł literacki w życie i wydał pięć numerów (to unikalna forma tworzenia rzeczywistości?). We wspomnianym 1993 roku postanowiliśmy wydawać „Brytana” jako magazyn informacyjno-szturmowy sekcji „Korony”. W tamtym zrywie w ekipie byli ze mną Wojtek Mysza Słowakiewicz, Piotrek Sprocket Turkot, Jacek Jajo Trzemżalski, Tomek Uśmiech Samitowicz, Piotrek Krucuś Kruczek i Piotrek Mikser Drobot. Proszę zauważyć, że wszyscy wspomniani, jak w dobrym, szanującym się gangu, mają pseudonimy lub ksywki. Moja ksywka była tajemnicą, nawet ja jej nie mogłem znać, ale w końcu każdy gang musi mieć coś do ukrycia. Wydaliśmy kilka numerów w tym składzie, a przyświecało nam hasło: „Jeśli sami o sobie nie napiszemy, to nikt o nas nie napisze”. Było to najszczersze i najprawdziwsze postawienie sprawy. O ile „Taterniczek” był platformą na głos Kaskaderów, to „Brytan” był magazynem do wykrzyczenia się dla Dzieci Korony. Od numeru dziewiątego był czasopismem zarejestrowanym z numerem ISSN i wydawałem go oficjalnie, do sprzedaży w sklepach, we własnym wydawnictwie, które nosiło tę samą nazwę. Numer czternasty był ostatni. Mam nadzieję, że jak spotkam się z Witkacym, to nie będzie miał mi za złe tego jawnego nadużycia jego praw autorskich. Wiem w każdym razie, jakim magicznym ziołem można ułagodzić jego ducha. Szalony do „Brytana” już się więcej nie przyłożył i nie wiem, czy miał do nas żal, ale mam nadzieję, że został wynagrodzony „po krakowsku”, kiedy sprzedałem mu po kosztach swoją Lancię Delta Kwadrat, na tydzień przed wyjazdem do Stanów. Auto owe (Fiat 125p z silnikiem Lancii Delta w kolorze ugier jasny) przed zakupem Piotrek testował na A4 i przy 150 km/h wypowiedział pamiętne dla mnie słowa: Kuuude, Daeeek, ten twój Kwadaaat dobrze ciągnie. To był chyba ostatni epizod w historii „Brytana” drukowanego na papierze. Teraz jego duch trwa na portalu wspinanie.pl – sami zobaczcie, jakie hasło widnieje na banerze jego strony głównej.

Na czym polegała twoja praca jako redaktora naczelnego?


Chyba zawsze chciałem mieć własne pismo i zarabiać na życie pisaniem. „Brytan” był naturalną szansą na spróbowanie swoich sił. Byłem napalony na pomysł jego reanimacji i na szczęście nie byłem sam. Od początku koordynowałem wszystkie kroki, artykuły, druk i dystrybucję. W fazie pisma zarejestrowanego robiłem chyba wszystko, co się dało: od planowania, produkcji reklam, tworzenia artykułów, namawiania kolegów do pisania więcej i lepiej, składu stron, po dystrybucję i liczenie, czy nie przejechałem się finansowo. I powiem tak: chwała wszystkim tym firmom i sklepom, które wtedy miały odwagę (albo dały się naciągnąć), by wspierać to przedsięwzięcie. Pismo „Brytan” było przecież nie do końca poważne i niosło w sobie ładunki anarchii. Ale wiem też, że środowisko ten rodzaj podejścia do mówienia o wspinaniu wchłaniało chętnie, przemawiały za tym ilości sprzedanych egzemplarzy i liczba prenumerat. Niektóre numery były nawet dochodowe.

Przypomnisz najbardziej zaangażowanych współpracowników?


Nie wiem, czy byłbym w stanie wszystkich wymienić, ale wszystkim po latach chcę podziękować za pomoc. Wsparcie dostawałem poprzez zdjęcia, tłumaczenia, konkretne artykuły, a przede wszystkim przez dostarczanie informacji. Kilka osób stale pisywało do „Brytana”. Ostatni skład redakcji to: Alek Wilk, Kuba Barabasz, Piotrek Górka, Grzesio Mikowski i Michał Wayda. Kiedy wyjechałem do Stanów „na rok”, ta ekipa miała kontynuować wydawanie beze mnie, ale ilość rzeczy, którym trzeba było stawić czoła, chyba ich przeraziła i postanowili poczekać, aż wrócę. A ja jeszcze nie wróciłem.

 

Skład „Brytana” w domu Darka

 

Zapowiadałeś krakowską krucjatę na Hejszowinę w celu usportowienia tego rejonu. Jak na to patrzysz dzisiaj?


Był to oczywiście żart, na który – w luzacko-ironicznej konwencji „Brytana” – sobie pozwoliliśmy. I nawet trochę osób złapało się na ten haczyk prowokacji. Poważnie mówiąc, pomysł ospitowania Hejszowiny nie miał sensu. Ale brzmiało to dość podniecająco w czasach, kiedy się wspinaliśmy w świecie narzucanych ograniczeń. I nie chodziło o wkładanie kija w mrowisko ani robienie sobie jaj z kogokolwiek. Ale czyż pomysł, sam w sobie, nie był absurdalnie piękny? Krzyżowcy z Krakowa, w obcisłych rajtuzkach, obwieszeni linami, ekspresami i spitownicami, maszerujący wzdłuż betonowych poniemieckich autostrad w kierunku Hejszowiny, niosący w dłoniach sztandary z napisami „W imię Św. Spita!”, „Zbawienie w waleniu ringa!”. Czyż nie byłby to widok cieszący oko podatnego na wybuchy fantazji obserwatora z boku, tak a priori?

Byłeś w redakcji GÓR, kiedy jeszcze pisano w nich o jaskiniach, rowerach, kanioningu... Na samo wspinanie zostawało już niewiele miejsca. Co decydowało o takim profilu czasopisma?


GÓRY były pierwszym pismem w Polsce, które, poza informacją, miało wprowadzić nową jakość w polskiej prasie i na powstającym wolnym rynku. To była poważna próba zarabiania na życie poprzez wydawanie miesięcznika. Może nie do końca w przypadku właściciela tytułu, Krzyśka Barana, bo on miał jeszcze sklep z artykułami biurowymi, ale jeśli chodzi o mnie, to już tak. Krzyśkowi marzyło się profesjonalne pismo będące kontynuacją tradycji „Taterniczka”, którego wydawał wcześniej, ale też z mocą rynkową „Time Magazine” i z niezależnością godną BBC. Przygoda z GÓRAMI zaczęła się dla mnie wcześniej, kiedy napisałem w którymś „Brytanie” artykuł o pierwszych VI.7-kach w Polsce. Krzyśkowi się on spodobał i przedrukował go w GÓRACH. Zaraz po tym zaproponował mi pracę u siebie. Sprzedałem knajpę z naleśnikami, a współpracownicy „Brytana” przenieśli swój zapał ze mną do redakcji GÓR. Pismo musiało zarabiać pieniądze, bo miało być poważne. Usiadłem więc Krzyśkiem do poważnych rozmów nad nową jego formułą. Nadzieje na przychody z reklam były nikłe, rynek się dopiero budował, producentów i dystrybutorów sprzętu wspinaczkowego było niewielu.

 

Liczyliśmy na dochody ze sprzedaży, ale szybko okazało się, że musimy szukać wsparcia na szerszym polu, czyli tam, gdzie ogólna górska tematyka mogła dawać nośność dla informacji i reklam. Zdecydowaliśmy się więc na eklektyzm górski i dzięki temu pismo dawało się utrzymać na krawędzi opłacalności. W sumie nie było to tragiczne, wszystkie te sporty – kajaki, rowery górskie – były wtedy czymś nowym w Polsce, więc mieliśmy udział w ich popularyzacji w wolnorynkowym kraju. Dla przykładu, mój pierwszy rower górski w 1990 roku był zarazem jednym z pierwszych i jednym z nielicznych w Krakowie, więc wszędzie na ulicach widziałem za sobą ciekawe i zazdrosne spojrzenia. W 1993 roku było już tam kilka sklepów rowerowych z takim sprzętem, które musiały się gdzieś reklamować. Chcieliśmy dodać skrzydeł GÓROM na fali tego nowego sportu. Ciężko to pojąć inaczej niż w kontekście tamtych czasów, ale faktem jest, że ogromna część pracy nas – wspinaczy, polegała na śledzeniu zawodów rowerowych, szukaniu nowinek technicznych o przerzutkach, sprawdzaniu, które siodełka najmniej wpijają się w tyłek i jakie kajaki wytrzymują dziesięciometrowe skoki. Aby nie stracić wiarygodności jako pismo wspinaczkowe, naginaliśmy trochę rzeczywistość – wykonywałem na przykład zdjęcia reklamujące rowery górskie na skałach. Na jednym kolega Stacho wspinał się z rowerem Marin na plecach, aby pokazać, jaki jest lekki, a na innym Grzesio Mikowski „jechał” w pionie na góralu po Rozgrzeszeniu na Zjazdowej w Kobylanach. Może to była jakaś aberracja z naszej strony, ale po prostu nie mieliśmy pojęcia, gdzie znajdować środki na wydawanie pisma bez puszczenia Krzyśka z torbami, bo na początku on wszystko finansował. Sprawdzaliśmy wtedy, gdzie są możliwości i jaką niszę mieliśmy do wypełnienia na rynku. Nic nie ujmując pozostałym dyscyplinom, cieszę się, że udało się GÓROM wypracować siłę rynkową i wrócić do sportu macierzystego. To nasze uprzednie „macanie” rynku było procesem rozwleczonym na lata, miałem w tym udział i wyciągnąłem wnioski. Opuściłem redakcję GÓR z powodu mojego pierwszego długiego wyjazdu do Stanów i Kanady. Kiedy wróciłem, znów reaktywowałem „Brytana” jako zarejestrowane pismo i nie miałem wątpliwości, jakiego ma być charakteru.

Śledzisz amerykańską prasę wspinaczkową? Jak wygląda jej sytuacja?


Śledzę głównie dlatego, że znam ludzi, którzy ją tworzą. W Boulder wydawane są dwa pisma ogólnokrajowe. „Climbing”, niegdyś flagowy lotniskowiec tamtejszej wspinaczki, wygląda dziś jak ubogi amerykański krewny polskich GÓR. Redakcja jest jednoosobowa na pełnym etacie plus przygarść stażystów ze studiów dziennikarskich. A pomyśleć, że kiedyś zatrudniali nawet fotografa… Jednak solidna baza stałych nabywców wciąż wyznaje wierność tytułowi, może dlatego nikt nie trzęsie portkami, a pismo z takim wsparciem pewnie wydobędzie się z dołka. „Urban Climber” jest powiązany kapitałowo z „Climbingiem” i wyróżnia się na rynku nietuzinkową szatą graficzną. Wciąż mam jednak wrażenie, że faceci wydający „UC” zamienili po prostu deski skateboardowe na worki z magnezją, bo one są w tym czasie z jakichś względów bardziej „cool”. To zdecydowanie czasopismo dla climbersów, którzy chodzą głównie na ściankę bulderową w mieście i witają się z kumplami luzackim „w’zzuup dude!”. W Kolorado, po drugiej stronie Gór Skalistych, w małej, pogórniczej mieścinie Carbondale wydawane są dwa magazyny, które rządzą w kraju poprzez treści, grafikę i objętość. Pierwszy z nich, „Rock & Ice”, jest graczem, który moim zdaniem wyszedł zwycięsko z konkurencji z „Climbingiem”. Przez parę lat te pisma miały biura po przeciwnych stronach tej samej ulicy w Carbondale i w zasadzie ścigały się ze sobą o to, kto lepiej napisze o tych samych wydarzeniach. W „R&I” zaryzykowali poprzez zwiększenie formatu papieru i rzucenie wszystkich sił na przekaz wizualny. To jest teraz najbardziej szanowane pismo wspinaczkowe w USA, pracuje tam kilku moich kolegów, którzy twierdzą, że idzie im dobrze. Drugi magazyn z górnej półki to „Alpinist” – całkowicie inny świat. Ładnie wydane, grube pismo dla ludzi gór. Możne je przytulać do snu, jest tak piękne. Publikowane jest rzadziej, ale jego głównym atutem jest redaktor Michael Kennedy, niegdyś znany alpinista, który przez dwadzieścia lat był właścicielem... „Climbinga”. Michael wspinał się z Polakami w górach wysokich i ma ogromny szacunek dla zawodników z Polski. Nie wiem, co dokładnie zadziałało, ale ten szacun spada też na mnie, i to zupełnie za darmo, bo nic takiego nie zrobiłem, a nie ma razu, aby Michael nie podszedł przybić mi grabuli, kiedy się widzimy. Jego 21-letni syn Hayden jest też zresztą wybitnym wspinaczem, ma na koncie 8c+, liczne drogi na El Capie, Half Dome, w Kanadzie i Pakistanie. Być może będzie to powtórka z historii i „Alpinist”, jak pół Ameryki, pozostanie w rękach klanu Kennedych. Jeśli patrzeć na całość amerykańskiej prasy z tej branży, to najciekawsze jest to, że cztery wymienione tytuły są „robione” od dwudziestu lat przez tych samych ludzi. Zmieniają się tylko konfiguracje: kto gdzie, kto z kim i za ile. Wszystko, co jest poza tym, to niepoliczalna ilość „brytanów”, pism i pisemek środowiskowych, w których rozmiar robionych jaj jest zależny od poziomu wygłodzenia (z humoru).

 

Darek na „Hattin, rzeź Templariuszy” VI.5, Mur Wyklętych, Podlesice

 

Trudno mi sobie wyobrazić, że tak pełen energii człowiek jak ty ląduje w Boulder i przestaje działać. Co robisz poza samym wspinaniem?


Społecznie odpalam trochę czasu i sił na pracę w zarządzie koalicji wspinaczy w Rifle. Założyłem i utrzymuję stronę tej organizacji – rifleclimbers.org. Takie koalicje są bardzo rozpowszechnioną formą działania w całych Stanach. Nie ma tu klubów zrzeszonych w jakieś związki. Wspinacze na ogół biorą sprawy w swoje ręce, tworzą organizacje typu non-profit, gdzie głównie chodzi o reprezentowanie środowisk przed właścicielami skał i różnego rodzaju administracjami stanowymi i federalnymi. Zbiera się także fundusze na potrzeby rejonów skalnych. W Rifle ostatnio wymieniliśmy społecznie około czterystu spitów i łańcuchów zjazdowych oraz zainstalowaliśmy trzysta perma-draws (ekspresów na stalowych cięgłach) na najpopularniejszych drogach. Próbujemy, poprzez negocjacje i działania prawników, otworzyć dostęp do zamkniętej części Kanionu Rifle. W Boulder mieści się także siedziba „Access Fund”, organizacji ogólnokrajowej, która zajmuje się finansowym i prawnym wsparciem inicjatyw promujących wspinanie, kupowaniem całych rejonów na własność wspinaczy i pomocą w regulacjach zachowania dostępu do skał. Jestem członkiem tej organizacji.

Gdzie się wspinasz?


Najbardziej czuję się wspinaczem z Rifle i chyba najwięcej z moich tutejszych kolegów kojarzy mnie z tym miejscem. Ten urokliwy wapienny kanion leży na Western Slope, czyli po drugiej stronie Gór Skalistych i mam do niego trzy godziny jazdy po dobrej autostradzie, ale za to przez dwie przełęcze powyżej 3000 metrów. Rifle jest na tyle daleko, że nie mogę być tam tyle, ile chcę. Jest to nie tylko jeden z najlepszych rejonów sportowych w Stanach, ale też i najdziwniejszy. Przede wszystkim jest tam cholernie trudno. Nawet rozgrzewki wybierają bułę na potęgę. Drogi są mocno wywieszone, a sama skała nie wygląda zachęcająco na pierwszy rzut oka. Dopiero wejście w nią odsłania ukrytą prawdę. Ruchy są po prostu niesamowite. Wymagają wspinania totalnego, całym ciałem, gimnastycznego, siłowego, technicznego i sprytnego w jednym. Drogi są enigmatyczne, nie można ich łatwo onsajtować i dają dużą lekcję pokory. W wielu wypadkach kluczem do zrobienia linii są klinowania kolan. Nie tak dawno temu (połowa października 2011 roku), Ramón Julián Puigblanque dokonał tam niesamowitego spustoszenia. W ciągu dwóch dni zrobił oesem pięć dróg 5.13d (8b) i jedną 5.14c (8c+). Same cyfry powodują już opad szczeny, ale do cholery – to jest Rifle! Zrobienie czegoś podobnego w tym rejonie może wyłącznie przyprawić o zawrót głowy. Do tej pory udało się zonsajtować tylko dwie 5.13d (dokonali tego François Legrand i Dave Graham). To uzmysławia, jak bardzo Ramón jest z innej planety. Oczywiście, nie klinował on kolan, gięło go potężnie, ale metoda „a muerte” (bo jej używał przede wszystkim) zdała egzamin. Według mnie ten wynik długo nie zostanie powtórzony.

 

Wokół Boulder, w promieniu zaledwie kilkunastu kilometrów, mam około trzech tysięcy dróg, tradycyjnych rys, wielowyciagówek i sportowych linii. Samo to jest zadaniem na całe życie, choć wiele klifów jest średniej jakości. Moje ulubione miejsca to Eldorado Canyon – na wspin po rysach i Upper Dream Canyon – na wpinki do spitów. Obydwa miejsca mają także drogi kilkuwyciągowe. Niedaleko są też Clear Creek Canyon i The Monastery z masą ospitowanych dróg. Do wspinania górskiego mam alpejskie ściany w Parku Narodowym Gór Skalistych, zaledwie godzinę jazdy samochodem (ale nie licząc podejść). Tam wyróżnia się ściana Diamond na Longs Peak (4300 m n.p.m.). Jednak najbardziej magicznym miejscem na wielowyciągowe drogi jest Black Canyon of the Gunnison, rejon mniej znany i trudno dostępny, ale wspinanie tam, ze względu na scenerię, jest wyjątkowe. Dużo wspinam się i chodzę po górach w sąsiednich stanach Utah, Wyoming, Nowy Meksyk, nie jestem nawet w stanie wymienić wszystkich miejsc, w których tam byłem. Do Moab, jak tu się mawia, „na pustynię”, na „idealne pęknięcia” i na „wieże”, mam około sześciu godzin autem w jedną stronę, ale da się obrócić dobry wyjazd w jeden weekend. Co roku staram się też wspinać w Red River Gorge w Kentucky – to miejsce jest kolejnym tematem samym w sobie. To rejon po prostu idealny. Pod każdym względem.


Bywasz przewodnikiem dla gości z Polski? Kogo podejmujesz?


Nie jestem przewodnikiem zbyt często – mimo moich deklaracji, że zawsze pomogę kolegom z Polski czy z innych krajów europejskich. Najwięcej przyjeżdżał do mnie Jacek Jurkowski, zacieśniając przy tym naszą wieloletnią przyjaźń. Dużo jeździliśmy do Rifle i do Shelf Road w Kolorado, ale byliśmy też w Black Canyon, Indian Creek, Zion i kilku innych miejscach, gdzie dotarcie sportowym Saabem jest niemożliwe. Jacek ma niezłą listę dróg z tej części planety. Teraz ja go rewizytuję i on musi jeździć ze mną na Kalymnos! Było u mnie kilku innych kolegów na krótsze czy dłuższe pobyty. Zapowiedziany na kolejną wizytę „wymiatającą” jest Jacek Kudłaty. Czekam.

 

Mogę wciąż zadeklarować, że pomogę każdemu wspinaczowi z Polski dorwać się do skały w Kolorado. Nie prowadzę biura podróży ani hotelu, ale gościny często udzielam i pomagam rozwiązywać problemy logistyczne. Nikt nie nadużył mojej gościnności, więc nie mam z tym problemu. Cieszę się, kiedy inni Polacy się tu osiedlają. Ostatnio do Boulder sprowadził się kolega Jacek Giecold, mam nadzieję, że kilkanaście lat różnicy między nami nie będzie przeszkodą w owocnej współpracy po obu stronach liny. Mieszka tu też od lat Sławek Sponsor Gaik, który bule nie odpuszcza i robi trudne drogi. Wspinamy się razem w Rifle i pod Boulder.

 

Ze słynną ścianą Diamonda w tle, Longs Peak


Po amerykańsku chwal się sukcesami.


Spoglądanie na własne dokonania nie jest sprawą łatwą, bo wymaga dystansu do siebie. Długo tego dystansu nie mogłem znaleźć. Myślę, że jestem po prostu jednym z wielu gości zakręconych na punkcie tej właśnie działalności – aspołecznej, niepotrzebnej, niezyskownej i bezinteresownej. I która jeszcze czasami boli. Nie sądzę, żebym osiągnął we wspinaczce coś, co miałoby wartość wymierną dla kogoś poza mną samym. Moje nazwisko nie wpisuje się w wielką historię eksploracji gór i skał. Wspinałem się i wspinam na przyzwoitym poziomie, ale nie na strony prasy. Wiadomo, parcie na cyfrę miałem, ale też bardziej z psychicznej potrzeby doprowadzania się do „czerwonej linii” (to anglicyzm, próbowanie na maksa określa tu się jako „redlining”) niż dla jakiejś sławy. Bo najciekawszą jazdą w całym tym wspinaniu jest poznanie tego, do czego można zmusić siebie fizycznie i psychicznie i co można wyczarować na swoim górnym poziomie. Myślę, że nigdy nie osiągnąłem maksimum możliwości. Na takie lub nawet na dużo mniejsze sukcesy robi się więcej niż to, co ja robiłem. I tu piję do wszystkich, którym w górach i skałach udało się zrobić niezwykłe przejścia za swoich młodych lat – bo tylko takie spojrzenie ma sens. Wiem, ile pracy zabiera bycie na topie, wyjątkowe osiągnięcia wymagają też czasu i ogromnego poświęcenia. Ja nigdy nie byłem wspinaczem „na pełnym etacie”, zawsze miałem inne zajęcia lub zobowiązania, które od wspinania mnie odrywały. I chyba od zawsze z tym się zmagałem, nie żeby być w tym spor­cie wielkim, ale żeby po prostu móc to robić. Bez końca. Bez planowania wspinaczkowej emerytury. Wyciskając i oszczędzając każdą minutę swojego życia, aby móc się przekierować na tor wspinania. Nie odpuszczając sobie żadną wymówką, że jestem już za stary, zmęczony, że nie mam czasu.

Jeśli pytasz mnie o sukcesy, to największym moim osiągnięciem jest to, że wspinam się nieprzerwanie od trzydziestu dwóch lat. Sukcesem jest to, że dzięki wspinaniu było mi dane być w wielu miejscach na świecie, zrobić wiele fajnych dróg i poznać masę wartościowych ludzi różnych nacji i kultur. Sukcesem jest to, że wciąż odnajduję w sobie motywację do nowych wyzwań na skale, które nadają mi klarowny kierunek w życiu i nie pozwalają robić głupot czy marnować czasu na coś, co mogłoby kogoś zranić. Sukcesem jest to, że mogłem poznać siebie od strony mojej świadomości i mam większe zrozumienie celu mojej obecności na świecie. Krótko mówiąc, że łuk chęci do życia mam w sobie cały czas mocno napięty. Liczby stojące za tym łukiem nie mają dla mnie znaczenia. Nabranie dystansu do siebie polega na tym, że zaczynasz rozumieć, że liczy się proces, a nie osiągnięcie celu. Zrobienie trudnej drogi jest oczywiście szczytem satysfakcji, ale zarazem końcem podróży. I żeby czerpać z tego radość, skaczesz na kolejną drogę, aby rozpocząć kolejny proces w sobie. Myślę, że jestem po prostu jednym z tysięcy zwykłych wspinających się facetów, odznaczających się ostatnio również wiekiem, którzy poprzez konsekwentne działanie tworzą ten sport i całą tę karuzelę ze skałą.

A tak bardziej konkretnie?


Z bardziej przyziemnych spraw, to od lat udaje mi się doprowadzać ciało do poziomu 5.13c. I to nawet w Rifle. Ale to jest mój „sufit” od jakiegoś czasu. Usiłuję go przebić, ale na razie mam obitą od tego głowę. Próbuję zrobić w Rifle 5.13d, na jednej drodze brakuje mi dosłownie jednego ruchu, spadłem już ze dwadzieścia razy. Ale cierpliwy jestem i poczekam na „okno” w tym murze niemocy. Moja mowa motywacyjna to hasło „Next try!”. Obiłem w Rifle piętnaście nowych dróg i mam kolejny projekt, który wygląda zachęcająco i jest nawet konkretnie wydupiony, ale obawiam się, że może mnie przerosnąć, bo obok są same „czternastki”.

 

Podczas wytyczania „W poszukiwaniu Św. Graala” VI.4+, Długa Grań, Góra Zborów

 

Jak sobie radzisz z rysami?


Z tymi na twarzy nie bardzo. Dobiegam do pewnego wieku [Darek urodził się w 1963 roku – przyp. red.] i skóra niestety już nie jest taka, jak to kiedyś bywało. Zauważyłem w sobie pewną zmianę, jeśli chodzi o wspinanie w rysach. Bardzo boli. A kiedyś tak nie bolało. Mam w Boul­der dobrego kolegę w moim wieku, nazywa się Alan Lester, był kiedyś jednym z najlepszych wspinaczy w rysach na świecie. Pewnego dnia byliśmy pod jakąś rysą i zacząłem się po niej wspinać z gołymi rękami. Rysa tak trochę pomiędzy klinowaniem palców a dłoni. Upychałem dłonie, ile wlazło, ale ból był tak sakramencki, że nie mogłem zdzierżyć. Alan miał to samo, nie był w stanie wytrzymać. I też przyznał, że mu to przyszło z wiekiem. Od pewnego czasu używam rękawiczek „jammies” i trochę się zaklejam plastrami na palcach. Rękawiczki niwelują ból, ale powodują, że ręka jest grubsza i czasem nie da się jej klinować. Można je za to szybko zdjąć, co na dużej ścianie jest niewątpliwą zaletą. Wspomnianej rysy nie mogłem zrobić nawet w tych „jammies”. Musiałem się okleić plastrami, jak stara szkoła przykazała (i również patrzeć jak inni, młodsi wspinacze robią ją bez żadnej ochrony rąk i wkładając dwa razy mniej przelotów niż ja!). Powiem więc szczerze, że nie lubię już się wspinać w rysach. Ale dalej to robię raz na jakiś czas, bo nic nie daje takiego poczucia spełnienia, jak wiszonko na zaklinowanej dłoni. Wspinanie w „rysach idealnych” (ang. perfect splitters) jest jedyne w swoim rodzaju, ale teraz już nie napalam się na co popadnie lub na to, co dobrze wygląda, tylko dobieram drogi pod względem tego, jak bardzo będzie bolało.

Patrzysz na tamtejsze środowisko z dystansem, podziwem?


Podziwiam zwyczajnych ludzi, których widzę co tydzień w skałach lub na ściance. Uwielbiam oglądać pasję w najczystszej, najzwyklejszej postaci, czyli wtedy, kiedy robi się coś bezinteresownie, bez silenia się na jakąś doktrynę. Taka jest przytłaczająca większość tego środowiska. Panuje tu ogromne poczucie więzi wynikającej z uprawiania tego samego sportu. Tworzenie tej wspólnoty jest swego rodzaju środowiskową karmą. Ludzie do siebie zawsze zagadują, w górach, w skałach, na ściance, na kampie, nie ma znaczenia, czy znasz kogoś, czy nie. To mi się podoba – nigdy nie będziesz sam, łatwo zawiązać tu znajomości i przyjaźnie. Tak naprawdę nie ma ciśnienia, żeby być kimś wielkim, ani w tym sporcie, ani w ogóle. Jestem czasem zauroczony, kiedy moi sławni koledzy siedzą pod skałą i zagadują do początkujących wspinaczy jak do starych znajomych. 


Inny przykład: jeden z kolegów w Boulder, znany alpinista, złamał udo i podczas badań okazało się, że ma zaawansowanego raka. Jego najbliżsi kuple od liny zorganizowali imprezę na zbiórkę pieniędzy na leczenie. Spotkanie odbyło się w browarze innego wspinającego się kolegi, który podarował kegi piwa. Przyszło ponad pięćset osób, zebrano masę pieniędzy. Były „dobrowolne bilety wstępu – darowizny”, aukcja sprzętu i ciuchów wspinaczkowych, gdzie ludzie przepłacali kilkukrotnie za każdy fant. Dzień wspinania z Lynn Hill „poszedł” za siedemset dolarów. Większość nie znała tego chorego chłopaka, ale było to po prostu coś, co ludzie tu robią. Okazują zwykłą solidarność. Szczerze przejmują się. Nie na pokaz.


Nie wydaje mi się jednak, żeby wspinacze w USA byli lepsi pod jakimś względem. To też zwykłe ludziska z charakterami, jak wszędzie na świecie. Czuję się tu swojsko również dlatego, że wiem, że w wielu względach góruję nad moimi amerykańskimi kolegami wiedzą, doświadczeniem i humorem. W końcu moja polskość do czegoś zobowiązuje!

 

Na drodze „Der Stihl” 5.13c w Rifle


Środowiska hakomistrzów i wspinaczy klasycznych przenikają się czy to dwa światy?


Wspinanie w Stanach wciąż kojarzy się na świecie z Warrenem Hardingiem, Royalem Robbinsem czy Jimem Bridwellem walącym haki w morzu granitu. Hakówki na El Capitanie są wciąż znakiem firmowym tego kraju i nie wiem, czy to się zmieni. Prawda jest jednak taka, że Ameryka nie jest krajem hakomistrzów. Od bardzo dawna to kraina free climbingu. Poza dolinami Yosemite w Kalifornii i Zion w Utah, nikt już nie próbuje udawać, że haczenie jest „cool”. Nawet w tych dwóch rejonach chodzenie na drogi z ławeczkami jest tylko złem koniecznym, bo linie są dla wielu nieosiągalne klasycznie, a parcia na zrobienie takiej ściany jak El Cap nie da się powstrzymać, więc trzeba trochę podhaczać. Od początku lat siedemdziesiątych trend do wspinania „free” był tylko rosnący, a wprowadzenie friendów było postawieniem kropki nad „i”. Generacja „Stone Masters”, tych samych ludzi, którzy wyśrubowali poziom w haczeniu, narodziła się w Joshua Tree, w granitowej kołysce klasycznych rys i przystawek bulderowych. To oni wyznaczyli stosunek człowiek-skała na współczesne czasy. Ich testamentem jest klasyczne przejście Nosa na El Capie przez Lynn.


Mam tu kolegów, którzy dalej haczą, ale raczej w Patagonii, Ziemi Baffina czy w podobnie odległych miejscach. Obecnie liczy się tylko to, co można zrobić klasycznie. Wiele rejonów, które były kiedyś sceną topowych przejść hakowych (w Kolorado są to na przykład Black Canyon czy ściana Diamond), są całkowicie lub prawie całkowicie arenami dla popisów spod znaku woreczka z magnezją. największym chyba odnośnikiem dla całego zjawiska jest liczba takich dróg na wspomnianym El Capie i w całej dolinie Yosemite. To już nie jest mekka hakomistrzów. Jeździ się tam, żeby zrobić coś na własnej lub ewentualnie przejść jakąś historyczną, najlepiej dużą drogę w dobrym czasie. A znowu żeby przejść drogę w dobrym czasie, trzeba się wspinać klasycznie. Albo solo, tak jak Alex Hannold.


W pozostałych kilku tysiącach rejonów skalnych i górskich w całych Stanach musisz się wspinać klasycznie. Inaczej się nie da. Co ciekawe, aż do tej pory wspinaczka tradycyjna jest uznawana za moralnie wyższą i sportowo cenniejszą. Chyba dlatego cholernie dużo ludzi wspina się tu tak dobrze w rysach, a chaty napchane są niewiarygodną ilością szpeju do własnej. Średni poziom wspinania, jeśli porównać pokonywane trudności, nie jest może tak wysoki, jak we Francji czy Hiszpanii, ale biorąc pod uwagę to, że większość napiera tutaj na własnej asekuracji, to porównanie nie wygląda tak źle. Myślę, że zawodnicy w USA tworzą mimo wszystko jeden świat, gdzie za podstawę przyjmuje się wspinaczki tradycyjną i sportową. A niektórzy czasem mają zrywy na haczenie.

Jak zmienił Cię pobyt w Stanach?


Nie wiem, czy pobyt w Stanach mnie zmienił, czy po prostu lata robią to, co zrobiłyby ze mną w każdym innym miejscu na świecie. Kiedyś każda droga była dla mnie dobra, bez względu na urodę, byle tylko się wspinać. Teraz podchodzę do wyboru celów inaczej. Droga musi „wołać mnie”, żebym poświęcił czas na jej zrobienie, bez względu na to, jakie ma trudności i długość. Czasami ma to skutki maniakalnego zauroczenia i może trwać sezonami, ale wolę iść za głosem wyjątkowości jakiejś linii lub ściany, niż rąbać seryjne onsajty na drogach, których nie będę pamiętał. 

 

Na szczycie słynnej Ancient Tower w Fisher Towers, Utah

 

Podobnie, jak po kulinarnej stronie życia. Nie wezmę byle czego do ust, wolę jedzenie proste, ale zgodne z moją filozofią odżywiania się. Nie wprowadzę też taniego wina do swojego systemu – mogę nie pić, ale poniżej pewnego poziomu nie zejdę. Podobnie jest z motywacją do wspinania. Może to mnie narazić na posądzenie o snobizm, ale ta zmiana we mnie to raczej wynik doświadczeń i uczenia się życia niż wpływu miejsca, w którym teraz mieszkam. Mam nadzieję, że to ja wpływam bardziej na nie, niż ono na mnie. Wierzę, że dzieje się tak dlatego że robię to, co jest zgodne z moim sumieniem i moją naturą. Wiem, że to, że segreguję odpady, staram się unikać jeżdżenia samochodem, kupuję głównie ekologiczną żywność, daję raczej zarabiać małym lokalnym interesom niż wielkim korporacjom, słucham niezależnych, niekomercyjnych stacji informacyjnych, czy to, że daję pieniądze włóczęgom lub uzależnionym na ulicy, to może kropla w oceanie. Ale ocean jest z takich kropli stworzony. Kolorado pod tym względem to chyba miejsce wielkości morza, bo ludzi mi podobnych jest tu dużo więcej. Stanowimy jakiś dobry sygnał dla świata i to jest dla mnie ważne.

Zniesienie wiz dla Polaków to dobry pomysł?


Nie tylko jest to dobry pomysł, ale jedyny możliwy. Każdy inny to porażka dla cywilizacji. Polska to kraj najfajniejszych ludzi na planecie. Kiedy jestem zirytowany pytaniami Amerykanów, dlaczego przyjechałem do Stanów, mówię im, że wysłano mnie tam z misją. Misją wychowania tego kraju „na ludzi”. Żeby poprawić wszystko to, co tu nie działa, poprzez dawanie właściwego przykładu. Ostatnio pokazywałem kilku gościom, jak jeść nożem i widelcem, bo tej wiedzy tajemnej ów kraj nie posiada. Uczę też miejscowych wspinaczy języka polskiego, bo wmawiam im, że my, Polacy, będziemy tu wkrótce rządzić. Mam nadzieję, że moja działalność tak jawnej dywersji niedługo wyda owoce.

***

 

Zdjęcia z archiwum Darka Króla


GÓRY nr 212-213 (styczeń-luty 2012)

Nieopublikowane w magazynie GORY fragmenty wywiadu z Darkiem znajdziecie tutaj

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
fanka
Darka znalam od wielu lat jako fanka czlowieka o wielkim sercu cudownym usmiechu wspanialym mezem i ojcu swiat naprawde stracil kogos kto juz nigdy sie nie wydarzy. Zegnaj Darku przyjacielu Ucz tam anily wspinaczki i usmiechaj sie jak zawsze.
fanka
Darka znalam od wielu lat jako fanka czlowieka o wielkim sercu cudownym usmiechu wspanialym mezem i ojcu swiat naprawde stracil kogos kto juz nigdy sie nie wydarzy. Zegnaj Darku przyjacielu Ucz tam anily wspinaczki i usmiechaj sie jak zawsze.

 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com